Geniusz z klubu Hipokrytów

Potrafił na środku ulicy oskarżyć kompanów o kradzież albo paść na chodnik w symulowanym ataku epilepsji. Ale Robert Byron, urodzony prowokator, był w istocie czujnym i wrażliwym obserwatorem świata.

30.11.2020

Czyta się kilka minut

Robert Byron, około 1930 roku. / FOTOGRAFIA ZAMIESZCZONA W KSIĄŻCE: JAMES KNOX;  A BIOGRAPHY OF ROBERT BYRON; WIELKA BRYTANIA 2004
Robert Byron, około 1930 roku. / FOTOGRAFIA ZAMIESZCZONA W KSIĄŻCE: JAMES KNOX; A BIOGRAPHY OF ROBERT BYRON; WIELKA BRYTANIA 2004

Spałem w kajucie, kiedy dwie torpedy uderzyły w sterburtę. Kocioł wybuchł i statek wyleciał w powietrze. Utrzymałem się na powierzchni, uczepiony kawałka drewna” – wspominał jeden z trzech ocalonych, wyłowiony na pokład korwety HMS „Petunia” i odstawiony do portu Stornoway na wyspie Lewis, w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych. Statek towarowy SS „Jonathan Holt” zatonął 24 lutego 1941 r., nieopodal przylądka Cape Wrath, ostrzelany o drugiej nad ranem przez niemiecki okręt podwodny U-97. Płynął w pechowym konwoju OB 289 – cztery dni wcześniej wyszedł z Liverpoolu, skąd miał się dostać do Free­town.

Podróżujący na doczepkę pasażerowie, w ogólnej liczbie dziesięciu, zamierzali się przesiąść w stolicy Sierra Leone na statki do Kapsztadu i Durbanu – kolejnych przystanków w okrężnej drodze na Bliski Wschód lub do Indii. Uratował się jeden, wraz z dwoma członkami załogi. Wśród 53 ofiar znalazł się Robert Byron, oficjalnie korespondent BBC, nieoficjalnie – brytyjski szpieg, wysłany z misją śledzenia wojennej aktywności Sowietów w północno-wschodnim Iranie. Jego ciała nigdy nie odnaleziono.

Bez specjalizacji

Dwa dni później Robert Byron obchodziłby trzydzieste szóste urodziny. Przyszedł na świat 26 lutego 1905 r., w rodzinie inżyniera Erica Byrona i jego żony Margaret Robinson, kobiety ambitnej i obdarzonej ponoć talentem artystycznym. Wiodło im się rozmaicie. Młode małżeństwo utrzymywało się z solidnej, ale niezbyt wysokiej renty w wysokości 150 funtów rocznie oraz z dochodów inżynierskich Erica. W skrytości ducha liczyło na spadek po starszym panu Byronie, posiadaczu okazałej wiktoriańskiej rezydencji i ponad 10 tysięcy akrów ziemi w hrabstwie Surrey. Nadzieje z czasem okazały się płonne: ojciec Erica rozdysponował swój majątek między szerokie grono krewnych. Państwo Byronowie musieli zadowolić się skromniejszym lokum w lesie Savernake niedaleko Marlborough, w hrabstwie Wiltshire. Odziedziczonych pieniędzy starczyło na sfinansowanie nauki Roberta w Eton, kuźni brytyjskich elit intelektualnych i miejsca, gdzie przy odrobinie szczęścia można było nawiązać znajomości użyteczne na resztę życia.

A te były niezbędne każdemu, kto aspirował do miejsca na salonach brytyjskiej socjety, zaludnionych w większości przez wpływową i bogatą arystokrację, skoligaconą z zasłużonymi budowniczymi chwały Imperium. Byron groszem nie śmierdział, urodą też nie grzeszył, nadrabiał więc charyzmą, błyskotliwą inteligencją i skłonnością do sztubackich wybryków. Już w Eton zaprzyjaźnił się ze starszym o rok Haroldem Actonem i niejeden raz wyprowadził z równowagi Anthony’ego Powella.

Acton – młodociany skandalista, który uwielbiał „rozwścieczać filistrów”, przyszedł na świat w renesansowej willi La Pietra na przedmieściach Florencji. Jego ojciec, nieślubny potomek rodu zasiedziałego od wieków we Włoszech, kupił ją za fortunę wniesioną w posagu przez amerykańską żonę. Powell – w 1922 r. współzałożyciel Eton Society of Arts, po śmierci w roku 2000 zaliczony w poczet najwybitniejszych pisarzy brytyjskich za sprawą monumentalnego cyklu powieściowego „A Dance to the Music of Time” – był synem oficera Welsh Regiment i dziedziczki dóbr ziemskich w Lincolnshire. Nastoletni Byron z podziwem patrzył na zdjęcia ­XII-wiecznego Caisleán Bhiorra w irlandzkim hrabstwie Offaly, gdzie przyszedł na świat jego szkolny kolega ­Michael Parsons, szósty earl Rosse.

Byron pisał o nich wszystkich w listach do ukochanej matki, tyleż krytycznej, co wyrozumiałej wobec synowskich talentów i aspiracji. Ojca trochę się wstydził: Eric Byron nie był ani intelektualistą, ani specjalnie uzdolnionym inżynierem, ani zapobiegliwym panem domu. Robert miał pełną świadomość, że na uznanie Bright Young Things – jak nazywano angielską bohemę w ówczesnej prasie – musi zapracować sam. Wśród nieustannie ponawianych i ponoć nieuzasadnionych prób udowodnienia swego pokrewieństwa z Lordem Byronem postanowił zostać ekscentrykiem. Napisał poemat wierszem wolnym, a gdy koledzy z Eton okrzyknęli go angielskim Apollinaire’em, mało nie umarł ze śmiechu, bo w istocie zamierzał sparodiować styl francuskiego awangardzisty. Nie znosił Rembrandta. Pogardzał Szekspirem. Przedkładał wydrwiwaną przez brytyjskich estetów sztukę bizantyjską nad „tępą doskonałość” klasycznej rzeźby greckiej. Nikt nie wiedział, czy naprawdę tak sądził, czy tylko udawał przed światem.

Był dla wszystkich zagadką: koledzy nie rozumieli ani tonu jego głosu, ani mowy ciała. W rozmowie łypał spode łba, stroił grymasy, krzyczał, odburkiwał coś chrapliwie, czasem wpadał w furię. Powell wspominał z właściwym sobie sarkazmem, że Byron z pewnością był geniuszem, choć trudno określić, na jakim polu. Spytany przez matkę, czym chce się zająć w przyszłości, Robert oznajmił, że dziennikarstwem w jakiejś gazecie codziennej. Nie myślał o karierze pisarskiej. Marzył, aby wyjechać z Anglii, ruszyć w podróż po mappa mundi nie tylko palcem. Jeszcze się tego obawiał. Jeszcze nie odkrył w sobie żyłki awanturnika.

Bez koneksji i ogłady

W styczniu 1923 r. – wraz z kolegami z Eton, między innymi Actonem, ­Powellem i późniejszym bizantynologiem Davidem Talbotem Rice’em – rozpoczął studia w Oksfordzie. Jego domem stał się Merton College, jedno z najbogatszych i najwyżej notowanych kolegiów, przez studentów innych wydziałów nazywane złośliwie „miejscem śmierci wszelkich uciech”. Dwa lata wcześniej niejaki John Davies Knatchbull Lloyd, syn mistrza krykieta, a zarazem wziętego adwokata, postanowił obalić krzywdzącą reputację uczelni. W tym celu założył klub pod szumną dewizą „Najlepsza jest woda”, zaczerpniętą z pierwszej „Ody olimpijskiej” Pindara. Nie trzeba było długo czekać, aż jego członkowie dorobią się nieformalnego miana Hipokrytów: wszystko bowiem wskazywało, że nad pindarycką wodę zdecydowanie przedkładają mocniejsze trunki.

John Lloyd, pseudonim „Wdowa” – od nazwy ulubionego płynu po goleniu „The Widow Lloyd’s Euxesis” – zaczął od zrzutki na wynajęcie dwóch pokojów z kuchnią nad warsztatem rowerowym przy St Aldate’s Street oraz zatrudnienia kucharza i kelnera: żeby członkowie klubu mogli spożywać posiłki z dala od uniwersyteckiej jadalni, w której nie podawano napojów wyskokowych. Pokusa była tym większa, że studentów nie obsługiwano też w miejscowych pubach.

Filozoficzne dysputy szybko ustąpiły miejsca radosnym libacjom. Klub zaczął też przyciągać wykluczonych, przede wszystkim homoseksualistów, którym zapewniał w miarę bezpieczne schronienie od egzekutorów okrutnego ­sodomy law. Do swojej orientacji – prócz „Wdowy” Lloyda – przyznawali się otwarcie między innymi Acton i Byron. Nie stanowili wprawdzie w tej grupie większości, ale nadawali jej ton. Warunkiem udziału w klubie oksfordzkich estetów było przynajmniej milczące przyzwolenie na odmienność.

A ta w przypadku Byrona manifestowała się na rozliczne sposoby, choćby w demonstracyjnym upodobaniu do wiktoriańskiego kiczu. Robert z zapałem kolekcjonował szklane stateczki, przykryte kloszami drzewka i bukiety z muszelek, woskowe owoce i hafty berlińskie. Imponujący zbiór miał być największą atrakcją „1840 Exposition”, nawiązującej do roku zaślubin Wiktorii Hanowerskiej z księciem Albertem, przygotowanej wraz z Actonem i planowanej na marzec 1924 r. Nad Hipokrytami już wcześniej zaczęły się zbierać czarne chmury: władze uniwersyteckie z coraz większym oburzeniem przyjmowały doniesienia o hucznych libacjach klubowiczów w pociągu relacji Penzance–Aberdeen oraz wieczornych przyjęciach Williama Howarda na dachu jednego z kościołów w Oksfordzie. Cios spadł jednak z niespodziewanej strony: Byronowi i Actonowi odmówiono zgody na organizację wystawy. W proteście Hipokryci urządzili wiktoriański bal przebierańców. Rok później Francis Urquhart, znienawidzony dziekan wydziału historii i żarliwy katolik, rozpędził klub po kolejnej maskaradzie z udziałem uszminkowanych studentów w habitach sióstr zakonnych.

To, co dla większości Hipokrytów było sposobem na przełamanie dyktatu oksfordzkiej dyscypliny i zamanifestowanie młodzieńczego buntu, w przypadku Byrona okazało się jedyną drogą do skonfrontowania własnych emocji z otoczeniem. Brakowało mu koneksji i ogłady, by zrobić karierę w administracji publicznej, nie musiał się jednak obawiać, że jego dalszym losem pokierują arystokratyczni rodzice. Nie nadawał się na akademika, ale był wystarczająco błyskotliwy i oczytany, by formułować wyraziste i często przenikliwe opinie na dowolny temat. Nie miał wielkiego powodzenia u mężczyzn, ale w przeciwieństwie do innych gejów w klubie nie prowadził podwójnego życia ani nie truchlał na myśl, że skończy w małżeństwie z jakąś ustosunkowaną baronówną.

Twardo odrzucał awanse Nancy, najstarszej z sióstr Mitford, utalentowanej pisarki i jednej z najlepszych partii w kraju, i śmiał się, kiedy jego przyjaciel Gavin Henderson, również zdeklarowany homoseksualista, został zmuszony do ślubu z córką wpływowego przedsiębiorcy i członka Izby Lordów. Ponoć to Byron podpuścił Hendersona, żeby w ramach wieczoru kawalerskiego udosłownić idiom „set the ­Thames on fire”. Do zabawy w filologicznego ­Herostratesa zużyto 20 galonów benzyny. Udało się podpalić nie tylko Tamizę, ale i część wynajętej posesji.

W zwierciadle

Pod maską prowokatora, który w rozmowach z przedstawicielami wyższych sfer demonstracyjnie posługiwał się cockneyem, i niewybrednego żartownisia, który potrafił na środku ulicy oskarżyć kompanów o kradzież i paść na chodnik w symulowanym ataku epilepsji, krył się czujny i wrażliwy obserwator świata. Z pierwszej wyprawy za granicę, którą odbył na początku nauki w Merton College – w towarzystwie Hugh Lygona, dawnego kolegi z Eton, i jego ojca Williama, lorda Beauchamp – głębiej zapadły mu w pamięć rzeźbione panele tronu Maksymiana i mozaiki z bazyliki w Rawennie niż podziwiane przez wszystkich skarby Wenecji. Anatomię jedzonej na obiad langustynki studiował z równym zapałem, co detale malarstwa Belliniego i Tintoretta.

Symbole na mapie przemieniały się w prawdziwe miasta i krajobrazy, dzieła sztuki, znane dotąd z rycin i fotografii, nabierały kształtów i barw, niosąc z sobą zachwyt lub rozczarowanie. Ulice rozbrzmiewały dźwiękami obcej mowy, znanej dotychczas tylko z podręczników. W głowie Byrona zaczęły kluć się pomysły na opisanie tej obfitości doznań – własnym, odrębnym stylem, na przemian lakonicznym i nieznośnie rozgadanym, pełnym humoru, obrazoburczych porównań i nagłych przeskoków narracji.

Latem 1925 r., uzyskawszy niższy tytuł naukowy z historii nowożytnej z wyróżnieniem trzeciej klasy (czyli wynikiem dość miernym), Byron ruszył w podróż, której plon złożył się na jego pierwszą książkę. W kieszeni miał istną fortunę – 60 funtów szterlingów, które wyczerpały się już w połowie drogi – do kompanii dwóch bogatych i dobrze urodzonych przyjaciół z Oksfordu. Złudną niezależność od transportu publicznego zapewnił im nowiutki sportowy automobil marki Sunbeam, własność wspomnianego już Gavina Hendersona, którego tożsamość Byron ukrył pod nazwiskiem David ­Henniker. Drugi współtowarzysz wyprawy, niejaki Simon O’Neill, nazywał się naprawdę Alfred Duggan i urodził się w Argentynie, w rodzinie zamożnych właścicieli ziemskich pochodzenia irlandzkiego.

Niestworzone przypadki rozwydrzonych młodzieńców, którzy w dwa miesiące pokonali trasę z Hamburga przez Berlin, Salzburg i Włochy aż do Grecji i z powrotem, Byron opisał na kilkuset stronicach „Europy w zwierciadle”, która właśnie ukazuje się po polsku. Książka jest pisana z punktu widzenia szczęśliwca, którego z racji wieku ominął koszmar Wielkiej Wojny, radosnego beneficjenta nowej ery motoryzacji i bezczelnego, zbuntowanego erudyty, który nie przepuścił żadnej okazji do skonfrontowania wiedzy książkowej z faktyczną urodą lub brzydotą legendarnych pereł w koronie cywilizacji europejskiej. A przy tym pełna trafnych i niejednokrotnie gorzkich obserwacji społeczno-obyczajowych, które stały się znakiem rozpoznawczym jego późniejszych utworów.

Po powrocie z podróży Byron próbował kontynuować studia na Uniwersytecie Oksfordzkim, ale w styczniu 1926 r., za sprawą kolejnych nieobyczajnych ekscesów, został ostatecznie wydalony z uczelni. Niespecjalnie się tym przejął: zgodnie z daną matce obietnicą zatrudnił się jako reporter praktykant w redakcji „Daily Mail”, skąd po miesiącu wyleciał z hukiem. Mniej więcej w tym samym czasie oficyna Routledge opublikowała „Europę w zwierciadle”. Byron złapał wiatr w żagle.

Jako znany już autor książek o Athos, sztuce bizantyjskiej, Indiach, Rosji i Tybecie, Byron powziął w 1933 r. plan ekspedycji do chińskiego Turkiestanu, tym razem w poszukiwaniu środkowoazjatyckich źródeł sztuki muzułmańskiej – zrewidowany w związku z wybuchem powstania ujgurskich separatystów. Ostatecznie wyruszył z Wenecji przez Cypr, Palestynę, Syrię i Irak do Persji i Afganistanu, w towarzystwie innego oksfordczyka, płynnie władającego perskim Christophera Sykesa, byłego attaché ambasady Wielkiej Brytanii w Teheranie, potem zaś brytyjskiego szpiega. Nieomal roczna wyprawa, w dużej części szlakiem nieprzetartym przez Europejczyków, pozwoliła mu stopniowo zgromadzić materiał do prawdziwego arcydzieła: „The Road to Oxiana”, peanu brytyjskiego estety na cześć architektury Seldżuków, Safawidów i Timurydów, cynicznej diatryby przeciw konwencji kolonialnej, jadowitej satyry na współczesnych mieszkańców tej baśniowej krainy.

Wielodzietny

„The Road to Oxiana” rodziła się w bólach i w cieniu tragicznej historii miłosnej. W sierpniu 1933 r. Byron pożegnał się w Wenecji z jedynym człowiekiem, którego naprawdę kochał: Desmondem Parsonsem, młodszym bratem ­Michaela, kolegi Roberta z Eton. Obdarzony niezwykłą urodą i magnetyczną osobowością Parsons był wówczas w związku z historykiem architektury Jamesem Leesem-Milne’em, Byron dał się jednak omamić nikłą nadzieją na wzajemność. Rok później Desmond – rozmiłowany we wschodnich starożytnościach poliglota – wyjechał do Pekinu i wynajął dom w sąsiedztwie Harolda Actona, niegdyś pomysłodawcy ekspozycji wiktoriańskich kuriozów z kolekcji Roberta, wówczas już wykładowcy Uniwersytetu Pekińskiego. Wkrótce potem dołączył do nich Byron. Od weneckiego spotkania z Parsonsem minęło prawie półtora roku. Prace nad książką były już mocno zaawansowane. Byron spodziewał się skończyć ją w Pekinie i zaznać odrobiny szczęścia u boku ukochanego.

Szczęście trwało krótko. Parsons nagle się rozchorował: dostał gorączki i gwałtownie stracił na wadze. Diagnoza okazała się równoznaczna z wyrokiem śmierci: ziarnica z przerzutami do szpiku kostnego, płuc i wątroby. Brat Desmonda, który zamierzał spędzić w Chinach swój miesiąc miodowy, natychmiast zorganizował transport powrotny do Londynu. Byron został sam: w domu pełnym antycznych mebli i tradycyjnych chińskich zwojów, gromadzonych przez Parsonsa od pierwszych dni pobytu w Pekinie. Zaczął pić. Kończyły mu się pieniądze. Potrafił wpaść w szał z byle powodu: na jednym z przyjęć w ambasadzie zniszczył całą zastawę. Wreszcie się opanował i wrócił do pisania, ale coś w nim pękło. Być może bezwiednie stworzył arcydzieło, rezygnując z cyzelowania wcześniejszych zapisków, składając je w rozedrganą mozaikę dialogów, retrospekcji, anegdot, oszałamiających opisów przyrody i architektury.

Kiedy „The Road to Oxiana” ujrzała światło dzienne, zgasła ostatnia nadzieja. Parsons zmarł 4 lipca 1937 r. Od tamtej pory Byron zmierzał prostą drogą do zatracenia. Po powrocie do Anglii wywołał jeszcze kilka skandali. Jeszcze próbował ostrzec świat przed Hitlerem – wybrał się nawet do Norymbergi na dziesiąty zjazd NSDAP, żeby stanąć oko w oko ze złem. Siedem lat po tragedii pod Cape Wrath Evelyn Waugh napisał w liście do ­Actona, że Robert na krótko przed śmiercią zmienił się z uroczego błazna w niebezpiecznego wariata. „Dobrze, że już nie żyje” – dodał bezlitośnie.

Ostatnia książka Byrona wywołała mieszane uczucia. Popadła w zapomnienie na blisko pół wieku. Oficyna Picador wznowiła ją dopiero w 1981 r., po długich staraniach Bruce’a Chatwina, który nie rozstawał się z egzemplarzem pierwodruku, odkąd wyszperał go jako piętnastolatek. „To jest tekst święty, poza wszelką krytyką” – stwierdził genialny pisarz w przedmowie do nowego wydania. Do tego stopnia czuł się spadkobiercą stylu Byrona, że niektóre ustępy jego własnej prozy sprawiają wrażenie zamierzonego pastiszu.

Wkrótce po oddaniu do druku „Europy w zwierciadle” Byron napisał krótki poemat prozą, rozpoczynający się słowami: „Jeśli będę miał syna”. Wbrew pozorom nie umarł bezdzietnie. Ma piękną i kochającą córkę: współczesną literaturę podróżniczą. ©

Robert Byron EUROPA W ZWIERCIADLE, przeł. Dorota Kozińska, Wydawnictwo Próby, Warszawa 2020

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2020