Muza nie jest koniem

Artysta totalny? W przypadku Cave’a trudno znaleźć określenie inne, pełniej oddające prawdę.

18.02.2013

Czyta się kilka minut

Nick Cave podczas koncertu w Londynie w lipcu 2011 r. / Fot. Gaelle Beri / PHOTOSHOT / REPORTER
Nick Cave podczas koncertu w Londynie w lipcu 2011 r. / Fot. Gaelle Beri / PHOTOSHOT / REPORTER

„Wikipedia is heaven” (Wikipedia to niebo) – słyszymy na najnowszej płycie Nicka Cave’a „Push The Sky Away”, piętnastej w dorobku z zespołem The Bad Seeds. Wikipedia co prawda nie zalicza go jeszcze do setki najwybitniejszych Australijczyków, ale wierzcie mi, to tylko kwestia czasu.

Kiedy kilka lat temu zakpił, że marzy mu się własny złoty pomnik w rodzinnym Warracknabeal, oddalonym 330 km na północny zachód od Melbourne i zamieszkanym zaledwie przez 3 tys. mieszkańców („gdyby konserwatywna społeczność nie zaakceptowała mojej półnagiej podobizny na rozszalałym rumaku, podrzuci się go gdzieś na pustynię, jak pomnik z »Planety Małp«”) – sprowokował tym całkiem poważną dyskusję. Żurnaliści sprawdzali ceny nieruchomości w okolicy, ubolewając zarazem nad kiepskim gustem artysty, część fanów uznała, że cierpi na przerost ego, a urzędnicy miejscy przyznawali ostrożnie, że pomysł jest ciekawy, choć może nazbyt kosztowny.

Dwie dekady wcześniej, gdy opowiadał dziennikarzom, że urodził się z ogonem, który musiano mu amputować, też znaleźli się tacy, którzy w to uwierzyli. Doktorat już w każdym razie ma, i to nie jeden, a trzy – honorowe. Ostatni na Brighton University. Władze uczelni w laudacji nie kryły radości, że tak wybitny artysta, zamieszkawszy w Brighton, wybitnie przyczynia się do ożywienia lokalnego życia kulturalnego.

Można sobie kpić z tych uprzejmości i zaszczytów, wspominając, jak młody Cave wdawał się w bójki na scenie, demolował hotele, zmuszał zespół do odwoływania koncertów, bo akurat trafił za kratki, upijał się do nieprzytomności, czy – to wcale nie legenda! – naćpany jeździł londyńskim metrem, robiąc notatki strzykawką pełną własnej krwi. Należy mu się to jednak jak mało komu.

BIBLIA ZAMIAST BUKOWSKIEGO

Za artystów totalnych uchodzą ci, którzy nie tylko są konsekwentni w swoich twórczych wizjach, ale z powodzeniem przekraczają granice między gatunkami. Choć uwielbiani przez wielu, nie zaspokajają masowych gustów, trzymając wysoko poprzeczkę niezależnie od upływu lat. „Rockowych ikon”, którym udało się dołączyć do tego grona, jest wśród żywych niewiele. Zwykle wymieniana bywa trójca: Tom Waits, Lou Reed, Leonard Cohen. Do tego David Bowie.

Od początku podążał różnymi ścieżkami – jako scenarzysta, aktor (pamiętna scena w „Niebie nad Berlinem” Wima Wendersa, gdzie zagrał samego siebie, występ w „Ghosts of the Civil Dead”, do którego współtworzył scenariusz, czy w „Johnnym Suede” obok Brada Pitta), a od wydanego w latach 80. wspólnie z Lydią Lunch zbioru jednoaktówek „Król Inkaust” – także pisarz. Gdyby wspomnieć wszystkie projekty, w jakich brał udział, tekst zamieniłby się w nudną wyliczankę.

O mały włos nie został malarzem – studiował ten kierunek, ale go nie ukończył, z premedytacją szokując nauczycieli swoimi pracami. Po latach określał je jako mało warte, choć zdaniem jego byłej dziewczyny i wieloletniej „muzy”, Anity Lane, i w tej dziedzinie miał spory talent. Ta wielofunkcyjność była zauważalna od razu, choć nie od początku ją doceniano, być może dlatego, że choć podziały na sztukę wyższą i rozrywkową dawno się zatarły, muzyków wywodzących się z punk rocka traktuje się wciąż z lekkim dystansem, i nawet gdy już udowodnią swoją kompetencję w innej materii, recenzentom zdarza się poklepywać ich po plecach w zadziwieniu, że postać, która wywrzaskuje na scenie jakieś teksty w rytm przesterowanych gitar, potrafi poza tym coś jeszcze.

Dopiero dziś, gdy Cave wydał świetnie przyjętą przez krytyków drugą powieść „Śmierć Bunny’ego Munro”, a widownia doceniła „Propozycję” i „Gangstera”, dwa filmy według jego scenariusza (notabene na prośbę innego znanego rodaka, Ridleya Scotta, napisał sequel do „Gladiatora II”, odrzucony przez twórców filmu, jako zbyt surrealistyczny), można śmiało nazwać go zarówno pisarzem, scenarzystą, jak i muzykiem. Żeby było zabawniej, sam Cave prezentuje podobne podejście, deklarując, że spośród dostępnych mu form wyrazu właśnie tę ostatnią, podstawową działalność ceni sobie najniżej.

Muzycy rockowi, jak twierdzi, to lenie, bo nawet gdyby założyć, że nagrywają płytę co rok, mają do przygotowania tylko góra dwanaście utworów, a potem jadą w trasę, zaś malarz czy autor książek musi namęczyć się nieporównanie więcej. Choć Cave od kilku lat narzuca sobie podobny reżim, codziennie zamykając się w domowym „biurze” na osiem godzin przez sześć dni w tygodniu i wyrabiając tam twórczą normę, podobne wyznanie brzmi co najmniej zaskakująco w ustach kogoś, kogo przywykło się uważać za króla awangardy.

„Praca zawsze pozwalała mu uciec od banalności otoczenia na podobnej zasadzie jak narkotyki” – mówi Ianowi Johnstonowi, autorowi bodaj najciekawszej biografii Cave’a „The Bad Seed”, wieloletni współpracownik i kompan muzyka Mick Harvey. Ciekawe też, że Cave pod wieloma względami – czy to formy, jakiej sam hołduje, artystycznych upodobań, czy wreszcie, przynajmniej ostatnio, stylu życia – jest bardziej konwencjonalny, niż można przypuszczać, uwierzywszy zanadto w jego sceniczną personę, snującą mroczne, pełne zbrodni, pasji i religijnych motywów opowieści o różnych życiowych wykolejeńcach.

Wystarczy wspomnieć, że jednym z jego ulubionych twórców jest niejaki Louis Wain, brytyjski malarz, który na początku ubiegłego stulecia zasłynął portretami kotów i antropomorficznymi scenkami z ich udziałem, w miarę postępującej schizofrenii autora przeobrażającymi się w psychodeliczne kolaże.

„Nie czytajcie Bukowskiego ani Kerouaca. Czytajcie Biblię i »Lolitę«” – mówił Cave dziennikarzom, pytany o literackie inspiracje. Dzieci belfrów już tak mają. „Lolita” była zresztą jedną z jego pierwszych świadomych lektur, obok „Zbrodni i kary” (jego pierwszy zespół The Birthday Party zawdzięczał nazwę właśnie Dostojewskiemu – ulubioną sceną Cave’a była stypa u Katarzyny Iwanowny, którą omyłkowo zapamiętał jako... przyjęcie urodzinowe).

COHEN, FAULKNER I INNI

Colin Cave byłby dziś dumny z syna. Spłacił swój dług, historia zatoczyła koło. Ojciec, postać bodaj najważniejsza w życiu Cave’a, był nauczycielem literatury angielskiej i matematyki w średniej szkole. Zginął w wypadku samochodowym, gdy syn miał 21 lat, a wiadomość o tym zastała Nicka wraz z matką na miejscowym posterunku policji, gdzie tłumaczył się z drobnych wykroczeń. Za życia ojca próbował desperacko zwrócić na siebie jego uwagę, udowadniając, że jest coś wart, a gdy zmarł – wypełnić powstałą lukę i w jakimś sensie chyba też kontynuować jego przerwaną drogę.

Colin Cave sam próbował kariery literackiej – ale większości utworów nie dokończył. Jedną z jego fascynacji był Ned Kelly, rodzaj australijskiego Janosika, ludowy antybohater z XIX wieku, który razem ze swoją bandą przemierzał kontynent, rabując i napadając na wszystko po drodze. Napisał nawet słowo wstępne do poświęconej mu antologii. Nieprzypadkowo bohaterowie pokrewni Kelly’emu, jakby rodem z Faulknera, zaludniają dziś muzyczną prozę Nicka Cave’a i jego scenariusze. Charakterystyczną dla niego tematykę można sprowadzić do triady religia–seks–śmierć.

Stroni od bieżącej publicystyki czy politycznych deklaracji – choć to, co pisze, można odczytywać wielowarstwowo, jak „God is in the Mouse” – małomiasteczkową alegorię hipokryzji czy „Jangling Jack”, w którym dał wyraz rozczarowaniu pełną przemocy Ameryką. Zawsze interesowały go międzyludzkie relacje i świat z perspektywy jednostki. Najważniejsza zaś z tego wszystkiego jest religia, choć wielu widziałoby w nim raczej wcielonego diabła.

55-letni dziś Cave wadzi się po swojemu z Bogiem już ponad trzydzieści lat, i choć nie czuje przynależności do żadnego ze zinstytucjonalizowanych Kościołów, to znajomością tekstu obu Testamentów mógłby zawstydzić niejednego kaznodzieję.

Uchodzi też za mistrza miłosnej poezji na równi z Leonardem Cohenem (ale się porobiło!), wygłaszającego tematyczne wykłady na wiedeńskim uniwersytecie – jak przystało na klasyka. Stał się nim pod koniec ubiegłej dekady dzięki płycie „The Boatman’s Call”, będącej rodzajem gorzkiego podsumowania dwóch nieudanych związków z kobietami – wieloletniego z Brazylijką, Viviane Carneiro, matką jego syna, i trwającego zaledwie kilka miesięcy romansu z muzyczną bratnią duszą, PJ Harvey. Wcześniej jednak, słuchając takich płyt jak „Tender Prey” czy „Henry’s Dream”, dostrzegało się wciągające narracje i cięte dialogi, znamionujące wyraźny talent prozatorski. Aż prosiło się, żeby znów napisał scenariusz do jakiegoś westernu czy filmu gangsterskiego.

Niektóre utwory, jak „John Finn’s Wife” czy ponad 14-minutowy „O’Malley’s Bar”, wiwisekcja umysłu zakompleksionego faceta, który wchodzi do baru i po kolei, z zimną krwią rozwala wszystkich zgromadzonych tam – były już w zasadzie takimi scenariuszami w miniaturze. „Śmierć Bunny’ego Munro” to błyskotliwie napisana, gorzka satyra. Ale także pierwszą książkę „I oślica ujrzała anioła”, powstałą w narkotycznym widzie w Berlinie Zachodnim i przetwarzającą wątki, które towarzyszyły Cave’owi już na wcześniejszych płytach, nie można uznać wyłącznie za bełkot heroinisty – choćby ze względu na bogactwo języka, jakim opisywał duszny i mroczny świat doliny Ukulore.

NOWA EPOKA

Cave jest świadomy, w jaki sposób media próbują sprzedać jego wizerunek: kiedyś złe nasienie za pan brat z diabłem, potem nawróconego grzesznika, teraz ustatkowanego, uwolnionego od nałogów rockmana, który w przeintelektualizowany sposób użala się nad bolączkami męskiego wieku średniego.

Pewnie byłoby to wszystko pretensjonalne i trudne do zniesienia, gdyby nie inna charakterystyczna dla Australijczyka cecha – a mianowicie poczucie humoru, w tym spora dawka autoironii. Ten, kto jej nie dostrzega, będzie traktował kabaretową w wyrazie płytę „Murder Ballads” jako wytwór opętanego zbrodnią umysłu (65 ofiar – po 6,5 trupa na jeden utwór!) i oskarżał jego autora o propagowanie przemocy.

Dystans do własnej osoby pozwolił Cave’owi zaprosić do nagrania tego albumu inną Australijkę – Kylie Minogue, co wyszło obojgu na dobre: ona przełamała wizerunek słodkiej pop gwiazdeczki, jemu udało się wypłynąć na szersze wody – „Murder Ballads” do dziś jest jedną z najlepiej sprzedających się płyt Cave’a i The Bad Seeds i przyniosła mu nominację MTV do tytułu wokalisty roku, choć nigdy nie zabiegał szczególnie o taką rozpoznawalność, skoncentrowany na pracy, a nie autopromocji – podejście dość staroświeckie w dobie pseudoartystów walczących o uznanie jeszcze przed debiutem.

Przy tej okazji Cave ujawnił również swój zgryźliwy dowcip – w postaci listu do MTV, w którym grzecznie podziękowawszy, poprosił o wycofanie nominacji, argumentując to następująco: „Mój związek z moją muzą jest delikatny i czuję, że moim obowiązkiem jest chronić ją przed wpływami, które mogłyby urazić jej kruchą naturę. (...) Moja muza nie jest koniem, a ja nie biorę udziału w żadnych wyścigach konnych, a nawet gdyby była, nie zaprzągłbym ją do tego – mogłaby się przestraszyć i porzucić mnie na dobre!”.

No dobrze, nie mogę silić się na obiektywizm, od momentu, kiedy w nocnej radiowej audycji, której nazwy ciągle nie mogę sobie przypomnieć, a która zaczynała się od komunikatu: „kanał lewy, kanał prawy”, siedząc po ciemku przed radiomagnetofonem i pilnując, żeby odpowiednio wcześnie wcisnąć przycisk „record”, bo tak w tamtych czasach zdobywało się nowe płyty, usłyszałam pierwsze dźwięki „Tender Prey” i ta dziwaczna mieszanka punkowej energii z gospel i bluesem jakby wprost z delty Missisipi, a zwłaszcza głos, nieporównywalny do żadnych innych głosów o niskiej barwie, jakie wcześniej zdarzyło mi się poznać – rozłożyła mnie dosłownie i w przenośni na łopatki. Leżałam tak do końca, do ostatnich dźwięków trwającej blisko godzinę płyty, nie mogąc pozbierać się z podłogi i wiedząc, że odtąd nic już nie będzie takie samo.

Potem uczyłam się angielskiego, tłumacząc na potrzeby innych, równie złaknionych słów Cave’a, teksty do „Your Funeral... My Trial” i „The Firstborn Is Dead” i wstyd się przyznać, ale właśnie dzięki nim dowiedziałam się, że Elvis Presley przyszedł na świat w miasteczku zwanym Tupelo, w chwilę po swym martwym bracie bliźniaku. Dzięki Cave’owi sięgnęłam po Faulknera i „Raj utracony” Miltona, na bieżąco śledząc każdy z kolejnych etapów jego twórczości – od Berlina, poprzez São Paulo. Przerwałam tylko na chwilę, jakoś w połowie ubiegłej dekady, kiedy od wydania „Murder Ballads” Cave zaczął zyskiwać w naszym kraju status niemalże honorowego barda, a potem nagrał takie płyty jak „Nocturama” czy „Abattoir Blues/ / The Lyre of Orpheus”, dopracowane, komplementowane, ale nazbyt wygładzone jak na kogoś, kto współtworzył punkową scenę Australii i mimo paru podobieństw nie jest jednak młodszą wersją Leonarda Cohena.

NOWORODEK W INKUBATORZE

Trafiająca właśnie do sklepów „Push The Sky Away” to zupełnie nowe otwarcie. Pierwsza od trzydziestu lat płyta nagrana bez Micka Harveya, bez Blixy Bargelda, z którym Cave współpracował od berlińskich czasów, i pierwsza wydana nie przez firmę Mute, tylko pod szyldem własnej wytwórni The Bad Seed Ltd. To także w jakimś sensie powrót Cave’a, bo to, czym dzielił się z nami w ostatnich latach – zarówno ścieżka dźwiękowa do „Gangstera”, nagrana wspólnie ze skrzypkiem Warrenem Ellisem, czy inne owoce ich współpracy, w tym dwie płyty sygnowane pod szyldem Grinderman, pełne rockowej energii, która mogła zawstydzić o połowę młodszych wykonawców, jakkolwiek stylistycznie pokrewne, były pobocznymi projektami. Poprzednia, pełnoprawna płyta The Bad Seeds, „Dig, Lazarus, Dig!!!” ukazała się w 2008 r.

Powrót jest udany. Ci, którzy przyzwyczaili się do klimatów Grindermana i liczyliby na Cave’a rozszalałego jak za dawnych, dobrych czasów, mogą być rozczarowani, ale nie jest to kolejne balladowe wydanie à la Cohen. To płyta dojrzała, hipnotyczna, wolno się wsączająca, pod wieloma względami bliska innemu „białemu albumowi” ostatnich lat – „White Chale” PJ Harvey. Sam Cave mówił, że gdyby porównywać każdą z jego płyt do dzieci, ta jest „duchem noworodka zamkniętym w inkubatorze”. W jakimś sensie, choć była nagrywana na starej farmie we Francji, czuje się na niej nadmorską atmosferę Brighton – na okładce widzimy Cave’a i jego żonę, byłą modelkę Susie Bick, w ich własnej sypialni. Białe ściany, wielkie okna, cisza i widok na wodę. W tekstach, może poza promującym płytę „Jubilee Street”, który przetwarza ulubione dla Cave’a motywy, jak tajemnica, seks i zbrodnia, znów sporo refleksji nad przemijaniem, i – to nowość! – masa odwołań do popkultury, zwłaszcza w „Higgs Bosson Blues”, epickiej wariacji na temat poszukiwań cząstki Higgsa.

Jest jeszcze bonus – informacja, że podczas trasy koncertowej, która potrwa do końca roku (do Polski niestety nie zawita, najbliżej zagra w listopadzie na praskiej Arenie), będzie pracował nad kolejną powieścią. Bo w hotelowych pokojach podobno pisze mu się najlepiej. Czekamy.  


BEATA CHOMĄTOWSKA jest dziennikarką działu ekonomicznego „Rzeczpospolitej”, w ubiegłym roku Wydawnictwo Czarne opublikowało jej książkę „Stacja Muranów”. Nick Cave „Push The Sky Away”, The Bad Seed Ltd., 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2013