Królowe, smoki, politycy

„Gra o tron” zaczęła żyć własnym życiem, nabierając znaczenia, jakiego chyba nikt się nie spodziewał po opowieści fantasy. Stała się – obok „House of Cards” – czołowym serialem politycznym naszych czasów.

22.08.2017

Czyta się kilka minut

Daenerys – „Matka Smoków” – dysponuje odpowiednikiem broni nuklearnej: trzema zionącymi ogniem gadami. / HBO
Daenerys – „Matka Smoków” – dysponuje odpowiednikiem broni nuklearnej: trzema zionącymi ogniem gadami. / HBO

W świecie Westeros nadeszła zima, a w naszym – siódma odsłona „Gry o tron”. Od dawna mówi się o klątwie przedostatniego sezonu, która dotyka nawet najlepsze produkcje telewizyjne, jak „Breaking Bad” czy „Mad Men”. Przygotowując grunt pod spektakularny finał w sezonie ostatnim, scenarzyści zajmują się zamykaniem zbędnych wątków i rozstawianiem pionków na szachownicy, co niestety musi się odbić na dramaturgii i dynamice. Po pięciu odcinkach siódmego sezonu gołym okiem widać, że klątwa nie ominęła także „Gry o tron”.

Pułapka jednoznaczności

D.B. Weiss i David Benioff, twórcy i główni scenarzyści serialu, prowadzą fabułę w taki sposób, że nawet ów wielki finał nie budzi aż takich emocji, jest bowiem boleśnie przewidywalny. Nie trzeba być kapłanką Melisandrą i zaglądać w płomienie, by dostrzec, jak się to wszystko skończy: królowe Daenerys Targaryen i Cersei Lannister zmierzą się w walce o Żelazny Tron, a potem nastąpi inwazja Białych Wędrowców zza Muru, czyli konfrontacja Lodu i Ognia. Lecz jak na razie – bohaterowie dużo chodzą i mówią, raz po raz wyjaśniając to, co wydarzyło się we wcześniejszych odcinkach. Nowych widzów w ten sposób się raczej nie zdobędzie, bo żeby zrozumieć zawiłości intryg i sieć wzajemnych powiązań, trzeba jednak obejrzeć poprzednie sezony, zaś fani serialu nie potrzebują przypominania, kto z kim, przeciw komu i dlaczego. Jedyną niewiadomą pozostaje zgadywanie, czy do starcia królowych dojdzie w tym sezonie, czy dopiero w kolejnym.

Siłą serialu były dotąd moralne niejednoznaczności – „źli” (z kilkoma wyjątkami) nie byli wyłącznie źli, a „dobrzy” też mieli niejedno na sumieniu. Bohaterowie przechodzili przemiany. Jaime Lannister, pyszałkowaty bufon, stał się bohaterem tragicznym, rozdartym między kazirodczą miłością do siostry a świadomością, że miłość ta prowadzi go do zguby. Arya Stark, sympatyczna urwiska, zmieniła się w bezwzględną zabójczynię, którą wiedzie jedynie pragnienie zemsty. Jej siostra, Sansa, z naiwnego dziewczęcia wyrosła na świadomą, pewną siebie władczynię, jedną z najciekawszych postaci w serialu. Tymczasem w sezonie siódmym próżno szukać szarości – doskonale wiemy, kto jest dobry, a kto zły, komu powinniśmy kibicować, a komu życzyć śmierci w męczarniach.

Nowy czarny charakter, król piratów Euron Greyjoy, jest tak grubo ciosany, że nawet psychopatyczny Ramsay Bolton wydaje się przy nim mistrzem finezji. Co więcej, jednym z najsilniejszych punktów serialu – o czym przekonali się fani już w pierwszym sezonie – było to, że zginąć mógł ktokolwiek z bohaterów, z pierwszoplanowymi włącznie. Teraz jednak najważniejsze postaci mają immunitet (przynajmniej do przyszłego, finałowego sezonu), jak w każdym innym serialu. Wprawdzie scenarzyści próbują straszyć i pozorują „groźne” sytuacje, ale są to starania grubymi nićmi szyte – Daenerys, Tyrionowi, Jaimemu, Jonowi, Sansie czy Aryi włos z głowy nie spadnie.

Między serialem a książką

Irytują niestaranność i brak realizmu – może i trudno oczekiwać go od serialu o smokach i lodowych zombie, ale jedną z zalet „Gry o tron”, tak serialowej, jak i książkowej, było właśnie realistyczne podejście do wielu spraw.

Martin stworzył świat znacznie prawdziwszy od tolkienowskiej baśni: władcy Westeros muszą radzić sobie ze zwyczajnymi problemami średniowiecznych monarchów – wyżywieniem ludności, niedoborem zasobów i wojsk, przemierzaniem wielkich odległości itd. Tymczasem od pewnego czasu twórcy traktują te sprawy z coraz większą dezynwolturą – i zbierają za to cięgi w internecie. Dlaczego bohaterowie zaczęli przemieszczać się błyskawicznie z miejsca na miejsce? Skąd Greyjoyowie wzięli nagle tak absurdalnie gigantyczne floty? Dlaczego wszystkie twierdze stoją na równinach, a wokół nich brak przedzamczy, pól uprawnych czy choćby dróg? Dlaczego nigdzie nie widać, że nadeszła ta z dawna zapowiadana zima? Dlaczego w czołówce nad stolicą wciąż powiewa flaga wygasłego rodu Baratheonów? Nawet sceny batalistyczne straciły werwę – wystarczy porównać imponującą bitwę w zatoce Blackwater czy znakomicie wyreżyserowaną bitwę bękartów z tym, co zobaczyliśmy w ostatnich odcinkach.

Czyżby to brak nadzoru George’a R.R. Martina? Wiadomo było, że kiedy serial wyprzedzi książki, pojawią się problemy – dla obu stron. Pisarz wprawdzie zdradził twórcom serialu swoje plany, ale co innego opierać się na ogólnym zarysie i budować fabułę samodzielnie, a co innego adaptować gotowe książki, co tak dobrze wychodziło im w poprzednich sezonach, kiedy – swobodnie wybierając wątki i postaci – pod niektórymi względami wręcz ulepszyli dzieło Martina.

O niepewności twórców i problemach z materiałem świadczy decyzja, że zamiast zwyczajowych dziesięciu godzinnych odcinków, sezon siódmy będzie miał ich siedem, a ósmy sześć. Dlaczego tyle? Nie wiadomo. W trzynastu godzinach trudno jednak zmieścić wydarzenia z dwóch sezonów, a jeśli mamy materiał na tylko jeden, to będzie on rozciągnięty ponad miarę.

Za taki obrót rzeczy odpowiadają jednak nie tylko Benioff i Weiss, ale też Martin, który ewidentnie nie umie zamknąć sagi. Że ma problemy z zapanowaniem nad stworzoną przez siebie materią, wiemy nie od dziś – „Pieśń lodu i ognia” planował pierwotnie jako trylogię, tymczasem wyszedł mu siedmioksiąg, który pisze od ponad 20 lat. Pierwszą książkę wydał w roku 1996, a piątą – ponad tysiącstronicowe tomiszcze – pięć lat temu, parę miesięcy po premierze serialu. Wydanie szóstej części, „Wichrów zimy”, przekładał już kilkakrotnie, by ostatecznie przyznać, że nie ma pojęcia, kiedy będzie gotowa. O książce zamykającej cykl już nawet nie wspomina. Fani od dawna pomstują na Martina, że rozdrabnia się na poboczne projekty, zamiast przysiąść i dokończyć sagę – zauważają przy tym (może brutalnie, ale prawdziwie), że autor dobiega siedemdziesiątki i nie jest okazem zdrowia. Ten odpowiada – również nie bez racji – że jest wolnym człowiekiem i ma prawo zajmować się tym, czym chce, nie tylko sagą.

Tak się jednak składa, że ani na chwilę nie opuszcza Westeros: dopiero co pomagał w opracowaniu kompendium wiedzy o stworzonym przez siebie świecie, a miesiąc temu wyjawił, że pracuje nad „historyczną” kroniką rodu Targaryenów. Jest też konsultantem HBO – zarówno przy „Grze o tron”, jak i przy wstępnych pracach nad planowanymi spin-offami, serialami o innych wydarzeniach historycznych Westeros: rebelii Roberta Baratheona czy podboju kontynentu przez pierwszego Targaryena. Dlaczego Martin błąka się po obrzeżach sagi, zamiast wreszcie pchnąć ją do przodu? Zawsze pisał powoli, ale być może powód jest inny: obawia się nieuchronnych porównań książek z serialem. Tym razem bowiem pytanie będzie brzmiało „Czy książki dorównują serialowi?”, a nie odwrotnie.

„Gra o tron” wyrwała się bowiem spod jego kontroli i zaczęła żyć własnym życiem, nabierając znaczenia, jakiego chyba nikt się nie spodziewał po opowieści fantasy osadzonej w pseudośredniowiecznych realiach. Stała się – obok „House of Cards” – czołowym serialem politycznym naszych czasów. Po premierze każdego sezonu pojawiają się analogie między Westeros a światem współczesnym, komentatorzy szukają rzeczywistych odpowiedników bohaterów itd. Dotyczy to głównie Stanów Zjednoczonych, ale w sieci nietrudno znaleźć porównania „Gry o tron” do polityki australijskiej, indyjskiej czy brazylijskiej. Na gruncie polskim można poczytać niektóre komentarze Jakuba Majmurka czy Ziemowita Szczerka. Z jednej strony oglądany przez miliony serial jest łatwym, bo powszechnie zrozumiałym punktem odniesienia, z drugiej – okazuje się zaskakująco aktualny i zadaje istotne pytania dotyczące natury władzy, często znacznie lepiej niż jednoznacznie polityczny „House of Cards”.

Czy użyć smoków?

Choć niektórzy mogą widzieć w „Grze o tron” opowieść o zderzeniu cywilizacji – zachodniego Westeros i hord pochodzących ze Wschodu koczowników, Dothraków – im bliżej końca, tym bardziej widać, że kulturowe spory bledną w obliczu prawdziwego zagrożenia, jakim jest zmiana klimatu, w świecie Westeros przybierająca postać inwazji lodowych zombie. Konkluzja jest jednoznaczna: władcy muszą przestać myśleć o swoich partykularnych interesach i wspólnie, ponad podziałami, zmierzyć się z problemem, który zagraża istnieniu całej ludzkości. Rozwiązaniem problemu uchodźców okazuje się nie walka z nimi i odgradzanie się murem, ale akceptacja i współpraca.

George R.R. Martin nie kryje się ze swoimi lewicowymi poglądami, toteż wymowa sagi – i serialu – jest zdecydowanie postępowa. Choć jego bohaterowie w większości należą do arystokracji, w książkach często zwraca uwagę na tych, którzy w „średniowiecznym” społeczeństwie Westeros są marginalizowani lub pozbawieni praw: ubogich, niewolników, „dzikich” itd. Nie bez powodu jednymi z głównych bohaterów sagi są bękart oraz znienawidzony przez swoją rodzinę karzeł. Martin – wprost określający się mianem feministy – skupia się jednak przede wszystkim na silnych, niezależnych kobietach. Daenerys, Sansa, a nawet Cersei zyskują podmiotowość, wydostawszy się spod władzy traktujących je przedmiotowo ojców, mężów, braci. Nietrudno czytać „Grę o tron” jako krytykę patriarchatu. W sezonie szóstym i siódmym serialu ster rządów rzeczywiście w większości przejmują kobiety, choć dopiero czas pokaże, czy Westeros wyjdzie na tym lepiej niż na rządach mężczyzn.

W trakcie ubiegłorocznej kampanii prezydenckiej Hillary Clinton porównywano, w zależności od zapatrywań, albo do Daenerys Targaryen, prawowitej dziedziczki tronu (może i niezbyt sympatycznej, ale o postępowych poglądach), albo do bezwzględnej Cersei Lannister, która nie cofnie się przed niczym, żeby zdobyć władzę. Ostatecznie tron w Białym Domu przypadł innemu Lannisterowi: pyszałkowatemu dziedzicowi bogatego rodu, w dodatku jasnowłosemu. George R.R. Martin, który w wyborach otwarcie wspierał Clinton, porównał wówczas Donalda Trumpa do króla Joffreya – rozpuszczonego, okrutnego chłopca, jednej z najpodlejszych postaci sagi.

Ostatnio, kiedy nad światem zawisło widmo konfliktu nuklearnego między Stanami Zjednoczonymi a Koreą Północną, „Gra o tron” także przyszła z pomocą. Daenerys dysponuje odpowiednikiem broni nuklearnej: trzema zionącymi ogniem smokami.

Gdyby chciała, w jednej chwili mogłaby zmienić miasta Westeros – ze stolicą na czele – w dymiące zgliszcza. Choć mottem rodu Targaryenów jest „Ogień i krew”, Daenerys chce udowodnić, że różni się od dotychczasowych władców Siedmiu Królestw, z jej okrutnym, obłąkanym ojcem na czele. Jest „wyzwolicielką niewolników” i zamierza „złamać koło” opresji, w którym każdy kolejny możny ród jednakowo gnębi poddanych. Smoki są jej głównym atutem, ale strategiczne ich użycie, przeciwko cywilom, odebrałoby jej moralne prawo do tronu – znajduje się więc w sytuacji opisanej przez Lyndona Johnsona, który mówił, że jedyne, co może zrobić jako prezydent USA, to użyć broni atomowej, ale właśnie tego jednego zrobić nie może.

Tymczasem w realnym świecie mamy Donalda Trumpa, który bez ogródek grozi Korei Północnej prewencyjnym uderzeniem atomowym: „ogniem i furią”. Jak wiadomo, Trump spędza wiele czasu na oglądaniu telewizji – być może prezydent największego mocarstwa świata powinien poświęcić godzinę tygodniowo na „Grę o tron” i zadać sobie te same pytania, które stawia fikcyjna władczyni fikcyjnego królestwa. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2017