Francuska klęska i polska depresja

80 lat temu Polacy wierzyli, że wolność przyjdzie wraz z wiosenną ofensywą aliantów. Tym większy był cios, który spadł w czerwcu 1940 roku.

15.06.2020

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Paryża uciekają przed zbliżającym się do stolicy Francji Wehrmachtem, czerwiec 1940 r. / LAPI / ROGER-VIOLLET / EAST NEWS
Mieszkańcy Paryża uciekają przed zbliżającym się do stolicy Francji Wehrmachtem, czerwiec 1940 r. / LAPI / ROGER-VIOLLET / EAST NEWS

Rozpacz i zwątpienie, rozgoryczenie i apatia: upadek II Rzeczypospolitej pozostawił zrozumiałą paletę emocji. Znienawidzono tych, którzy rządzili przed wrześniem 1939 r., obarczając winą za klęskę ekipę sanacyjną. Niemiecki Blitzkrieg i sowiecki cios w plecy zweryfikowały hasło, że wrogowi „nie oddamy ani guzika”. Depresyjne nastroje potęgował terror okupantów i świadomość, że Hitler i Stalin skutecznie podzielili między siebie Europę Środkową. Jedyni sojusznicy – Francja i Anglia – byli daleko.

Przebywający w Paryżu polski rząd oraz jego wojskowe i cywilne ekspozytury w kraju podejmowały działania na rzecz odbudowy ducha. Odezwy rządowe, konspiracyjna prasa, ulotki, audycje radiowe – wszystko to miało mobilizować do oporu i jedności z ekipą gen. Władysława Sikorskiego, nowego premiera i naczelnego wodza. W wydanej w grudniu 1939 r. w Warszawie broszurze „Czy wrzesień 1939 r. okrył niesławą naród polski?” płk Stefan Rowecki – współtwórca konspiracyjnej Służby Zwycięstwu Polski (jej działalność kontynuował Związek Walki Zbrojnej, w 1942 r. przekształcony w Armię Krajową) – krytykował sanacyjne władze, podkreślając konieczność dalszej walki.

Okupacyjne realia ograniczały jednak skuteczność takich starań. W styczniu 1940 r. gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski, dowódca SZP, tak pisał o nastrojach w kraju do swego zwierzchnika gen. Kazimierza Sosnkowskiego: „Wstrząs wrześniowy w bezpośrednich skutkach swoich poza światem pracy, wsią i młodzieżą, która względnie najmniej załamała się moralnie – przeważającą większość reszty społeczeństwa albo negatywnie nastroił do wszystkiego poza krytyką, i to plotkarską, albo wydobył na wierzch najbrzydsze cechy, jak tchórzostwo, upozorowane ostrożnością, egoizm itp.”.

Plotka jak narkotyk

Z czasem społeczeństwo zaczęło przepracowywać wrześniową traumę. Ale w nadziejach, iż wojna zmieni swój bieg, mniej było racjonalnego myślenia, a więcej zaklinania rzeczywistości. Królowały plotki i proroctwa, potęgowane przez brak rzetelnych informacji. Często cytowany dziś kronikarz epoki, dyrektor szpitala w Szczebrzeszynie Zygmunt Klukowski, tak pisał jesienią 1939 r.: „Po mieście krąży mnóstwo najrozmaitszych pogłosek i plotek zupełnie nieprawdopodobnych. Im bardziej jakaś wiadomość jest sensacyjna, tym chętniej i szybciej zostaje przyjęta i rozpowszechniona. Ludzie zatracają przy tym wszelki krytycyzm”.

Zimą 1939 r. okupowane ziemie wschodnie obiegło „proroctwo św. Andrzeja Boboli”, które przekonywało, że Sowieci opuszczą Polskę 7 lub 9 stycznia 1940 r. Najbardziej znana była „przepowiednia Wernyhory”, że „krzyż splugawiony [tj. swastyka] razem z młotem padnie / zaborcom nic nie zostanie”. Józef Anczarski, proboszcz z wioski Dobropole (w województwie tarnopolskim) wspominał, że wierzono w nią jak w Ewangelię.

Podobne fantasmagorie przekazywano sobie szybko, od ucha do ucha. Budziły nadzieję, bo teraźniejszość była potworna. „Ludzie ich używali jako narkotyków, od których, jak wiadomo, trudno odzwyczaić kogokolwiek” – pisała mieszkająca wtedy we Lwowie Karolina Lanckorońska (żołnierka ZWZ, a potem armii Andersa).

Każda nowa kampania z udziałem okupantów budziła nadzieję na odwrócenie położenia Polski. Po raz pierwszy nastąpiło to podczas tzw. wojny zimowej, którą Stalin prowadził przeciw Finlandii od listopada 1939 do marca 1940 r. Początkowe sukcesy Finów wywołały złudzenie, że Związek Sowiecki rychło upadnie. Lanckorońska notowała: „Wojna Finlandii z Sowietami również napełniała wszystkich nadzieją i wiarą w jakąś urojoną słabość Rosji, za to kapitulacja [Finów] i koniec tego epizodu wywołały ogromne przygnębienie”.

Przetrwać do wiosny

Na przełomie 1939/40 r. Klukowski notował, że nigdy nie było tak smutnego Sylwestra: „Nie składano sobie innych życzeń, jak tylko wyzwolenia z niewoli. Bo też ciąży nam ona coraz bardziej”. Mimo to wierzono, że zmiana nastąpi wiosną, wraz ze spodziewaną ofensywą aliantów na froncie zachodnim. „Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej” – powtarzano. Pod datą 1 stycznia 1940 r. ks. Anczarski pisał: „Wiążą Polacy z tym Nowym Rokiem tak wiele nadziei. Niech tylko zima ustąpi, niech tylko osuszą się pola. Francja i Anglia z wiosną runą lotem błyskawicy na Niemcy i rozbiją to nienasycone państwo, i ukarzą za zbrodnię wywołanej wojny. Przetrwać do wiosny. (...) Szerokie masy wierzą, że wojna będzie krótka. Najwyżej do żniw i koniec. (...) Rok 1940 będzie szczęśliwy dla Polski. To jasne jak słońce”.

Ale choć zima, wyjątkowo mroźna i śnieżna, dobiegała końca, niewiele się zmieniało. Pocieszano się więc myślą, że wydawane przez okupantów gazety nie mówią prawdy i alianci jednak przygotowują skrycie frontalny atak.

Rząd RP w Paryżu wiedział, że w kraju panują nieuzasadnione nadzieje na szybki koniec wojny. Obawiał się, że zderzenie z realiami spowoduje kolejne „głębokie rozczarowanie i jako nieuchronny skutek depresję moralną i atmosferę zniechęcenia”. Kładł więc nacisk na konspirację długofalową.


Czytaj także: Człowiek w trybach historii - rozmowa z Anthonym Beevorem


Gdy w kwietniu 1940 r. Niemcy uderzyły na Norwegię, której z pomocą pospieszyły alianckie siły ekspedycyjne, przez chwilę zdawało się, że Niemców czeka pierwsza bolesna porażka. Jednak po dwóch miesiącach walk (z udziałem także polskiej brygady strzelców podhalańskich, w bitwie o Narwik) Wehrmacht odniósł kolejne zwycięstwo. Lanckorońska pisała: „Tymczasem szła wiosna, ta wiosna tak upragniona, tak oczekiwana, a z nią zamiast wyzwolenia straszna wiadomość – że alianci opuścili Norwegię! A więc to jeszcze nie koniec, jeszcze się to przeciągnie!”.

Wszystko się zawaliło

A to był dopiero początek fatalnych wieści. Zamiast ofensywy aliantów, 10 maja to Niemcy zaatakowały – Belgię i Holandię, a następnie Francję.

W Polsce wiara we Francuzów była powszechna. Nie tylko z racji związków Francji z Polską (historycznych i współczesnych – sojuszu w okresie międzywojnia), ale zwłaszcza przez pamięć o bohaterstwie jej żołnierzy podczas I wojny światowej. Mało kto zdawał sobie sprawę z defetystycznych nastrojów wśród Francuzów, okopanych za Linią Maginota (jej umocnienia uważano za nie do zdobycia) i wraz z Anglią prowadzących tzw. dziwną wojnę, w której działania zaczepne ograniczono do zera.

Półtora miesiąca później Francja upadła. Jej kapitulacja – podpisana 22 czerwca w tym samym wagonie kolejowym, w którym 11 listopada 1918 r. Niemcy zaakceptowali warunki rozejmu – podcięła Polakom skrzydła. Świadkowie pisali o „uderzeniu w dno” i „ostatecznej klęsce”. Nastroje w kraju dobrze ilustrują wspomnienia Stanisława Likiernika (później uczestnika powstania warszawskiego): „Wiadomość o kapitulacji Francji uderzyła nas jak grom z jasnego nieba. (...) Wszystko się waliło. (...) Francja – nasz sojusznik, ojczyzna Napoleona – rozpadła się jak domek z kart”. Likiernik dodawał: „Dzień ten był najsmutniejszy i najbardziej trudny moralnie do zniesienia. Wszechpotęga Niemców wydawała się ugruntowana”.

Podobne emocje targały Polakami na emigracji. Urzędnik MSZ Stanisław Schimitzek wspominał: „Dla nas zamknięty został drugi rozdział księgi cierpień. Nie pozostało nic z naszych marzeń i nadziei”.

Szokująca klęska Francji sprawiła, że w kraju znów zapanowała powszechna depresja, być może nawet większa niż po wrześniu 1939 r. Jedni załamali się zupełnie, inni uzmysłowili sobie, że wojna szybko się nie skończy. Bo kto miałby teraz pokonać i III Rzeszę, i Związek Sowiecki?

Niemcy triumfowali, Stalin zaś słał gratulacyjne telegramy Hitlerowi. Po pokonaniu Francji władze okupacyjne Krakowa nakazały bić w wawelski Dzwon Zygmunt. Mimo gorącego dnia krakowianie zamykali okna, by go nie słyszeć. W samym Krakowie w tych dniach co najmniej kilkadziesiąt osób popełniło samobójstwo.

Nowa nadzieja

Na placu boju pozostała Wielka Brytania.

Bitwa o Wyspy – mająca charakter ofensywy lotniczej, która w niemieckich planach miała wyeliminować brytyjskie lotnictwo i umożliwić desant na angielskich plażach – zaczęła się 8 sierpnia 1940 r. Świat wstrzymał oddech. Opanowanie Wysp byłoby końcem wszelkich nadziei. Także dla władz RP, które ewakuowały się tam z Francji.

Echa zmagań na brytyjskim niebie docierały do Polski. „Wtedy – zapamiętał Likiernik – zrodził się mój podziw dla Wielkiej Brytanii i Churchilla. Bez Anglii ponieślibyśmy prawdziwą i ostateczną klęskę”. Polacy łączyli się w duchu z rodakami-lotnikami walczącymi z Luftwaffe. Lanckorońska, przebywająca wtedy w Krakowie, notowała: „Nasza miłość do Anglii wzmagała się wówczas z każdą godziną. Była w niej i wiara, i nadzieja, i troska bezmierna, trwoga o jej przyszłość i zazdrość, że Anglia może walczyć otwarcie o swój byt i o byt Europy”.

Gdy 15 sierpnia 1940 r., w 20. rocznicę zwycięstwa nad bolszewikami, abp Adam Sapieha odprawił mszę w krakowskim kościele Mariackim, odebrano to powszechnie tak, iż metropolita modli się o „cud nad Tamizą”. Emocje sięgały zenitu. Podobno podczas spaceru z dzieckiem na Plantach pewna kobieta zemdlała, gdy usłyszała od znajomego o rzekomej kapitulacji Anglii. Ale byli też tacy – dla jednych malkontenci, dla innych realiści – którzy twierdzili, że Anglicy są narodem praktycznym, i że „teraz nas lubią” i potrzebują Polaków, ale później zmienią stanowisko. Takie osoby poddawano ostracyzmowi.

Lotnicza bitwa o Anglię trwała do października 1940 r. Niemcy nie zniszczyli brytyjskiego lotnictwa i nie zaryzykowali desantu. W wymiarze strategicznym oznaczało to sytuację patową: w końcu poza Wyspami Brytyjskimi cała Europa była pod kontrolą Hitlera, Stalina lub ich sojuszników (jak Mussolini).

Nawet największy optymista musiał pojąć, że okupacja się przedłuży. „Niezmiernie wyczerpuje nas nerwowo życie z dnia na dzień, ciągły niepokój i niepewność, co z nami będzie już nie za miesiąc czy za tydzień, lecz nawet za godzinę” – pisał Klukowski we wrześniu 1940 r. Oczekiwano „upragnionego zdarzenia”, które rozstrzygnie globalny konflikt. Tylko jak miałoby ono wyglądać?

Bogu dzięki za tę wojnę

I stało się: rok po klęsce Francji, 22 czerwca 1941 r., Niemcy zaatakowały Związek Sowiecki – jak twierdzi dziś coraz więcej historyków, w tym także niezależnych historyków rosyjskich, uprzedzając w ten sposób przygotowywany już sowiecki atak.

Starcie dotychczasowych sojuszników od początku wydawało się punktem zwrotnym tej wojny. Tylko nieliczni uważali je za kolejną katastrofę – sądząc, że jeśli zwyciężą Niemcy, staną się siłą nie do pokonania, a jeśli Sowieci, oznaczać to będzie zbolszewizowanie całej Polski. Ci byli jednak w mniejszości: dominowały radość i przekonanie, że nastąpił przełom, na który czekano od września 1939 r. Ks. Anczarski, który doświadczył sowieckiego terroru, a nie znał jeszcze terroru niemieckiego, pisał: „Dzięki Ci Boże za tę wojnę. Ginęliśmy w udrękach, a oto pierwszy znak wolności. (...) Imperium zbrodni i zła kopnięte butem niemieckim rozsypie się na miazgę”. Anczarski pragnął, by ta nowa wojna nie skończyła się błyskawicznie, lecz aby „te dwie potęgi zniszczyły się nawzajem w walce ze sobą, aby potem tym łatwiej odrodziła się Polska”.

„Biuletyn Informacyjny”, podziemny organ ZWZ, pisał 26 czerwca: „Panu Bogu chwała i dziękczynienie za to, że ręce jednego z naszych wrogów rażą wroga drugiego, a obaj – zwycięzca i zwyciężony – spłyną obficie krwią, wyniszczą się i wyczerpią”. W kościołach Krakowa wierni na kolanach dziękowali za wojnę na wschodzie. Lanckorońska pisała: „Ta granica, nasza krwawa linia Ribbentrop-Mołotow, która przepołowiła Polskę, z dniem dzisiejszym istnieć przestaje! Myśl, że ta straszna »granica« w tej chwili znika, i to już raz na zawsze, napełniła nas szałem radości. Niech tam Niemcy idą w głąb Rosji po to pyrrusowe zwycięstwo, które ich tam czeka. Już stamtąd nie wrócą, bo tymczasem alianci ich wykończą na zachodzie. A my teraz już wracamy na wschód – do Lwowa, tam, gdzie należymy”.

Powszechnie wierzono, że Sowieci wprawdzie odeprą Niemców, ale koniec końców ich nie pokonają, lecz tylko wyczerpią swoje zasoby ludzkie i materiałowe. A wtedy ostateczny cios zadadzą Niemcom alianci zachodni, którzy przyniosą Polsce wolność…

Czas miał zweryfikować te nadzieje – nie pierwszy i nie ostatni raz w tej wojnie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2020