Lament po stracie. Evelyn Waugh i „Powrót do Brideshead”

Evelyn Waugh miał poczucie, że zniszczenia wojenne tylko dopełniły obraz zmierzchu i upadku brytyjskiego dziedzictwa. Jako snob i konserwatysta utożsamiał je z duchowym i materialnym dorobkiem arystokracji.

04.03.2023

Czyta się kilka minut

Anthony Andrews, Diana Quick i Jeremy Irons w filmie „Znowu w Brideshead” z 1981 r.  / ITV / MATERIAŁ PRASOWY
Anthony Andrews, Diana Quick i Jeremy Irons w filmie „Znowu w Brideshead” z 1981 r. / ITV / MATERIAŁ PRASOWY

Pierwszy odcinek serialu „Znowu w Brideshead” wyemitowano w Polsce 6 stycznia 1990 roku – w sobotę, w wieczornym paśmie Programu 2, nieco ponad dziewięć lat po premierze brytyjskiej. Kraj trząsł się w posadach, kończył się dawny ustrój, wielkie nadzieje mieszały się z lękiem i niepewnością. Na szarych ulicach i w szarych mieszkaniach niewiele się jeszcze zmieniło. Obrazy schyłkowego PRL-u tak skutecznie wymieszały mi się w pamięci z narodzinami III Rzeczpospolitej, że gdyby nie pomoc znajomego filmoznawcy, który wygrzebał datę emisji z dawnej ramówki Telewizji Polskiej, cofnęłabym premierę serialu co najmniej o trzy lata.

Zapomniałam, że nagły wysyp zachodnich programów telewizyjnych był jednym z pierwszych objawów świeżo odzyskanej wolności. A przy tym dawał okazję do cotygodniowych spotkań towarzyskich. Warszawscy inteligenci, którzy na znak protestu pozbyli się odbiorników na początku stanu wojennego, zacieśnili więzi z nielicznymi posiadaczami własnego kąta i dostępu do dwóch kanałów TVP. Nasze notowania wzrosły: byliśmy młodym małżeństwem na dorobku, obdarowanym przez krewnych przenośnym, czarno-białym telewizorem z antenką.

Wieczorami, kiedy syn już spał, kilkunastometrowa kawalerka na Muranowie zapełniała się tłumem gości. „Znowu w Brideshead” – w towarzystwie dwóch zaprzyjaźnionych malarzy. Serial według nieznanej powieści Evelyna Waugha (przekład Ireny Doleżal-Nowickiej ukazał się dwadzieścia lat wcześniej i przeszedł w Polsce bez echa) stał się dla wielu naszych rówieśników przeżyciem pokoleniowym. A przy tym doświadczeniem ulotnym, wymagającym maksymalnego skupienia, niedającym nadziei powrotu. Odcinki emitowano raz w tygodniu, zawsze o tej samej porze. Nasi goście już nigdy potem nie byli tak punktualni. Rozmowy przeciągały się czasem do białego rana. Wszyscy trwaliśmy w zachwycie, każdy z odrobinę innego powodu.

Łączyło nas przeświadczenie, że obcujemy z arcydziełem: bliską ideału adaptacją prozy (przez dwa i pół miesiąca emisji wielu zdążyło zapoznać się z pierwowzorem), niezrównanym popisem sztuki aktorskiej (w połączeniu ze zjawiskową urodą odtwórców głównych ról: w Dianie Quick, Jeremym Ironsie i Anthonym Andrewsie kochaliśmy się jak podlotki), przykładem doskonałej roboty filmowej (nie wspominając o stylowej, zapadającej w pamięć na całe życie muzyce Geoffreya Burgona).

Dzieliły nas opinie, co w tej historii jest najważniejsze – pięknie zawoalowany, a jednak czytelny podtekst erotyczny męskiej przyjaźni? zabarwione sarkazmem sceny międzywojennej dekadencji? przejmujący obraz upadku starej Anglii? A może – jak chciał sam Waugh – umoralniająca przypowieść o mocy grzechu, skruchy i pojednania?

Oni to nie oni

Wydawnictwo Czarne wznowiło właśnie książkę Evelyna Waugha w tym samym przekładzie, ale pod bałamutnym, zmienionym już jakiś czas temu tytułem „Powrót do Brideshead” – zapewne ze względów marketingowych, tak bowiem polscy dystrybutorzy nazwali film pełnometrażowy z 2008 roku i tak anonsuje się kolejną brytyjską adaptację w odcinkach, która miała trafić na platformy serialowe już w roku ubiegłym. Kto przeczyta całość, ten doceni celność tłumaczenia „Bride­shead Revisited” na „Znowu w Brideshead”. To nie jest nostalgiczna historia powrotu do arystokratycznej rezydencji w hrabstwie Wiltshire. To historia nieustannej i wielowątkowej „rewizji” myślenia o tym miejscu i związanych z nim bohaterach – redefinicji zastanego porządku świata, który zdawał się wieczny, a zaczął się kruszyć jeszcze przed tragedią Wielkiej Wojny, by ostatecznie, jak się wówczas zdawało, popaść w ruinę w następstwie II wojny światowej.

Waugh pisał „Znowu w Brideshead” w pierwszej połowie 1944 roku, odstawiony od czynnej służby po kontuzji spadochronowej. Jak wyjaśnia we wstępie do kolejnego wydania z 1959 roku, kierował się wtedy „głodną tęsknotą (…) za splendorami minionej przeszłości”. Nie spodziewał się powojennego nawrotu fascynacji dziedzictwem angielskiej arystokracji. I właśnie dlatego – tłumaczy dalej – „duża część tej książki jest panegirykiem wygłoszonym nad pustą trumną”.

Czy jednak rzeczywiście? Czy w finale powieści Waugh zdołał przekonać czytelników, że łaska Boża wszystko przemienia w dobro? Czy nie nazbyt pochopnie założył, że Charles Ryder, „bezdomny, bezdzietny, w średnim wieku, pozbawiony miłości”, pod koniec obchodu zarekwirowanej i zdewastowanej przez armię rezydencji rozpromieni się na widok nietkniętej kaplicy, gdzie płomień lampy „na nowo pali się wśród starych kamieni”?

Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Tekst „Znowu w Brideshead” pod pewnymi względami przypomina Apokalipsę, która zdaniem św. Hieronima zawiera tyle tajemnic, ile słów – począwszy od archaizującego motta, przywodzącego na myśl inskrypcję na nieistniejącej rzeźbie: „I am not I; thou art not he or she; they are not they” („Jam nie jest mną. Tyś nie on ani ona. Oni to nie oni” – ten fragment podaję we własnym przekładzie, żeby uwypuklić sens oryginału). Enigma, a zarazem wskazówka: wszystko tu ma swój pierwowzór, zostało jednak przefiltrowane przez wrażliwość i wyobraźnię pisarza.

Biada więc temu, kto spróbuje zinterpretować „Brideshead Revisited” jako powieść autobiograficzną, choć pisząc ją, Waugh czerpał pełnymi garściami zarówno z doświadczeń własnych, jak i z przypadków ludzi, z którymi przyszło mu się zetknąć przez pierwsze czterdzieści lat życia. Syn cenionego pisarza, krytyka literackiego i wydawcy Arthura Waugha zawsze czuł bliższą więź z matką, lekceważony przez ojca, który faworyzował pierworodnego Aleca, starszego od Evelyna o przeszło pięć lat. Być może dlatego Waugh uśmiercił matkę Charlesa Rydera, głównego protagonisty i narratora książki, wychowanego samotnie przez wdowca.

Właściwa akcja „Znowu w Brideshead” rozpoczyna się w roku 1923 – od spotkania Rydera z ekscentrycznym Lordem ­Sebastianem Flyte, „w bezchmurny czerwcowy dzień, kiedy rowy kipiały kremowobiałą tawułą”. Wszystkie szczegóły wskazują, że ta brzemienna w skutki znajomość zawiązała się w Hertford College w Oksfordzie – tym samym kolegium, gdzie Waugh rok wcześniej podjął studia w dziedzinie historii nowożytnej.

Barakuda

Evelyn Waugh, podobnie jak Robert ­Byron, którego sylwetkę kreśliłam na tych łamach przy okazji polskiego wydania „Europy w zwierciadle”, był członkiem nieformalnego Klubu Hipokrytów, w teorii zrzeszającego miłośników filozofii, w praktyce zaś – wielbicieli kuchni suto podlanej oksfordzkim piwem oraz siewców wszelakiej rozpusty.

Niektórzy z bohaterów powieści noszą wyraźne rysy jego uniwersyteckich kolegów, część przedstawionych w książce epizodów wydarzyła się naprawdę. Otwarcie homoseksualny Anthony Blanche („przeestetyzowany dupek”, jak podsumował tę postać sam Waugh) łączy cechy rozkapryszonego arystokraty Briana Howarda oraz słynnego z upodobania do meloników, jedwabnych pończoch i workowatych spodni Harolda ­Actona, jednej z najbarwniejszych figur życia studenckiego w Oksfordzie. To właśnie ­Actona przyłapano kiedyś w oknie Christ Church na recytowaniu poezji przez megafon: niewykluczone, że były to „całe ustępy z »Ziemi jałowej«”, które powieściowy Blanche wykrzykuje przez głośnik „opatulonym w swetry tłumom studentów zdążających w stronę rzeki”.

W serwowanych przez Sebastiana jajkach siewki, które matka przysyłała mu z Brideshead, Evelyn Waugh rozsmakował się za sprawą Johna Sutro, założyciela Klubu Kolejowego, którego członkowie regularnie biesiadowali w pociągu do Penzance. Sutro był Żydem. Acton – potomkiem rodu baronetów o amerykańsko-włosko-angielskich korzeniach. W Blanche’u było „coś amerykańskiego, częściowo galijskiego, nawet żydowskiego – słowem, całość egzotyczna”.

Opis życia uniwersyteckiego u Waugha jest tak celny i żywy, że docenił go nawet Cecil Maurice Bowra – wybitny starożytnik i legendarny dziekan Wadham College. Bowra siał istny postrach w Oksfordzie. Słynął nie tylko z erudycji, lecz także wyjątkowej złośliwości oraz szczególnego poczucia humoru. Jest bohaterem jednej z moich ulubionych anegdot o uczonych: otóż pewnego razu wykładowcy kolegium umówili się, że przed kolejnym spotkaniem przy obiedzie przestudiują dokładnie artykuł poświęcony barakudzie w Encyklopedii Britannica – żeby w stosownej chwili wdać się w ożywioną dyskusję na temat ­morfologii i ­biologii rozrodu tej drapieżnej ryby tropikalnej i wreszcie czymś zaimponować znienawidzonemu koledze. Z początku wszystko wskazywało, że spisek się powiódł. Bowra dłubał w jagnięcej pieczeni i nie włączał się do rozmowy. Wreszcie któryś z wykładowców nie wytrzymał i spytał go, czemu nie zabiera głosu w tak interesującej kwestii. Bowra odparł, że wszystko, co miał do powiedzenia o barakudzie, zawarł w artykule do Encyklopedii Britannica.

Waugh obszedł się z Bowrą bezlitośnie, wyposażając w najgorsze jego cechy Sammy’ego Samgrassa, „nadwornego akademika” Lady Marchmain. Tym razem nie owijał w bawełnę, jakież więc było jego zdumienie, kiedy pierwsi czytelnicy „Znowu w Brideshead” nie rozpoznali kąśliwej aluzji. W przeciwieństwie do Bowry, który z miejsca odnalazł się w opisie Samgrassa, pogratulował Evelynowi celnej karykatury i dodał kilka uwag na temat kwiecistego stylu pisarza, który skojarzył mu się z „bezą na torcie weselnym” – oczywiście poza znakomitymi fragmentami dotyczącymi jego samego.

Posiadłości

Wielu moich przyjaciół wraca do lektury powieści Evelyna Waugh właśnie ze względu na epizody oksfordzkie i z upodobaniem odkrywa w nich coraz to nowe warstwy znaczeń. Inni podkreślają ze wzruszeniem, że swój autentyczny pierwowzór ma nawet Aloysius, ukochany pluszowy miś Sebastiana. Podobnego miał kiedyś poeta John Betjeman, uczeń C.S. Lewisa, protegowany i przyjaciel Bowry, po wojnie żarliwy obrońca dziedzictwa brytyjskiej architektury i urbanistyki. Betjeman miał dwóch wypchanych trocinami ulubieńców: misia Archiego i słonia Jumbo. Zmarł w 1984 roku, w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat, trzymając obie zabawki w objęciach.

Wszystkie te „echa odległej przeszłości” nie mogą się jednak równać z mistrzowskim, wręcz zmysłowym opisem tytułowej rezydencji. Lecz powieściowe Brideshead nie istnieje. Zdradza tylko szereg podobieństw z Madresfield ­Court w hrabstwie Worcestershire, po dziś dzień – od prawie sześciuset lat – należącym do rodziny Lygonów i dziedziczonym nieprzerwanie, w linii prostej lub bocznej, od XII wieku. Waugh bywał częstym gościem w tym dworze, choć dopiero w latach 30. – korzystając z zaproszenia sióstr Hugh Lygona, przyjaciela, a zdaniem niektórych kochanka pisarza z czasów oksfordzkich, w którym nietrudno dopatrzyć się pierwowzoru postaci Sebastiana.

W swoich instrukcjach dla niedoszłych hollywoodzkich ekranizatorów „Znowu w Brideshead” Waugh sugerował jednak zmianę scenerii na coś znacznie okazalszego, reprezentującego nie tylko ciągłość tradycji, lecz i dwoistość losów brytyjskiej arystokracji, rozdartej między pamięcią o najdawniejszych przodkach a potrzebą podkreślenia swej pozycji barokowym przepychem nowszych założeń architektonicznych. Zapewne dlatego wybór realizatorów serialu z 1981 roku padł na Castle Howard w North Yorkshire, jedną z największych i najokazalszych rezydencji w Wielkiej Brytanii, wzniesionej na przełomie XVII i XVIII wieku z polecenia Charlesa Howarda, 3. Hrabiego Nottingham, według projektu Johna Vanbrugha – który był nie tylko wyśmienitym architektem, lecz i uzdolnionym dramatopisarzem, autorem znakomitych komedii obyczajowych epoki Restauracji.

Zapierający dech w piersiach rozmach tej posiadłości i dosłownie teatralny wymiar całego założenia musiał zrobić piorunujące wrażenie na Waughu, który odwiedził pałac niedługo przed wybuchem II wojny światowej. W roku 1940 południowo-zachodnie skrzydło rezydencji zostało niemal doszczętnie strawione przez pożar.

Waugh miał jednak poczucie, że zniszczenia wojenne tylko dopełniły obraz zmierzchu i upadku brytyjskiego dziedzictwa kulturowego, które jako snob i konserwatysta utożsamiał przede wszystkim z duchowym i materialnym dorobkiem arystokracji. Proces degradacji rozpoczął się w latach 70. XIX wieku, za sprawą wzrostu podatków i postępującego kryzysu w rolnictwie. Krach nadszedł po Wielkiej Wojnie, kiedy do opustoszałych dworów często nie miał kto wracać.

Ostateczny cios w tradycję wiejskich posiadłości wymierzyła II wojna światowa. Zarekwirowane przez wojsko rezydencje przekazywano właścicielom w opłakanym stanie. Zdziesiątkowanych przez obydwa konflikty rodzin nie było stać na prowizoryczne choćby remonty. Domy rozbierano, sprzęty, obrazy, pamiątki – rozprzedawano na aukcjach za bezcen.

Umierała nie tylko substancja, ale i duch tych niezwykłych miejsc. W niebyt odchodziły całe społeczności, ukonstytuowane wokół wiejskich „big houses”, których dziedzice zapewniali mieszkańcom nie tylko zatrudnienie i dach nad głową, ale też roztaczali patronat nad „swoimi” szkołami, kościołami i szpitalami. Pisząc „Znowu w Brideshead”, Waugh nie mógł jeszcze przewidzieć, że właściciele ocalałych rezydencji dokonają z czasem ich gruntownej przebudowy i uczynią z nich jedną z największych atrakcji turystycznych Wielkiej Brytanii. Z pewnością jednak – i słusznie – przeczuwał, że „w ogóle będzie inaczej niż dawniej”.

Dlatego „Brideshead Revisited” odbieram przede wszystkim jako dojmujący lament po utracie. Doskonale uchwycony już w pierwszym odcinku telewizyjnej adaptacji z 1981 roku, w której narrator oznajmia zmęczonym głosem Jeremy’ego Ironsa, że „tutaj, mając lat trzydzieści dziewięć, zacząłem się starzeć. (…) Tutaj umarła moja ostatnia miłość. (…) Zdałem sobie sprawę, że coś we mnie, od dawna wątłego, spokojnie umarło”.

Waugh odszedł w 1966 roku. Jeśli w poczuciu łaski i piękna, zabrał swą tajemnicę do grobu, bo swą ziemską ­egzystencję podsumował stwierdzeniem, że wszystko było gorsze niż śmierć. ©

Evelyn Waugh POWRÓT DO BRIDESHEAD przekład Irena Doleżal-Nowicka. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2023