Grupa wysokiego ryzyka

The Bad Seeds w sierpniu zagrają w Polsce. Warren Ellis, który od dekady jest prawą ręką ich lidera, Nicka Cave’a, tłumaczy, dlaczego w muzyce warto szukać jedynie tego, co nieoczywiste.

25.07.2022

Czyta się kilka minut

Warren Ellis na 71. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, sierpień 2014 r. / EUAN CHERRY / BE&W
Warren Ellis na 71. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, sierpień 2014 r. / EUAN CHERRY / BE&W

Zapowiedzi głosiły, że dokument „This Much I Know To Be True” opowiada o wieloletniej relacji Nicka Cave’a i Warrena Ellisa. W rzeczywistości w filmie Andrew Dominika dominuje jednak muzyka ich zespołu – The Bad Seeds. Anegdoty, błyskotliwe komentarze, krótkie scenki z udziałem przyjaciół stanowią jedynie interludia, którymi poprzetykane są nagrania utworów z płyt „Ghosteen” i „Carnage”. Nie ma tu miejsca na pogłębione psychologiczne portrety lub poważne muzyczne analizy – nie ten format, nie ten ciężar. „This Much I Know To Be True” potwierdza natomiast, że niewinny żart może czasem wyjawiać więcej niż przenikliwe studium osobowości.

Szara eminencja

W jednej z niewielu zawartych w filmie wypowiedzi Cave odnosi się do rosnącej pozycji Ellisa w zespole. Skrzypek dołączył do The Bad Seeds w połowie lat 90. jako muzyk sesyjny, by kilka lat później zostać pełnoprawnym członkiem grupy, a w ostatnich latach – współkompozytorem wszystkich jej albumów. Nawiązując do tego awansu, Cave, ze śmiertelną powagą na twarzy, tłumaczy, że Ellis wykończył już pozostałych członków zespołu, a że obecnie coraz częściej śpiewa, to i on sam – w końcu lider – czuje się zagrożony.

Podczas rozmowy z australijskim multi- instrumentalistą przytoczyłem tę wypowiedź mimochodem, gdzieś na dalekim marginesie innych pytań. Choć nie sposób brać Cave’a poważnie, Ellisowi nie było wcale do śmiechu. Zasępił się: – The Bad Seeds zawsze ewoluowało i zawsze było gotowe na ryzyko – odpowiedział. – Nasze priorytety się nie zmieniły. Po pierwsze chodzi o to, aby nigdy nie nagrać dwóch takich samych płyt. Po drugie, aby zawsze robić to, czego wymagają od nas piosenki. To wszystko znaczy, że stawiamy dobro zespołu ponad dobro własne. W zależności od materiału rola niektórych muzyków rośnie, innych maleje. Oczywiście, w filmie Nick się wygłupia, co nie zmienia faktu, że niektórzy fani rzeczywiście tak myślą.

I rzeczywiście: teoria, według której Ellis jest szarą eminencją The Bad Seeds, ma licznych zwolenników. Jest silna zwłaszcza wśród fanów, którzy tęsknią za post-punkowym czy blues-rockowym obliczem zespołu – gitarowym, głośnym, nieokrzesanym. Nie podzielam tej tęsknoty, choć trudno mi jednoznacznie zdyskredytować taki punkt widzenia. Skoro Ellis przyznaje, że same piosenki wyznaczają role muzykom, to jako współkompozytor niewątpliwie macza w tym palce. Inna sprawa, że przypisywana mu rola po prostu współgra z jego wizerunkiem brodatego, charyzmatycznego szamana.

W tym miejscu trzeba przywołać teledysk do znakomitego „Jesus Alone”. Pierwszy klip z udziałem Nicka Cave’a zrealizowany po tragicznej śmierci jego syna w 2015 r. oglądałem z mieszanką obaw, współczucia i niezdrowej ciekawości. W połowie piosenki zapomniałem jednak o wokaliście, zafascynowany Ellisem. Dyrygujący sekcją smyczkową, wyglądał niczym Mojżesz zaklinający Morze Czerwone.

Skojarzenia z nadnaturalnymi siłami pojawiały się w przypadku Ellisa od początku jego kontaktów z The Bad Seeds. W biografii Cave’a z 1995 r. pojawia się ledwie jeden cytat poświęcony skrzypkowi, który zaczynał właśnie współpracę z grupą. Ian Johnston przytacza słowa reżysera dźwięku: „Warren to fanatyk – mówi Tony Cohen. – Nie gra jakoś bardzo długo, ale w tym, co robi, jest dotknięcie szaleństwa. Inni muszą grać na skrzypcach długimi latami, żeby dojść do jego poziomu”.

Robert Johnson nie był jedynym muzykiem, który spotkał diabła na rozdrożu?

Za ocean i na szczyt

Jak to zwykle bywa, prawda jest bardziej prozaiczna. Ellis to klasycznie wykształcony skrzypek, który przed dołączeniem do The Bad Seeds występował w cenionej post-rockowej grupie Dirty Three. Już na etapie tego instrumentalnego trio grał też na altówce, akordeonie i pianinie. Choć Dirty Three zbierało entuzjastyczne recenzje, Ellis nie ma wątpliwości, że na australijskiej rockowej scenie tak naprawdę liczył się jeden zespół.

– Nasz rynek muzyczny koncentrował się na muzyce popowej aż do czasu, kiedy zaczęło być głośno o The Saints – wspomina. – Chwilę później pojawił się Nick Cave z The Boys Next Door, którzy po kilku latach zaczęli występować jako The Birthday Party. Wraz z tym zespołem w Australii zaczęła się kształtować scena alternatywna.

Ellis nie idealizuje tamtych czasów. Wspomina małe lokale, gdzie artyści, którzy próbowali grać inaczej, występowali dla niewielkich grupek słuchaczy. Wspomina wsparcie, jakiego udzielali sobie nawzajem ci muzycy. I ogólne poczucie wspólnoty. Mimo której wiele zespołów szybko rezygnowało, zawieszało działalność, porzucało marzenia o wielkiej karierze.

– Artystą, który górował nad całą tą sceną, był Nick Cave – wspomina Ellis. – Jego wpływy i międzynarodowy sukces, jaki odniósł z The Bad Seeds, oddziaływały na wszystko, co działo się wokół. Oni byli jedyną grupą wypełniającą sale przeznaczone na koncerty zagranicznych gwiazd. Przy czym oni właściwie też nie byli australijskim zespołem.

Cave przeprowadził się do Europy jeszcze w czasach The Birthday Party. Ze Starego Kontynentu pochodzili również kluczowi muzycy, z którymi zakładał The Bad Seeds: Barry Adamson i Blixa Bargeld. Pierwszy był wcześniej związany z brytyjskim post-punkowym zespołem Magazine, drugi to jeden z liderów niemieckiej industrialnej grupy Einstürzende Neubauten. Od samego początku bogate doświadczenia członków The Bad Seeds pomagały zespołowi ewoluować – zgłębiać różne stylistyki, brzmienia, formy ekspresji. Zanim Ellis również przeprowadził się do Europy, by na dobre dołączyć do zespołu, ten miał już na koncie utwory post-punkowe, czerpiące z bluesa delty Missisipi oraz flirtujące z mrocznym, gotyckim rockiem.

Skrzypek trafił do grupy w przełomowym okresie. W czasie największych, jak dotąd, zmian zarówno w zakresie estetyki, jak i rozpoznawalności.

Już album „Let Love In” (1994) osiągnął komercyjny sukces za sprawą singla „Red Right Hand”. Był to jednak dopiero przedsmak tego, co miało nadejść. „Murder Ballads” (1996) do dziś pozostaje największym kasowym sukcesem zespołu, a utwór „Where the Wild Roses Grow” z gościnnym udziałem Kylie Minogue przedstawił Cave’a milionom słuchaczy zupełnie niezainteresowanych gitarową alternatywą. Być może świetny odbiór tej mrocznej, spływającej krwią, ale przecież balladowej płyty zachęcił Australijczyka, by poluzować związki z muzyką rockową. Niezależnie od powodów doszło do tego na świetnym „The Boatman’s Call” (1997) – pierwszym albumie z Ellisem jako pełnoprawnym członkiem zespołu.

– Nick miał już gotowe piosenki i wiedział, że chce nagrać spokojniejszą płytę – wspomina skrzypek. – Pierwszorzędną rolę miało odegrać pianino. I to było w zasadzie wszystko, co nam powiedział. To absolutnie wystarczyło. „Cichy album” plus „pianino”. Tyle. Im mniej instrukcji, tym lepiej.

Uważaj, co mówisz!

Jako kompozytor Ellis wciąż trzyma się tej filozofii. Poza nią w ciągu ostatnich 25 lat w The Bad Seeds zmieniło się niemal wszystko. Punktem zwrotnym w najnowszej historii zespołu staje się album „Push The Sky Away” (2013) – pierwszy skomponowany przez duet Cave-Ellis. Choć trzon grupy zasadza się na rockowym instrumentarium, w zawartych tu utworach próżno szukać gitarowych erupcji. Choć ważną rolę odgrywa perkusista Thomas Wydler, to równie istotne są syntezatorowe plamy i elektroniczne pętle. Ewoluuje też sam proces pisania utworów, który staje się bardziej otwarty. Zarówno na poziomie kompozycji, jak i tekstu artyści zaczynają oddalać się od linearnych form, coraz śmielej spoglądając w stronę improwizacji i eksperymentu.

– Zaczyna się od poszukiwań – mówi Ellis. – Przy czym żaden z nas nie wie, czego dokładnie szukamy. Nie wiemy, bo dźwięki, które brzmią znajomo, nie stanowią wyzwania. Warto poszukiwać jedynie tych rzeczy, które są nieoczywiste, wymagają rozgryzienia. Bez tego nie ma ryzyka, na którym tak bardzo nam zależy.

Na pracę studyjną Cave’a i Ellisa wpłynęły doświadczenia, jakie zebrali komponując wspólnie muzykę do filmów. Począwszy od prac nad mrocznym westernem „Propozycja” z 2005 r., artyści zgrywali się we wspólnym pisaniu. Ellis podkreśla, że charakter takich zamówień okazał się uwalniający. A metoda pracy naturalnie przesiąkła w proces kompozycyjny w The Bad Seeds.

– Kiedy zaczynamy pracować, mamy jakieś strzępy pomysłów i nic więcej – tłumaczy Ellis. – Zamykamy się w studio, ale nie jest tak, że po prostu czekamy, aż coś się wydarzy. Ciężko pracujemy od rana do wieczora. Wychodzimy od improwizacji, ale ostatecznie to nie jest nasza domena. Stąd wszystkiemu, co wymyślimy, staramy się nadać jakąś formę. Kiedy udaje nam się zbudować strukturę, możemy ją odtworzyć raz za razem. A jeśli możesz coś zagrać dwukrotnie, to już nie jest improwizacja.

Zdaniem Ellisa zakorzenienie w improwizacji wprowadza duchowy pierwiastek do muzyki The Bad Seeds. Dlatego że kluczowe jest dla niej uchwycenie metafizyki momentu. Każda z piosenek wychodzi od niepowtarzalnego, zaskakującego zdarzenia, do którego dochodzi pomiędzy artystami w konkretnym miejscu i czasie. Ellis twierdzi, że jest to szczególnie ważne dla zespołu, który z jednej strony chce nieustannie zaskakiwać i stawiać sobie wyzwania, a z drugiej w swoich poszukiwaniach bazuje raczej na emocjach niż wirtuozowskiej technice.

W ostatnich latach w podobny sposób powstają również teksty: – Zabawnie jest się przyglądać, jak Nick testuje, czy one się wpasują. Kiedy pracujemy w studio, zawsze ma pod ręką różne zapiski i w pewnym momencie po prostu zaczyna śpiewać. W ten sposób sprawdza, jak ten tekst działa z tym, co wydarza się właśnie od strony muzycznej.

Powyższe metody twórcze odnoszą się przede wszystkim do trzech ostatnich albumów The Bad Seeds. Wspomnianego „Push The Sky Away” oraz płyt „Skeleton Tree” (2016) i „Ghosteen” (2019). Pytam Ellisa o inspiracje, ale on zastrzega, że muzyczne skojarzenia i świadome nawiązania są absolutnie zabronione podczas pracy w studio: – Jeśli nawet masz coś takiego w głowie, zachowujesz to dla siebie. W studio musisz bardzo uważać na to, co mówisz. Kiedy podzielisz się taką inspiracją, może się okazać, że pozostali myślą o niej zupełnie inaczej lub przełożą to skojarzenie na muzykę, która w ogóle nie będzie ci odpowiadać. W studio sprawdzają się proste instrukcje i jednoznaczne komentarze. Np. „chyba coś mamy” albo „nie rozumiem, co się teraz dzieje, ale przyjrzymy się temu bliżej”.

Muzyk przyznaje, że nagrywając „Push The Sky Away”, The Bad Seeds mieli poczucie, że otwierają nowy rozdział. Że rzucają sami sobie wyzwanie, z którym ostatecznie mierzyli się jeszcze na dwóch kolejnych płytach. A skoro tak, to po następnym albumie grupy powinniśmy oczekiwać zmiany. Ellis oczywiście nie wie, co się wydarzy, kiedy zamkną się za nimi drzwi studia, ale liczy na kolejny radykalny zwrot.

Udręka i ekstaza

Zanim jednak do niego dojdzie, The Bad Seeds wystąpią na dwóch koncertach w Polsce. Zespół zagra 7 sierpnia w Gliwicach, a dzień później w Trójmieście. W czasie naszej rozmowy Ellis co chwila mówi zresztą o swojej ekscytacji związanej ze zbliżającymi się występami. Początkowo trochę mnie tym irytuje: nie mamy dość czasu na takie przejawy kurtuazji lub, co gorsza, autopromocji. Zrozumienie pojawia się dopiero wówczas, kiedy dociera do mnie prawdziwe źródło tego niepohamowanego entuzjazmu. Ze względu na pandemię zespół nie był w trasie od 2018 r.

The Bad Seeds kończyli wówczas promować album „Skeleton Tree”. To w trakcie jego nagrywania Arthur, piętnastoletni syn Nicka Cave’a, zginął tragicznie, spadając z klifu.

– Nie mogę się za niego wypowiadać, ale czułem, że te koncerty są wyjątkowe – wspomina Ellis. – Spotkania z publicznością po tym, co spotkało Nicka, niosły potężny emocjonalny ładunek. Było w nich coś bardzo budującego. Nasz następny album, „Ghosteen”, w jakimś sensie czerpał z tego wspólnotowego doświadczenia. Brał te emocje i przenosił gdzieś indziej. W efekcie powstała płyta bardzo uduchowiona, ale też pełna entuzjazmu, wręcz ekstazy.

Niestety, na światło, które biło z „Ghosteen”, znów padł cień. Z Warrenem Ellisem rozmawiałem 6 maja. Trzy dni później świat obiegła wiadomość o śmierci Jethro – najstarszego syna Nicka Cave’a. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2022