Góra świętego Anioła

Święty Michał, kiedy już zdążył objawić się parokrotnie na bizantyjskim Wschodzie, niespodziewanie, pod koniec wieku V przeniósł się bardziej na zachód.

19.12.2004

Czyta się kilka minut

1. Poranny chłód, pierwszy autobus cicho jak zjawa przybywa na przystanek w Sannicandro. Wsiadamy, większość pasażerów przysypia. Do szóstej jeszcze pół godziny. Noc przegryza się wciąż z dniem, za chwilę fiołkowy prześwit znad Lesiny zacznie ostrożnie rozmywać mrok. W przezroczystym powietrzu robi się miejsce, które powoli zapełniają niepewne jeszcze kształty. Poprzedniego dnia, wczesnym wieczorem, przylądek Gargano odsłaniał się jako zwarty, ciemniejący kontynent. Wyrastał niespodziewanie z nudnej równiny, a miodowe światło, osiadając na skalnych ścianach, nadawało mu jakąś hieratyczną dostojność. Teraz, o świcie, zdawał się jeszcze bardziej nieprzystępny.

Wjeżdżamy do jego wnętrza. Wrażenie wnikania do środka jakiegoś osobnego organizmu. I może w tym odczuciu jest coś więcej niż tylko grzech naiwnej antropomorfizacji. Droga dość szybko zaczyna prowadzić w górę. Po obu jej stronach przepastne doliny pogrążone wciąż w sennej ciemności. Wyłaniający się z fioletowego tła Gargano odsłania się niechętnie.

Obcość tego świata ma niemal fizyczną konsystencję. Jadąc do San Marco in Lamis mijamy tylko ślady ludzkich siedzib. Na kamienistych wzgórzach co i raz pojawiają się resztki porzuconych gospodarstw: ruina czegoś, co kiedyś pewnie było szopą, dom z porwanym dachem i oknami bez szyb, zdziczałe gaje oliwne. Tylko kamienne umocnienia podtrzymujące terasy przetrwały użytkowników niemal nienaruszone. Fiolet daje ostatecznie za wygraną, nad Gargano wstaje dzień.

W pewnym chasydzkim opowiadaniu rabin Mendel chwalił się przed swoim nauczycielem rabinem Elimelechem, że wieczorem zwykł widzieć anioła, który zajmuje się zwijaniem światła przed nadchodzącym mrokiem, a znowu nad ranem widzi anioła, który zwija mrok, by dać miejsce światłu. Tak, potwierdził nauczyciel, widywałem takie obrazki w młodości, później już się takich rzeczy nie widuje...

W San Giovanni Rotondo koniec jazdy. Moim celem jest niedalekie Monte Sant’Angelo, a ponieważ bezpośredni autobus odjeżdża dopiero za cztery godziny, wsiadam w najbliższy udający się do nadmorskiej Manfredonii, by po krótkim oczekiwaniu wspinać się już na ponad ośmiusetmetrową Górę.

Autobus pnie się po zboczu, ale wykonuje tylko ruchy horyzontalne. Pierwszy raz widzę drogę, która składa się tylko z zakosów. Cały czas trzymamy kąt ostry i lekko, ale jednak wznosimy się do góry. Przy tych łamańcach droga złożona z serpentyn to kraina łagodności. Teraz atakujemy lewą burtą, a za chwilę prawą. Uciekająca wciąż w dół zatoka Manfredońska z każdą minutą odsłania się inaczej. Powietrze pomnożone przez odległość zmienia wciąż barwę i fakturę wodnej tafli. Jazda przypomina chwilami wizytę w lunaparku. Coś w rodzaju obowiązkowej gry wstępnej, po odbyciu której na szczycie ma czekać na nas nagroda w postaci zjazdu w dół na łeb na szyję. Krew pulsuje w skroniach, kilkusetmetrowe przewyższenie robi swoje. I kiedy wydaje się już, że kierowca musiał gdzieś wysiąść po drodze i ta zabawa się raczej nie skończy, wreszcie pojawiają się pierwsze zarysy domostw.

Właśnie zrywa się mocny wiatr. Monte Sant’Angelo wyłania się z chmur w granatowej poświacie.

2. Pytałem różnych znajomych. Ale nikt nic nie wiedział. O normandzkim Mont-Saint-Michel mówili wszyscy. Rzymski Zamek Świętego Anioła wspomniało parę osób. O apulijskim Monte Sant’Angelo nikt nie miał pojęcia. A rozmawiamy przecież o miejscu pierwszego na chrześcijańskim Zachodzie objawienia świętego Michała Archanioła! O jednym z tych cudownych początków, tak brzemiennych w późniejsze wydarzenia; o punkcie zero, z którego promieniować miała ogromnie później intensywna jego obecność w chrześcijańskim świecie.

Wiedzę o istnieniu apulijskiego miasteczka zawdzięczam w gruncie rzeczy jednemu autorowi. Gdyby nie Ferdinand Gregorovius, pewnie do dzisiaj trwałbym w nieprzystojnej ciemnocie. Z Gregoroviusem to zresztą dość dziwna sprawa i trochę wstyd się teraz publicznie do tego przyznawać. Jego “Wędrówki po Włoszech" czytałem - a może raczej: usiłowałem czytać - wiele lat temu. Ten urodzony w mazurskim Neidenburgu (dzisiaj Nidzicy) XIX-wieczny historyk, autor między innymi monumentalnej historii średniowiecznego Rzymu, nie wzbudzał wtedy dużej namiętności.

Jeśli miłość znaczy wyłączność, to gdy chodzi o włoskie opowieści, ta zarezerwowana była dla uwodzącej frazy Pawła Muratowa. Gregorovius był wówczas dla mnie nade wszystko zagrzebanym w papierach, nudnym pracownikiem archiwum. Archiwista - to nie brzmiało dobrze. Pruski archiwista - to już w ogóle nie brzmiało. Jego opisy czytało się źle. Kolejne strony wypchane nad miarę imionami własnymi, erudycja skutecznie zabijająca żywe doświadczenie.

Tak mi się wtedy wydawało i ten prostacki czarno-biały schemat długo tłumaczył mi rzeczywistość. Aż po latach, przed wyprawą na Południe sięgnąłem jeszcze raz do “Wędrówek po Włoszech", do drugiego tomu, zawierającego opisy peregrynacji od Neapolu po Sycylię. I mnie zatkało.

Porywający, namiętny rozdział o Castel del Monte, zamku Fryderyka II; wnikliwy historycznie, nie stroniący przy tym od obrazków z ulicy tekst na temat Lucery; złośliwe uwagi o manii przemianowywania ulic, które znajdziemy w portrecie Manfredonii... No i jeszcze to nieprawdopodobne ostatnie zdanie opowieści o Neapolu i okolicach, w którym Gregorovius niespodziewanie objawia niebywałe poczucie humoru: “Mógłbym jeszcze wiele powiedzieć o Ravello, zwłaszcza o starej katedrze, zbudowanej w jedenastym stuleciu na polecenie Niccola Ruffuli, w której można oglądać osobliwą dekorację mozaikową ambony i stare drzwi brązowe oraz ampuły z krwią świętego Pantaleona, również upłynniającą się jak krew świętego Januarego, ale dość już, nie należy bowiem zbyt wiele oglądać ani zbyt wiele opowiadać" (tłum. Tadeusz Zabłudowski).

Gregorovius powrócił. I to w jakiej formie! Jego relacja z podróży do Monte Sant’Angelo jest porywającym kolażem wiedzy historyka, ale też i nie zasłaniającym się profesją prywatnym wyznaniem.

3. Święty Michał, kiedy już zdążył objawić się parokrotnie na bizantyjskim Wschodzie, niespodziewanie, pod koniec wieku V przeniósł się bardziej na zachód. W roku 493 objawił się na przylądku Garganus. Relacja Gregoroviusa o tym zdarzeniu jest precyzyjna:

“W Sipontum, dzisiejszej Manfredonii, żył pewien bogaty mąż imieniem Garganus, którego stada pasły się na przylądku. Pewnego dnia zaginął mu piękny byk. Szukał go wraz ze swoimi pasterzami we wszystkich wąwozach górskich, aż wreszcie znalazł u wylotu groty. Rozzłoszczony długim, żmudnym szukaniem chciał go zabić, ale wypuszczona strzała odwróciła lot i zraniła strzelca. O cudzie tym powiadomiono biskupa Wawrzyńca w Sipontum, ten zaś zarządził trzydniowy post. W trzecim dniu pokuty, 8 maja (493), ukazał mu się Archanioł i obwieścił, że sam poświęcił grotę, która ma odtąd stać się miejscem kultu jego, Archanioła, i innych aniołów. Objawił się ociągającemu się biskupowi jeszcze kilka razy, aż ów w końcu zebrał się na odwagę i razem z innymi wiernymi wkroczył do owej grozę budzącej groty, zwłaszcza że Archanioł ukazał się już mieszkańcom Sipontum jako wybawca w bitwie z poganami, którzy nękali ich miasto. Gdy chrześcijanie weszli do owej jaskini, zastali ją rozjarzoną światłem niebiańskim, przeobrażoną rękami anielskimi w kaplicę, z ołtarzem u skalnej ściany nakrytym purpurą. Wawrzyniec wybudował u wylotu groty kościół i 29 września 493 roku, za zgodą papieża Gelazego, poświęcił ten przybytek jako świątynię pod wezwaniem świętego Michała Archanioła".

Te dwie daty chrześcijaństwo będzie wiązać z aniołami. Do dzisiaj Kościół katolicki 8 maja obchodzi uroczystość objawienia się Archanioła na przylądku Gargano, 29 września natomiast stał się świętem wszystkich aniołów, ze szczególnym uwzględnieniem trzech archaniołów.

Jeśli nawet datowanie w tej historii jest nieco fantazyjne, nie ulega wątpliwości, że legenda o objawieniu się św. Michała na przylądku Gargano powstała wtedy, kiedy południowe Włochy opanowane były przez Bizancjum. Kult świętego Michała przywędrował stamtąd, gdzie istniało już szereg świątyń sławiących jego imię. Najsłynniejszym miejscem jego objawienia na Wschodzie było miasto Colossae we Frygii, w średniowieczu znane jako Chone. O związku z Bizancjum świadczy również osoba legendarnego biskupa Wawrzyńca, o którym powiadano, że jest krewnym cesarza Zenona. Wiele wskazuje na to, że nowa świątynia pod wezwaniem Archanioła Michała zastąpiła świątynie pogańskie. Strabon wspomina o istnieniu na tym miejscu sanktuariów związanych z wieszczeniem. Inne źródła mówią o obecności na Gargano wyznawców kultu Mitry.

Nowo wzniesiona kaplica odegrała ogromną rolę w rozpowszechnieniu na Zachodzie nie tylko kultu św. Michała, ale aniołów w ogóle. Zapewne już w VI stuleciu szereg świątyń we Francji, Hiszpanii, w Niemczech, otrzymało wezwanie św. Michała. Sanktuaria na wzgórzach czy w jaskiniach, gdzie czczono lokalne bóstwa, zamieniły się w obiekty jego kultu. W samym Rzymie, już pod koniec VI wieku, Archanioł zaistniał spektakularnie. W roku 590 zaraza pustoszyła Rzym i papież Grzegorz Wielki poprowadził pielgrzymkę do świętego Piotra w intencji ocalenia miasta. W pewnej chwili nad grobowcem Hadriana ukazał się Archanioł. Jak powiada legenda, na znak łaski Bożej schował miecz ognisty do pochwy, po czym zaraza wygasła. Na szczycie mauzoleum wybudowano kaplicę ku jego czci. Od tego momentu zwany jest on Zamkiem Świętego Anioła. Jego posąg trwa tam do dzisiaj.

Kaplica na Gargano była matką-założycielką innych świątyń. Kościoły pod wezwaniem św. Michała Archanioła powstały w Rawennie, w Pawii, by dotrzeć aż na zachodni kraniec Europy, do Avranches w Normandii, gdzie w 710 roku poświęcona została kaplica, znana jako Mont-Saint-Michel. Z czasem w zachodniej wyobraźni Garganus normandzki miał stać się słynniejszy od apulijskiego.

Tak czy inaczej, Archanioł Michał kontynuował swoją misję, o której mowa w tekście Apokalipsy: walka ze smokiem starodawnym, choć smok ten różne miał przyjmować formy.

4. Monte Sant’Angelo spada w dwie przepaści. Na południe ku zatoce Manfredońskiej, na północ w stronę serca przylądka Gargano - piniowych i dębowych lasów zwanych Foresta Umbra. Miasteczko na anielskiej górze jest niedużych rozmiarów. Można je obejść może w godzinę. Pnące się w górę domy są ciasno poupychane. Miejscowi architekci biegle opanowali oszalałą ekonomię budowania miast na wzgórzach. Ściany są z reguły białe. Zachodzące słońce odbija się od nich jak od ekranu. Trzeba mrużyć oczy.

Jest 29 września i całe miasto przygotowuje się do popołudniowej procesji. W nielicznych hotelach wszystko zajęte. W prowadzonym przez michaelitów tanim domu pielgrzyma - pełno. Rozmowa z miłą panią w recepcji. Walczę. Biorę najpierw na plecak, później na litość, na koniec już brutalnie: na miłosierdzie chrześcijańskie. Nic nie skutkuje. Wychodzę na główny deptak miasta. Stojąca w drzwiach sklepu z winami ekspedientka przygląda mi się długo, wreszcie wypala: Deutschland? Później już po polsku - jest spod Lublina - radzi, żebym spróbował w hotelu Mikael naprzeciwko świątyni, naturalnie, najdroższym w mieście. Pokój jest, ale obiadu dzisiaj nie będzie.

Do procesji jeszcze trochę czasu, zjadam szybkie tramezzino. Wokół sklepu mnóstwo papierków po przekąskach. Z najbliższych drzwi wypada na mnie, ze strasznym wzrokiem, kobieta w fartuchu krzycząc: Deutschland?! I nie wiem, czy jest tą identyfikacją przerażona, czy idąc za podszeptem stereotypu liczy może, że to wszystko posprzątam. Naprzeciwko wystawa sklepu masarskiego. W oknie dynda powieszony za tylne kończyny świeżo chyba oskórowany królik. Do folii, w którą jest zawinięty, wolno ścieka krew.

Gęstniejący tłum przed sanktuarium świadczy, że nie będzie łatwo dostać się do groty. Do środka wpuszczane są co jakiś czas tylko nieduże grupy. Po godzinie udaje mi się wejść wraz z pielgrzymami z pobliskiego Vieste. A więc najpierw przedsionek, później kilkakrotnie zakręcające schody, stopniujące napięcie. Wreszcie przeszklone atrium, w którym zimno. Jak gdyby po to, by jeszcze wyraźniej obrysować granicę między świeckim i świętym. Wraz z wejściem do groty temperatura gwałtownie się zmienia. Choć Basilica Celeste jest kamienna, w środku gorąco. Niewysokie pomieszczenie z porowatym sklepieniem, drewniane ławki, na ołtarzu w szklanej gablocie marmurowa figura św. Michała. Słychać słowa Litanii do św. Michała. Lista jego przymiotów jest długa: “salute malati, guida degli erranti, liberatore dei pericoli, vincitore di demoni"... Pielgrzymi śpiewem witają się z aniołem: “Saluto San Michele, Arcangelo Celeste". Za chwilę Msza z krótkim kazaniem.

Punktualnie o siedemnastej w asyście dzwonów spod sanktuarium rusza procesja ku czci św. Michała Archanioła. Porządek jest ustalony zawczasu. Idzie tout le monde. Oczywiście apulijski. Bo tutejsze święto, przy całym uniwersalnym działaniu Archanioła ma wyraźny stempel lokalności. Procesję otwierają dzieci. Są władze miasta, przedstawiciele wszystkich służb, konfraternie z całego Gargano z własnymi sztandarami, idą mieszkańcy i pielgrzymi z niedalekich miejscowości. Orkiestra dęta z Manfredonii zapewnia dźwięk. Mistrz ognia, który - jak zapewnia ktoś z dumą - przyjechał aż z San Severo (parędziesiąt kilometrów stąd), daje porywający spektakl fuocchi. Po każdym wystrzale na okolicznych drzewach milkną ptaki.

Najważniejszym uczestnikiem pochodu jest figura Michała Archanioła. Anioł, jak chce tradycja, wyrzeźbiony przez Sansovina, jest swojski i ciepły. Może tylko lekki uśmiech zdradza jego zaświatowe pochodzenie. W długiej sukience, ze spadającymi na ramiona lokami przypomina raczej cnotliwego ministranta aniżeli groźny bicz Boży. Złote skrzydła przydają mu jasełkowego wyglądu. Nie wygląda na to, by nadawały się do lotu. Miecz dzierży jakby przez czyjeś niedopatrzenie.

Kilkaset kilometrów na północ od świętej groty, w zamku Duino, nad tym samym Adriatykiem, który obmywa też półwysep Gargano, pisał Rilke: “Straszliwy jest każdy anioł". Ale ta nowina jeszcze tu nie dotarła.

Przed marmurową figurą postępuje dostojnie żywy anioł. Anioł ma może 10 lat, złoconą zbroję i miecz z tektury. Ale nawet tak uzbrojony, dalej pozostaje ikoną niewinności. Korona na głowie upodobnia go do królewskiego dziecka.

Ruszamy dookoła miasta. Sześć przystanków po drodze. Modlitwy i litanie do św. Michała przeplatane są pieśniami. Właśnie słychać pierwszą zwrotkę najsłynniejszej chyba miejscowej pieśni ku czci Archanioła:

O glorioso Arcangelo

Proteggi in questa via

La nostra compagnia

Che vien piangente a Te

Refren podejmują wszyscy:

Siamo pellegrini

Siamo tuoi devoti

S. Michele Arcangelo

Prega per noi

“Jesteśmy pielgrzymami, jesteśmy twoimi wyznawcami, święty Michale Archaniele módl się za nami...".

W procesji zmagazynowana jest jakaś dziwna moc. Moc wewnętrznego rytmu przemieszczającej się wspólnoty. Jak pisał niegdyś w pięknym eseju Gerardus van der Leeuw, procesja jest późniejszą formą tańca kultowego i tak jak on jest manifestacją życiowej energii: “Procesja u wszystkich ludów jest czymś w rodzaju społecznej mobilizacji: wszyscy zdrowi ludzie gromadzą się i pokazują w określonym porządku każdemu, kto tylko ma ochotę popatrzeć. Szczególnie w procesji odnajdujemy utajoną świadomość rytmicznego podłoża życia: gdy przychodzi określony moment, wówczas uczestnicy procesji nie biegną na łeb na szyję jeden przez drugiego, lecz zbierają się w ściśle ustalonym, konwencjonalnym porządku. Szczególne miejsce zajmuje w tym wszystkim procesja okrężna. Jest ona magicznym kołem, owym »zaklętym kręgiem«, który pozwala okrążającym zdobyć władzę nad określonym przedmiotem, czy to w zamiarze szkodzenia mu, czy też objęcia go opieką" (tłum. A. Wojtaś).

Zwykliśmy czasem pytać - z troską albo trwogą - czy w tego rodzaju wspólnotach jest jeszcze dzisiaj pełnia przeżycia, czy są to już tylko puste formy wspominające pamięć niegdysiejszej świetności. Przynajmniej w Monte Sant’Angelo nie ma takich wątpliwości. I jeśli nawet nie do końca wiadomo, co jest istotną treścią tego przeżycia, to niezbędność corocznego spektaklu jest tu faktem. Spróbujcie tym wszystkim ludziom powiedzieć, że w przyszłym roku procesja się nie odbędzie! Co było, ma trwać - mówi barwny korowód i siła, z jaką to zaświadcza, nie pozwala wątpić w prawdziwość tego przekonania.

Około ósmej procesja zatacza koło i znowu jesteśmy przed kościołem. Jest już ciemno. Miasto przystrojone jak choinka, całe w kolorowych światłach. Ostatnie spojrzenie na marmurową figurę, która znika w drzwiach sanktuarium. Ostatnie flesze. I długie oklaski.

5. Relacja Gregoroviusa na temat podróży na Górę św. Anioła jest tak ciekawa głównie z jednego powodu: niezdecydowania. Tekst robi wrażenie materii pozszywanej z różnych kawałków. Gregorovius jest prawdziwie przejęty swoim bohaterem, mówi o swoim przywiązaniu do skrzydlatej postaci, wspomina wieloletnią z nią rzymską zażyłość: “Byłem (...) zawsze wielkim czcicielem tego dobrego ducha. Przez czternaście lat widziałem go codziennie unoszącego się przed oknami mojego mieszkania wysoko, nad Zamkiem Świętego Anioła i nad Rzymem, na lśniących złotem skrzydłach spiżowych i chowającego do pochwy swój szeroki miecz cherubina. Teraz odwiedzam go na jego górze Garganus, jak tego od dawna pragnąłem. Nie mogę mu ofiarować złotej korony, poświęcam mu wszakże te stronice jako ofiarę pielgrzymią".

Ale w istocie Gregorovius jakby nie mógł się zdecydować, jakby nie mógł dobrać odpowiedniej tonacji do opisu bohatera. Jakże jest w tym szczery! Nie wierzy przecież w realne istnienie św. Michała, ale pielgrzymuje na jego górę; podziwia co prawda Archanioła, ale zgoła nie za to, za co wielbi go religijna tradycja. Gregorovius, spadkobierca ideałów Rewolucji Francuskiej, gorący orędownik oświeceniowego racjonalizmu i wyznawca postępu, najpierw ironizuje nieco na temat zasług Michała, by chwilę później widzieć go już w jednym szeregu z czcicielami rozumu, wolności i tolerancji. Jakby Settembrini avant la lettre przybył na Gargano i gaworzył o świetle rozumu, które w końcu zwycięży zabobon:

“Szosa, prowadzona pod górę zboczem, jest wytyczona tak śmiało, a przy tym tak dogodnie, jak bywają tylko drogi prowadzące przez przełęcze górskie Szwajcarii. Pnie się ona zakosami po śnieżnobiałych ścianach skalnych, a wzdłuż niej biegną druty telegrafu. Widok ich jaskrawo kontrastuje z tajemniczym światem pielgrzymim tego odludnego, górskiego przylądka i z jego tysiącletnią historią. Czyż te proste urządzenia, te szpetne tyki i rozpięte na nich druty żelazne nie są cudem cywilizacji ludzkiej większym i bardziej zadziwiającym niż wszystkie legendarne dzieła świętego Michała? Ale nie ściągajmy na siebie gniewu niebiańskiego bohatera, który pokonał Węża ciemności. Owe druty są przecież również wprzęgnięte w służbę jasności. Duchy światła wolności i pokoju biegną po nich w obie strony jak niewidzialne błyskawice. Może gdzieś w dalekiej przyszłości nastąpi taki dzień, kiedy cherub znów pojawi się nad ludzkością i unosząc się w przestworzach schowa miecz do pochwy: wówczas zostaną pokonane ciemności, a na tym padole nie będą się toczyć wojny o kilka większych piędzi ziemi, o zbroczone krwią purpurowe strzępy władzy i o bańki mydlane ziemskiej sławy".

Może najbardziej przejmujący w relacji Gregoroviusa jest fragment, w którym pisze on o tajemnicy długiego trwania. Zastanawia się, jak to możliwe, że przy tylu zmianach, które zaszły na scenie europejskiej w ostatnich stuleciach, po tylu odmianach historycznych dekoracji kult św. Michała na górze apulijskiej trwa nadal. Zdziwienie tym jest większe, że mówimy przecież - wedle niego - o bycie nierzeczywistym, zjawie powołanej do życia siłą ludzkiej wyobraźni. Jak to możliwe, by ten, kto nie istnieje, zaistniał tak mocno? Jak bajka, zmyślenie, fikcja mogą przemienić się w opowieść prawdziwą?

“Gdy uprzytomniłem sobie, że ten kult istoty zmyślonej czy też kukły trwa w grocie nieprzerwanie już od trzynastu stuleci i, co więcej, że jego semicki rodowód sięgający czasów przed powstaniem chrześcijaństwa ginie w pomroce dalekich tysiącleci, odczułem głęboki wstrząs. (...) Mimo marsowego rynsztunku święty Michał jest raczej uosobieniem dziecięcości, jak zresztą wszyscy aniołowie. Cały kult ten ma zresztą charakter dziecięco-kukiełkowy. Misteria w grocie Garganus nie mają w sobie nic, co by przejmowało przerażeniem lub grozą. To tylko fantastyczna baśń, jak owe baśnie o zamku króla Artura, o śpiącej królewnie, o górze Wenery i o wzgórzu Kyffhäuser, ale przeniesiona na wyżyny ideału religijnego. Modlący się tu wierni nie wydawali się też przejęci jakimiś posępnymi wrażeniami. (...) Sądzę, że wszyscy ci pielgrzymi nie wyobrażają sobie pod postacią tego skrzydlatego archanioła nic innego, jak tylko życzliwą istotę niebiańską, orędownika i obrońcę, po prostu ducha opiekuńczego. Stoi u tronu Pana Boga, a jego siedliskiem jest światło. Czymże jest ta mroczna grota? Według dziecięcej wiary pielgrzyma jest symbolem Ziemi albo świata ludzkiego, na który padł promień światła z Nieba. Ale nie w pełnym grozy mroku katakumb, lecz w napowietrznych obszarach szuka myśl pątnika owego geniusza i dostrzega w nim tylko radosny obraz piękna i powabu, któremu obce jest wszelkie wyobrażenie szpetoty, męczeństwa, śmierci".

Entuzjazm wciąż przełamywany jest przez sceptycyzm. Michał Archanioł i Śpiąca Królewna w jednym stoją domku. Gregorovius jakby nie mógł przeskoczyć ściany wzniesionej przez krytyczny rozum. Zagadką musi pozostać, skąd on tyle wie o “dziecięcej wierze" pielgrzyma. Zagadką jeszcze większą jest to, dlaczego ta wiara z istoty swojej ma być właśnie taka - dziecięca. Ale w tym sceptycznym dystansie wobec postaci Niebiańskiego Archanioła jakże bliski jest on wyobraźni współczesnej. Monte Sant’Angelo jest wyjątkowo dobrym miejscem do tego, by zapytać siebie, czy Anioł jest dla nas czymś więcej niż tylko widmem o niepewnej egzystencji albo w najlepszym razie poetycką figurą. Wdzięczną kukiełką czy postacią wprawiającą w święte drżenie.

Te pytania stają tutaj na ostrzu świetlistego miecza.

Gregorovius kończąc swój tekst pisze o przemianach postaci świętego Michała. Anioł zostaje wprzęgnięty w historię wydobywania się ludzkości spod zwałów krępującej ją tradycji religijnej. Choć może lepiej byłoby powiedzieć: kościelnej. Gregorovius, nieuleczalny antyklerykał, niestrudzony pogromca ziemskiej władzy papiestwa i tu nie daruje: “Widok tego geniusza skłania pielgrzymów do uczuć łagodnych, które nie wiążąc się z jakimiś określonymi dogmatami ani z przyjętymi w Kościele obrzędami, rozpływają się w pojęciach ogólnych. Zanikły bowiem wyobrażenia, które w średniowieczu ukształtowało o świętym Michale rycerstwo, upatrując w nim rycerza niebiańskiego i bojownika w walce z niewiernymi i innymi wrogami Kościoła. Jedynie tendencyjna propaganda we Francji uczyniła z tego Archanioła marszałka odwetu za niebywałą klęskę tego kraju i papiestwa w roku 1870. (...) Co zaś się tyczy włoskiego Archanioła na górze Garganus, można być pewnym, że nie dobędzie nigdy swojego dziecinnego miecza przeciw Wiktorowi Emanuelowi. Nie da się go sfanatyzować dla celów legitymizmu i jezuickiej propagandy. Don Carlos i Henryk V niewiele mogą się po nim spodziewać. Nie wyciągnął swojej szpady z pochwy dla ratowania dominium temporale, kiedy Włosi wtargnęli do zamku Świętego Anioła".

Gregorovius wyraźnie broni swojego bohatera przed próbami przywłaszczenia jego wizerunku przez rozmaite wiary i ideologie. Święty Michał jawi się tu jako niezależny orędownik pokoju, rozjemca, postać niepodatna na żadne próby zmuszenia go do walki. Dziwna to i radykalna odmiana, zważywszy, że przez stulecia św. Michał był przecież dumą niemieckiego rycerstwa. Powiewał na bojowych sztandarach i wzywany był w modlitwach żołnierzy.

6. Jeszcze jedna kwestia nie daje spokoju. Mówiąc o św. Michale z reguły wiążemy go z tradycją chrześcijańską, zapominając o tym, że postać ta źródłowo miała wielkie znaczenie w tradycji żydowskiej. Księga Daniela nie pozostawia w tej mierze wątpliwości. Mówi przecież o Michale jako o księciu żydowskiego narodu (Dn, 10,13), a w kontekście eschatologicznym (12, 1-4) nazywany jest on wielkim opiekunem swojego narodu.

Gdzie jest dzisiaj pamięć o tym w myśleniu chrześcijańskim? Co się stało z pamięcią o żydowskim Mikaelu? Mikaelu, którego hebrajskie imię, sformułowane w dziwnej formie pytającej, brzmi: “Któż jest jak Bóg?".

W swojej książce o aniołach, a ściślej może: o ich nieobecności we współczesnej duchowości i negatywnych konsekwencjach tego stanu rzeczy, niemiecki biblista Alfred Läpple wraca do tego wątku w dość zaskakującym świetle. Śledzi on mianowicie niezwykle wielostronną obecność św. Michała w historii Niemiec. Pokazuje istotny związek św. Michała z chwałą teutońskiego oręża. W podsumowaniu wywodów podejmuje sygnalizowany przed chwilą problem, łącząc go z wątkiem niemieckim:

“Jest to rzadka, mało znana, więcej: paradoksalna wręcz równoległość - archanioł Michał jest anielskim księciem narodu Izraela, a jednocześnie anielskim księciem i stróżem narodu niemieckiego. Czyżby Michał objął tylko ograniczone czasem zadanie względem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego (800-1806)? Dlaczego wspólny patron narodu żydowskiego i niemieckiego nie zapobiegł okrucieństwom kacetu w Auschwitz?".

Trudno jeszcze ochłonąć po tym szokującym zestawieniu, kiedy Läpple, kontynuując wątek wojenny Michałowej epopei, zauważa i podkreśla zastanawiającą zbieżność dat: “Zarówno z punktu widzenia religii, jak i polityki, warto zastanowić się nad faktem, że kapitulacja Niemiec, kończąca zmagania II wojny światowej, została podpisana 8 maja 1945 roku. Zamknęła się karta historii spływająca krwią i łzami. Czy to tylko przypadek, ze dokładnie w dniu podpisania kapitulacji w kalendarzu liturgicznym zapisano święto objawienia się archanioła Michała na Monte Sant’Angelo w roku 492? Czy Archanioł Michał, od stuleci Anioł Stróż narodu niemieckiego, schował wreszcie do pochwy miecz wojny - na znak pokoju, opamiętania, powrotu do Boga, wolności i godności człowieka? Czy ten »upadek« nie jest przypadkiem znakiem łaski, jakim dzięki wstawiennictwu archanioła miłosierny Bóg obdarował potomków »świętego cesarstwa narodu niemieckiego«?" (tłum. J. Jurczyński).

O co tu chodzi? Bądźmy poważni: Läpple nie jest numerologiem. Jeśli dobrze rozumiem ten fragment, stara się on jedynie pokazać, że w biegu historii bywają i takie cezury, których sensu nie tłumaczy wyłącznie analiza czysto politycznych układów. Inaczej: że oprócz tego, co historycy zdołają nanizać na przyczynowo-skutkowy sznurek, oprócz mniej lub bardziej precyzyjnie dających się zrekonstruować procesów, istnieje taka materia zdarzeń, która jest odporna na zakusy ratio. Ten porządek zwykliśmy nazywać metahistorią.

7. Pierwsi handlarze zaczynają już zwijać swój dobytek. Kończy się fiesta ku czci San Michele. Przed snem jeszcze raz okrążam Monte Sant’Angelo. Mur okalający miasto od południowo--zachodniej strony. Wieczorem spotykają się tu wszyscy, którzy powinni się spotkać. Panny przechadzają się pod rękę wedle nieśmiertelnej reguły przypływ-odpływ. Faceci zachowują się głośno. Pokrzykują, śmieją się. Usiłują być, ale tak naprawdę są tylko dodatkiem do oczu.

Naraz niewysoki mężczyzna w okularach z grubego szkła prosi do tańca kobietę w długiej, kraciastej spódnicy. Obydwoje siwowłosi, niemłodzi. W ich oszczędnych ruchach jest niedzisiejsza elegancja. Przygrywa im przenośny magnetofon stojący na murku. Leci jakiś melodyjny włoski pop. W dole perlą się światła Manfredonii. Atramentowa zatoka powoli upodobnia się do koloru nieba, wymazując horyzont.

Tańcząca para tworzy wokół siebie jakiś osobny kosmos. Zatopieni w sobie, zdają się nie dostrzegać nikogo. Od reszty oddziela ich niewidzialna szyba. W tym, co robią, nie ma nic z ostentacji, wygląda to na zwykłą, rutynową czynność. Być może powtarzaną co wieczór. Trudno uciec od myśli, że to nie oni są tu osobliwością, ale cały świat wokół nich, że ich rytualny taniec odbywał się tu zawsze, jakby na przekór znikliwej materii rzeczywistości. Jakby po to, by zaznaczyć, że w tym utkanym z czasu świecie coś naprawdę jest.

Cała ta scena ma dla mnie jeszcze inny sens: poświadcza mianowicie wagę prostej prawdy, że Fellini, wymyślając niektóre sceny swoich filmów, był jednak realistą.

Przed powrotem do hotelu próbuję jeszcze sprawdzić, co to za muzyka. Z okładki kasety spogląda na mnie uśmiechnięta twarz piosenkarza Gianni Celeste. Spośród innych artystów, których kasety leżą rozrzucone w nieładzie, uwagę zwraca artysta o nazwisku Nino d’Angelo. To musi być prawdą, tego nie da się wymyślić.

Teraz już mogę iść spać. Tancerzy zostawiam w dobrych rękach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2004