Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Notowania euro 31 grudnia ubiegłego roku przekroczyły 4,62 zł, a jeszcze dwa tygodnie wcześniej były na poziomie 4,43 zł. W tym samym czasie dolar podrożał z 3,61 do 3,76 zł, a frank szwajcarski z 4,09 do 4,27 zł.
Taki efekt przyniosły interwencje NBP, który pod koniec roku postanowił zabawić się w hazardzistę i grał na osłabienie złotego, kupując duże ilości obcych walut. Służby prasowe banku zapewniają, że chodziło o wsparcie polskich eksporterów, którym pomaga słabość waluty. Szkopuł w tym, że trudno w te tłumaczenia uwierzyć.
Po pierwsze, w pandemii polska gospodarka zestrojona pod tanią produkcję znów stała się dla zagranicznych kontrahentów cennym partnerem. Według grudniowych szacunków samego NBP eksport towarów wzrósł w październiku aż o 9,5 proc. rok do roku. Rekordowa była także sprzedaż za granicę liczona w euro – niemal 23 mld euro, czyli 3,7 proc. wyżej niż rok temu.
Dlaczego więc NBP zagrał przeciwko własnej walucie? Ekonomiści są przekonani, że chodzi o trudną sytuację budżetu. Głębokie osłabienie złotego pod koniec roku pozwoliło na przeliczenie rezerw walutowych NBP po wyższym kursie. W ten sposób w kasie banku centralnego znalazły się – oczywiście czysto hipotetycznie – dodatkowe miliardy złotych zamrożone w tych rezerwach. Ten „zysk”, szacowany przez analityków nawet na 11 mld zł, NBP będzie mógł teraz zgodnie z prawem przekazać do budżetu.
Sama interwencja rodzi jednak szereg pytań o rolę banku centralnego. Na czele z fundamentalnym: czy niezależny od rządu NBP, w dodatku statutowo powołany jedynie do trzymania na wodzy inflacji, powinien być zaprzęgany do realizacji doraźnych celów polityki gospodarczej? ©℗