Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nowoczesne armie są zawodowe, mniej liczne, za to znakomicie przeszkolone i wyposażone. Są tańsze, bo i lepiej podnosić kwalifikacje zawodowca niż szkolić od nowa kolejnych rekrutów. Armia 19-latków nie nadaje się nawet na mięso armatnie, bo pól bitwy jak spod Verdun już nie ma. Z partyzancką bojówką, np. w Iraku, nie da się walczyć tyralierą. A jak inwestować w technologię i szkolenie, gdy trzeba żywić rekrutów, których nie zdąży się nawet nauczyć obsługi pepeszy?
Ale to nie przeszkadza, by wiceszef MON gen. Stanisław Koziej przekonywał: "Kilka miesięcy w wojsku nie zrujnuje nikomu życia czy kariery, za to przyczyni się do tego, że będziemy mieli społeczeństwo przeszkolone na wypadek wojny, zamachów terrorystycznych czy kataklizmów" ("Dziennik", 6 lipca). Jeśli to humor, to koszarowy. Dla młodych ludzi, przy presji naszego rynku pracy, stracony jest każdy dzień niewykorzystany na rozwój. A czego nauczy ich wojsko? Będą się mogli na wypadek zamachu ustawić w szeregu lub poczołgać w błocie. Bo gdyby pieniądze wydać raczej na lekcje pierwszej pomocy, młodzież potrafiłaby uratować komuś życie, np. na drodze, zamiast tracić w koszarach cztery miesiące własnego. Nie żyjemy w stanie zagrożenia, jak Izrael, by każdy obywatel musiał umieć trzymać broń.
No i jeszcze funkcja wychowawcza wojska. Kto o niej poucza, nie widział chyba nigdy rezerwisty. Nie świadczy to zresztą o poważnym traktowaniu armii. Mężczyźnie, który nie umie w 19. roku życia pościelić łóżka, nawet kapral nie pomoże.