Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To fantasy, tyle że odczarowane. W Siedmiu Królestwach, gdzie toczy się większość akcji, magia i religia nie mają większego znaczenia – są zabobonem lub legendą, echem minionych czasów. Wszystko kręci się tu wokół Żelaznego Tronu, wykutego ze zdobycznych mieczy symbolu władzy, który znajduje się w stolicy. Za wszelką cenę chcą zasiąść na nim przedstawiciele potężnych rodów: Lannisterów, Baratheonów, Targaryenów. Polityczna potęga – oto jedyny rodzaj magii, który skutecznie działa w Siedmiu Królestwach.
Typową dla fantasy walkę dobra ze złem zastępuje tu więc tytułowa gra. Bohaterowie lubią wyjaśniać jej reguły za pomocą aforyzmów, których nie powstydziłby się Machiavelli. Dyplomacja to teatr, przemoc to prawda, rodzinne więzy to kajdany. Praktyka jest jeszcze paskudniejsza od teorii – raz po raz widzimy na ekranie oszustwo, skrytobójstwo i kazirodztwo. Praktyka udowadnia też, że każdy, kto ma nieco bardziej idealistyczne podejście do polityki, skazany jest na klęskę. W „Grze o tron”, tak jak i w „House of Cards”, historię piszą cynicy.
Chcąc oddać bezwzględność procesów historycznych, serial odrzuca narracyjną ekonomię, wedle reguł której pierwszoplanowi bohaterowie muszą pozostać przy życiu lub przynajmniej zginąć w kulminacyjnym punkcie fabuły. Klasykę telewizji stanowią już odcinki, w których niespodziewanie zamordowano kolejne lubiane postacie – w pół drogi do celu, w poniżający i brutalny sposób. W tych momentach można odnieść wrażenie, że światem przedstawionym rządzi jednak wyższa siła: ciemna i okrutna. Te momenty sprawiają również, że „Grę o tron” ogląda się z takimi emocjami. Początkowi kolejnego sezonu towarzyszy podszyte grozą i żądzą krwi pytanie: „kto umrze tym razem?”.