Gadu gadu

25.11.2019

Czyta się kilka minut

Po lekturze świetnej książki Gastona Dorrena „Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata”, w której autor – lingwista i poliglota – z humorem i erudycją analizuje dwadzieścia głównych języków świata, zaczęłam sobie przypominać własne wieloletnie zmagania z nauką języków obcych.

Kiedy zaczynałam edukację w roku 1988, większość szkół podstawowych w okolicy miała w ofercie wciąż jedynie mowę Tołstoja, Gogola i Ałły Pugaczowej. Moi rodzice jednak się uparli, że poślą mnie do szkoły poza tzw. rejonem, gdzie prócz rosyjskiego właśnie wprowadzali angielski. To naprawdę był wielki szpas w Siemianowicach Śląskich Anno Domini 1988.

Moja nauka angielskiego, rozpoczęta jeszcze w PRL-u lekcjami u pani magister Powałki („English is fun!”), trwa jednak po dziś dzień. Zdradziecki język ten – choć przyjemny w początkowym okresie nauki – im dalej w las, tym mniej jest miłym Lasem Stumilowym, a coraz bardziej lasem Birnam. By mi nie uwiądł, jak niećwiczone mięśnie, od kilku lat spotykam się więc co tydzień z sympatycznym Walijczykiem Philem, który cierpliwie poprawia moją złą wymowę i utrwalone przez lata błędy gramatyczne. Jak pisze Gaston Dorren: „Sam fakt, że tak wielu ludzi uczy się angielskiego, naprawdę nie oznacza, że przychodzi im to łatwo! To ciężka robota, która nigdy się nie kończy”. Indeed. Dość rzec, że Polacy mieszkający w Wielkiej Brytanii często niesłusznie bywają odbierani jako okropni grubianie, a to wszystko dlatego, że meandry językowej etykiety angielskiego bywają dla nas zupełnie nieczytelne. Znów sięgając po Dorrena: „W wielu językach możesz po prostu zapytać kogoś, co by chciał, a po angielsku musisz się dowiadywać »czego by sobie życzył« albo co »by wolał«, co »możesz podać«”, czy »możesz im jakoś pomóc« (...). Jeśli przy barze rzucisz prosto z mostu »Piwo chcę«, to tak jakbyś do francuskiego kelnera zwrócił się per ty”.

A skoro o francuskich kelnerach mowa – w mojej edukacji przyszła później pora na francuski. W liceum chodziłam do klasy eksperymentalnej, gdzie francuski był główny i najważniejszy i nic nie mogło nas od niego odrywać. Mój dziadek – lingwista amator – ze wszystkich języków świata poważał najbardziej ten od Moliera i tłukł nam latami do głów, że kulturalny człowiek bez francuskiego po prostu nie przetrwa we wrogim świecie. Pardon dziadku, aleś się srogo pomylił.

Czytając o początkach idei francuskiego językowego nacjonalizmu, jaki zaproponował w dobie rewolucji Bertrand Barère, głoszący pochwałę sprzężenia między państwem, narodem i językiem („W wolnym narodzie język musi być dla wszystkich jeden i ten sam!”), nie mogłam przestać myśleć o kolejnym języku, w którym się komunikuję, czyli języku śląskim. Za nazywanie „godki” gwarą trzeba mnie oficjalnie przepraszać, najlepiej z kwiatami. Ignorancja ma przecież na Boga jakieś swoje granice, lektura zaś cytowanych przez ­Dorrena sloganów z plakatów kierowanych do Bretończyków opornych na urok francusczyzny, brzmiących np. „Mówienie po bretońsku, tudzież spluwanie na podłogę zabronione” albo „Mówcie po francusku, bądźcie schludni!” (Parlez français, soyez propres!), jako żywo przypomina mi stosunek nauczycieli do dzieci pochodzących ze śląskich domów, przynoszących do szkoły język rodziców i dziadków, rugowany i karczowany metodą zawstydzania i umniejszania. Języki różne, czasy odległe, a metody jakie zbieżne! Mon Dieu!

Potem zaś nadeszła u mnie era języka tureckiego, którym się zachwyciłam, jeżdżąc często do Stambułu. Znalazłam w Polsce nauczycielkę – wówczas skromną studentkę turkologii, dziś bojowniczą działaczkę Obywateli RP, i przez kilka lat z jej bezcenną pomocą usiłowałam zgłębić tajniki tej przedziwnej mowy. Turecki – wbrew stanowisku wielu naukowców, jak pisze Dorren, chcących wierzyć, że „nauka opisuje to, jakie rzeczy są, a nie jakie być powinny”, i twierdzących, że ingerencje w suwerenność języka muszą być z góry skazane na porażkę – jest przecież efektem interwencji językowej państwa. W latach 20. XX wieku chciało przekształcić się z wieloetnicznego, wielojęzycznego organizmu w nowoczesną republikę. Turecki pokonał mnie jednak, jak Erdoğan puczystów, choć – jak mieszkańcy Stambułu – nie mówię, że się poddałam na zawsze.

Nelson Mandela zapytany, dlaczego nauczył się afrikaans, języka apartheidu, rzekł, że jeśli przemówisz do kogoś w jego własnym języku, twoje słowa trafią prosto do jego serca.

I niby tłumaczenia Google’a mają być wkrótce tak dobre, że na nic nam to wkuwanie słówek i odmiana czasownika przez wszystkie przypadki, ale przecież nauka języka to coś znacznie więcej niż zdobywanie narzędzi do komunikacji. To klucz do zrozumienia innych kultur. Gaston Dorren mi świadkiem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2019