Do krańców świata i umysłu

I co z tego, że zbliża się koniec lata? Nie przestawajcie myśleć o podróży. Czytajcie Colina Thubrona, on wam pokaże, jak to się robi.

16.09.2019

Czyta się kilka minut

Colin Thubron, 2002 r. / BASSO CANNARSA / OPALE / LEEMAGE/ EAST NEWS
Colin Thubron, 2002 r. / BASSO CANNARSA / OPALE / LEEMAGE/ EAST NEWS

W ostatnich miesiącach 1688 r. parlament angielski przeprowadził „chwalebną rewolucję”, odsunął od tronu Jakuba II i tym samym definitywnie rozprawił się z dynastią Stuartów. John Dryden, dwadzieścia lat wcześniej mianowany pierwszym oficjalnym ­Poetą-Laureatem, wypadł z łask dworu i stracił swój urząd. Szybko pogodził się z ujmą na honorze i w gruncie rzeczy odetchnął z ulgą. Zwolniony z obowiązku celebrowania mową wiązaną wszelkich królewskich rocznic i zwycięstw militarnych, zajął się tym, co lubił najbardziej: tłumaczeniem Horacego, Owidiusza, Lukrecjusza i Juwenalisa.

Pięć lat później Dryden zabrał się za przekład dzieł wszystkich Wergiliusza, publikując kolejne owoce swojej pracy translatorskiej w subskrypcji, która ostatecznie przyniosła mu zysk w zawrotnej wysokości 1400 funtów szterlingów. Miał już za sobą dekady doświadczeń w tej sztuce. W 1683 r., w cytowanej dziś przez wszystkich teoretyków przedmowie do „Listów Owidiusza”, snuł rozważania nad rozmaitymi modelami przekładu poetyckiego: „Pierwszym jest metafraza, czyli kiedy się autora słowo za słowem, wers za wersem, z jednego języka na drugi przekłada. (...) Drugi sposób to parafraza lub przekład swobodny, gdzie tłumacz trzyma autora wciąż na widoku, by go nigdy nie stracić, ale nie tyle za jego słowami podąża, ile za sensem, a i ten, przyznać wypada, wzmocniony zostaje, choć nie zmieniony. (...) Trzeci sposób to imitacja, gdzie tłumacz (jeżeli tu jeszcze zachowuje to miano) taką przyznaje sobie wolność, iż od słów i sensu nie tylko odbiega, ale porzuca jedno i drugie tam, gdzie widzi taką możliwość, i jedynie ogólne czerpiąc z oryginału podpowiedzi, dowolne czyni wariacje” (przeł. Zofia Ziemann).

„Glorious John”, jak nazwał go później Walter Scott, kochał słowa od dziecka – bawił się nimi, zestawiał je we frazy równie pieczołowicie, jak malarz miesza z sobą pigmenty na palecie, obserwował z zaciekawieniem ich łacińskie, francuskie i włoskie odpowiedniki. Do końca życia nie opowiedział się jednoznacznie za żadnym modelem przekładu: czasem szedł wers za wersem, innym razem wzmacniał sens, kiedy indziej dowolne czynił wariacje.

Colin, syn Gerarda i Evelyn

Jeśli to prawda, że pewne cechy powtarzają się w łańcuchu DNA co któreś pokolenie, Drydenowski gen tłumaczenia świata ujawnił się po 300 latach z górą – u Colina Thubrona, syna Gerarda, oficera pułku North Staffordshire, i jego żony Evelyn z domu Dryden, oficjalnie uznanej za bezpośrednią potomkinię poety. Wprawdzie trzej ukochani synowie Johna Drydena zmarli młodo i ponoć bezdzietnie, nie będziemy jednak wyrokować o prawdziwości tej historii. Podążymy za jej sensem, a i ten, przyznać wypada, wzmocnimy.

Bo w dziejach rodziny Thubrona jest więcej ciekawych zbiegów okoliczności. Jego babka ze strony ojca była córką amerykańskiego wynalazcy Samuela Morse’a, współtwórcy słynnego kodu, używanego do dziś w komunikacji radiowej. Samuel zaś przyszedł na świat jako najstarsze dziecko Jedidiah Morse’a, pioniera geografii amerykańskiej. Dziadek Colina, Ernest Blakelock Thubron, zwany Émilem, był założycielem jednego z pierwszych brytyjskich klubów rowerowych i zapalonym motorowodniakiem: w 1908 r. wywalczył złoty medal olimpijski na igrzyskach w Londynie – w barwach Francji, bo jego łódź o wdzięcznym imieniu „Camille” powstała w paryskich warsztatach Charles-Henriego Brasiera. Wcześniej pracował jako inżynier przy kampanii sudańskiej lorda Kitchenera.

Mały Colin dowiedział się o tym wszystkim znacznie później. Wychował się w Sussex i wspomina swoje dzieciństwo jak lata spędzone w rajskim ogrodzie. Najpierw chciał zostać poetą. Pierwszy wiersz – ponoć koszmarny – sklecił jako ośmiolatek. Wkrótce opuścił Eden i zaczął zbierać doświadczenia podróżnicze. W końcu lat 40. XX w. ojciec Colina objął posadę attaché wojskowego w Ottawie, gdzie chłopiec odwiedzał go w czasie szkolnych ferii, pokonując drogę za Ocean słynnym boeingiem 377 strato­cruiserem. Za każdym razem przeżywał wielkie emocje, zwłaszcza podczas przesiadki w Nowym Jorku: podążał wzrokiem za światłami wielkiego miasta, ale wciąż miał na widoku brudny, pełen zmęczonych ludzi, wyniszczony wojną Londyn. Podczas świąt spędzanych na Florydzie próbował ogarnąć rozumem tamtejsze aligatory, jedynie ogólne czerpiąc podpowiedzi ze wspomnień o polowaniach na kijanki wśród łąk w hrabstwie Sussex.

W drogę

Prawdziwą brytyjską edukację odebrał w Eton College, ale nauka podobno szła mu niesporo. Wolał przesiadywać na spotkaniach założonego przez siebie stowarzyszenia poetów, między innymi w towarzystwie Alexandra Ruthvena, lorda Gowrie – późniejszego ministra kultury w rządzie Margaret Thatcher.

W styczniu 1959 r. spotkała go pierwsza śmierć – ukochanej starszej siostry Carol, która zginęła pod lawiną w Alpach Szwajcarskich. Thubron nie uzyskał stypendium do Cambridge i w ogóle zrezygnował ze studiów uniwersyteckich. Kontuzja kolana uniemożliwiła mu karierę wojskową. Z braku lepszego pomysłu zatrudnił się jako stażysta w wydawnictwie Hutchinsona. Londyn go jednak przytłaczał, czuł się w tym mieście jak w klatce; rozpacz i głód podróży zabijał pisaniem powieści, które nigdy nie wyszły poza szufladę.

Na 21. urodziny dostał w prezencie kamerę ósemkę i poczuł szansę wydostania się na wolność. Przeczytał gdzieś, że BBC zamawia amatorskie dokumenty do serii „Travellers’ Tales”. Zabrał sprzęt i nakręcił filmy z trzech wypraw, do Turcji, Maroka i Japonii, wyemitowane później w brytyjskiej telewizji publicznej.

Przeżywszy pięć minut sławy, Colin postanowił się ustatkować. Zatrudnił się na kilka lat w innym wydawnictwie, tym razem w Nowym Jorku. Moloch osaczył go jeszcze bardziej niż Londyn. Thubron wciąż wracał myślami do rodzinnych podróży na Bliski Wschód. Wreszcie podjął brzemienną w skutki decyzję: spakował manatki i ruszył do Anglii okrężną drogą, przez Nową Zelandię, Australię i Azję Południowo-Wschodnią. Zatrzymał się na trzy miesiące w stolicy Syrii, odświeżył dawne wspomnienia i zebrał materiał do swojej pierwszej książki „Mirror to Damascus”, wydanej w 1967 r.

Była to również pierwsza od stu lat anglojęzyczna książka o tym mieście – wciąż jeszcze niedojrzała, ale wyznaczająca kierunek późniejszej ewolucji pisarstwa Colina Thubrona.

Młodzieńcze olśnienie Bliskim Wschodem i krajami basenu Morza Śródziemnego stopniowo ustępowało fascynacji rzeczywistością coraz bardziej odległą, coraz mniej zrozumiałą. Zwrócił się w stronę Rosji, Chin, poradzieckich republik w Azji Środkowej. Spoglądał na ten niewyobrażalny świat oczami poety. Niespecjalnie interesował się polityką. Chłonął atmosferę miejsc, zapamiętywał barwy, dźwięki i zapachy, rozmawiał z przygodnymi ludźmi, cierpliwie wysłuchiwał ich opowieści i rzutował je na przygotowane wcześniej tło: historyczne, społeczne, kulturowe.

Do każdej kolejnej podróży przygotowywał się coraz bardziej skrupulatnie: przez długi czas wytyczał marszrutę, gromadził kontakty, zgłębiał wiedzę o miejscowej przyrodzie, studiował geografię i kulturę materialną regionu. Próbował się uczyć miejscowych języków, choć nigdy nie miał zadatków na poliglotę.

Komandor

W trasę ruszał sam. Nie robił zdjęć. Wrażenia spisywał drobnym, niewyraźnym pismem, przywodzącym na myśl skojarzenia z kodem dziadka Morse’a. A potem przekładał je na wyrafinowany poemat prozą – gęsty, wielowarstwowy, a zarazem skondensowany do postaci, w której trudno się dopatrzyć choćby jednego niepotrzebnego zdania. Zaskakujący bogactwem środków, zmuszający czytelnika do wyłapywania sensów ukrytych w nietypowych związkach frazeologicznych, wikłający go w grę, w której klucz do zagadki kryje się w wyszukanej manipulacji rytmem, kadencją i brzmieniem słów.

Moje drogi z pisarstwem Thubrona zeszły się przez przypadek. Zaprzyjaźniony redaktor bez przekonania podetknął mi pod nos świeżo sprowadzony egzemplarz „Shadow of the Silk Road”, którym właśnie pogardził kolega z działu beletrystyki i podrzucił go, jak kukułcze jajo, do działu non-fiction. Cały ówczesny dorobek Thubrona, do 2009 r. włącznie, leżał w Polsce odłogiem. Przez rynek wydawniczy przetaczała się właśnie pierwsza fala zainteresowania reportażem, na której można było wypromować przekład „Cienia Jedwabnego Szlaku”. Otworzyłam książkę na chybił trafił i zatrzymałam wzrok na zdaniu o drodze do Andchoj – miasta w afgańskiej prowincji Farjab, z którego właśnie wróciłam. Ręce mi się zatrzęsły, dreszcz przeszedł po krzyżu i podpisałam umowę.

Nad pierwszym rozdziałem biedziłam się miesiąc. Najpierw uznałam, że za słabo znam angielski, potem dopadło mnie dziwne poczucie, że nie znam polskiego, wreszcie pojęłam, o co w tym wszystkim chodzi, i z nabożną czcią wystukałam na klawiaturze zdanie otwierające: „Pusto tu o świcie”. Liczyło raptem cztery słowa, a miałam wrażenie, że w przekładzie trzeba było połączyć wszystkie trzy metody wskazane przez Johna Drydena: metafrazę, parafrazę i – dla równowagi – odrobinę imitacji. W połowie tłumaczenia miałam już pewność, że obcuję z arcydziełem, po skończonej pracy nad całością naszła mnie refleksja, że opanowałam jakiś nieznany, uwodzicielsko piękny język obcy, którym chcę się natychmiast podzielić z całym światem.


Czytaj także: Adam Robiński: Półtorej prawdy Bruce'a Chatwina


Spolszczyłam w sumie trzy książki Thubrona. „Utracone serce Azji” – swoisty poprzednik „Cienia Jedwabnego Szlaku” – znalazło się w 2012 r. na liście książek nominowanych do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Rok wcześniej „Po Syberii” dotarło do finału.

Pisałam wówczas, że „Thubron przekonał się w drodze, że Syberia z jego wyobrażeń nie istnieje i być może nigdy jej nie było. Jest za to kraj bezdusznego okrucieństwa i olśniewająco pięknych kraj­obrazów: dawny śmietnik imperium, »dokąd zsyłano bakcyle trawiące ciało państwa: przestępców, sekciarzy, dysydentów«, a zarazem – paradoksalnie – dziedzina pierwotnej wolności, nieskażonej zgnilizną świata zewnętrznego. Thubron obserwuje ją z dystansem i czułością, zamiast oceniać, próbuje zrozumieć, choć niektóre epizody z dziejów Syberii wydają się ponad wszelkie pojęcie i miarę ludzkiego cierpienia. A mimo to Syberia wciąż żyje, wybija się niezmordowanie spod wiecznej zmarzliny i z ruin łagrowych baraków. Żeby oddać jej istotę, Thubron posługuje się językiem odrębnym jak ona sama”.

Kolejne dwie książki Colina Thubrona, w przekładzie Pawła Lipszyca – wstrząsająca „Góra w Tybecie”, zapis osobistej pielgrzymki pisarza na Kajlas, a zarazem w głąb własnej refleksji o trzech najważniejszych śmierciach w życiu, przypieczętowanych odejściem matki; oraz „Za murem”, relacja z odbytej w latach 80. podróży do Chin – ukazały się rok po roku, ostatnia w 2015, i przeszły właściwie bez echa. Następnych tłumaczeń nie widać. Czyżby rynek się nasycił?

Poniekąd tak, ale nasycił się nie tyle prozą Thubrona i innych klasyków prozy podróżniczej – Patricka Leigh Fermora, Nicolasa Bouviera, Bruce’a Chatwina – ile nadprodukcją reportażu, nie zawsze literackiego, często niechlujnie redagowanego, w coraz większym pośpiechu i za coraz mniejsze pieniądze przekładanego z języków obcych. Wydawcy padli ofiarą własnej strategii marketingowej, podciągając te arcydzieła pod kategorię nadzwyczaj pojemną, ale stopniowo wychodzącą z mody. Thubron nie jest ani dziennikarzem, ani opisującym wrażenia z podróży obieżyświatem, którego książkę można zabrać na wakacje razem z przewodnikiem Lonely Planet. Jest jednym z największych powojennych pisarzy języka angielskiego, kilkukrotnym laureatem najstarszej na Wyspach Brytyjskich nagrody literackiej The Hawthornden Prize i komandorem Orderu Imperium Brytyjskiego.

Amur

Thubron jest także – o czym nie wiedzą nawet jego wielbiciele w Polsce – wybitnym beletrystą. Tym bardziej zasługującym na uwagę, że jego powieści, zarówno w strukturze, jak i w treści, są całkowitym zaprzeczeniem jego literatury podróżniczej. Traktują przeważnie o niemożności: dotarcia do celu, pokonania ograniczeń własnego ciała i umysłu, wyrwania się na wolność z miejsca przymusowego odosobnienia.

Wydaną w 2016 r. „Night of Fire” – przejmującą metaforę ludzkiego losu, oddaną przez pryzmat historii sześciu osób zamkniętych w płonącym domu – krytycy postawili na równi z najdojrzalszymi travelogue’ami w jego dorobku. Twórczość Thubrona nie byłaby pełna ani bez historycznej powieści „Emperor” o cesarzu Konstantynie, ani bez nominowanej do Nagrody Bookera „To the Last City” – opowieści o żałosnej wyprawie pięciorga Europejczyków do ruin inkaskiej stolicy Vilcabamba.

W czerwcu Thubron powrócił z kolejnej wyprawy do Rosji – ostatniej przed ukończeniem swej najnowszej książki o rzece Amur, naturalnej granicy dzielącej olbrzymie połacie dwóch najbardziej niewyobrażalnych dla Europejczyka państw świata: Rosji i Chin. Od kilku lat, po raz pierwszy w swym długim życiu, ma do kogo wracać. W 2010 r., w wieku 71 lat, ożenił się z niewiele młodszą Margretą de Grazia, wybitną znawczynią spuścizny Szekspira. Może będzie teraz pisał wolniej i jeszcze staranniej.

Może w zaciszu swego domu w londyńskiej dzielnicy Holland Park stworzy kolejne arcydzieło. Bardzo bym chciała, żeby czytelnicy znów mogli wrócić do corocznego rytuału otwierania świeżych, pachnących farbą drukarską książek Colina Thubrona w polskich przekładach. Życzę tłumaczom, żeby kiedyś doznali podobnych wzruszeń, jakie przypadły mi w udziale, kiedy stawiałam kropkę po ostatnim zdaniu „Po Syberii”: „I na tym zmarzniętym stoku zaczyna śpiewać”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2019