Erdoğan i kurdyjska beczka prochu

Prezydent Turcji chce za pomocą bomb rzucić na kolana Kurdów. Ci boją się wojny, ale nie zamierzają się ugiąć.

29.08.2015

Czyta się kilka minut

Żałobnice na pogrzebie trzech Kurdów, w tym 17-letniego Hidira, zabitych 7 sierpnia przez turecką policję. Silopi, 8 sierpnia 2015 r. / Fot. AFP / EAST NEWS
Żałobnice na pogrzebie trzech Kurdów, w tym 17-letniego Hidira, zabitych 7 sierpnia przez turecką policję. Silopi, 8 sierpnia 2015 r. / Fot. AFP / EAST NEWS

Były to emocjonalne słowa, wypowiedziane w dniu dla Kurdów niezwykle symbolicznym. „Modlę się o pokój, w ten dzień pełen nadziei – mówił prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan. – Nigdy więcej matki nie powinny płakać”.
Było to 21 marca, w Newroz, kurdyjskie święto nowego roku. Wielu Kurdów odebrało słowa Erdoğana jako obietnicę. Teraz, pięć miesięcy później, sprawiają one wrażenie, jakby pochodziły z dawnej, bardzo odległej epoki. Bo nadzieje na pokój są dziś zniweczone, na terenach kurdyjskich w południowo-wschodniej Turcji znów przemówił oręż. Umierają żołnierze, policjanci, kurdyjscy bojownicy i cywile. A matki i ojcowie, tacy jak Zeynep i Yasin Tamboga, znów opłakują swoje dzieci.


Zeynep i Yasin żyją w Silopi, 50-tysięcznym mieście położonym blisko miejsca, gdzie zbiegają się granice Turcji, Iraku i Syrii. Na podwórzu ich domu w dzielnicy Basak, który Tambogowie dzielą z trzema innymi rodzinami, zebrała się dziś gromada żałobników. Mężczyźni zasiedli w kręgu na prostych plastikowych krzesłach, kobiety na matach, które rozłożono wprost na ziemi, pod ścianą domu. Córka serwuje gościom wodę i herbatę.


– Mój syn nigdy nikogo nie skrzywdził. Nawet nigdy nie przeklinał. I nigdy nie rzucał kamieniami – mówi Zeynep Tamboga, matka. – Miał w głowie tylko piłkę nożną, nic więcej – zapewnia. W tamten piątek, na początku sierpnia, Hidir Tamboga został zastrzelony przez tureckie siły bezpieczeństwa tuż przed rodzinnym domem. Niedawno skończył 17 lat.


Nazwali go terrorystą


Nad drzwiami, prowadzącymi do mieszkania rodziny Tamboga, wisi dziś zdjęcie Hidira. Nastolatek uśmiecha się szeroko, włosy zaczesał starannie, do góry. Turecka prasa, sympatyzująca z władzami, nazywa 17-latka terrorystą – jego i jeszcze dwóch dalszych cywilów (jeden z nich miał 58 lat), którzy również zginęli tamtego dnia. Dla Zeynep i jej męża to tak, jakby ktoś sypał sól na ich otwartą ranę. – Dlaczego państwo nam to robi? – pyta 40-letnia kobieta, która mówi tylko po kurdyjsku (nigdy nie nauczyła się tureckiego). – Żyjemy w tym kraju, należymy do niego. Jedyna różnica jest taka, że mówimy innym językiem. Ale oni traktują nas jak terrorystów.


Ostatnie napięcia między państwem tureckim i Kurdami zaczęły się od zamachu samobójczego w mieście Suruç, blisko słynnego Kobane, w którym 20 lipca zginęło 33 prokurdyjskich aktywistów. Dwa dni później domniemani członkowie podziemnej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) zabili dwóch tureckich policjantów, którym zarzucano współpracę z ekstremistami z tzw. Państwa Islamskiego (IS). Erdoğan wydał rozkaz rozpoczęcia nalotów na pozycje i bazy PKK. Równocześnie w całym kraju ruszyła fala aresztowań, setki kurdyjskich aktywistów, w tym także politycy, trafiło do tureckich więzień.


Aresztowania zaczęły się także w Basak, dzielnicy położonej w północnej części Silopi. Na ulicach pojawili się policjanci. Ale tym razem mieszkańcy nie dali się prowadzić jak bezbronne baranki na rzeź. Stawili opór. Zaczęli budować barykady i kopać rowy, przecinając nimi wąskie uliczki. Gdy w tamten fatalny piątek do Basaku wkroczyły oddziały specjalne policji i podjęły próbę usunięcia barykad, młodzi ludzie chwycili za broń. Przez dwie godziny trwała wymiana ognia między uzbrojonymi kurdyjskimi bojownikami i turecką policją.


– Hidir wyszedł z domu dopiero po tym, jak strzelanina się skończyła – zapewnia także jego siostra Kevser. Również ona opisuje brata jako apolitycznego fana futbolu, „zakręconego” na punkcie piłki. I rzeczywiście, Hidir najwyraźniej był piłkarskim talentem: w swoim liceum został wybrany „piłkarzem roku”; było to po szkolnych zawodach 2014/2015.


Lecą bomby na Cudi


Medal, który Hidir wtedy otrzymał, wisi teraz na jego grobie, na tzw. cmentarzu męczenników z Silopi. Cmentarz położony jest w pobliżu państwowego szpitala. To właśnie przy wejściu do szpitala policjanci mieli zastrzelić 58-letniego Hamdina Uluasa. Mężczyzna chciał szukać pomocy lekarzy, wcześniej dostał postrzał w ramię policyjną kulą. Lekarze potwierdzają w rozmowie tę wersję wydarzeń, przekazaną przez rodzinę.


Grób Hamdina Uluasa od grobu Hidira Tambogi dzieli tylko kilka metrów. Ale w większości z około 30 grobów spoczywają nie cywile, lecz bojownicy PKK, mężczyźni i kobiety, ochotnicy, którzy polegli w Iraku bądź Syrii, w walkach z ekstremistami z IS. Ich bliscy ozdobili groby chustami i kwiatami w narodowych kolorach kurdyjskich. Na wielu mogiłach widać też flagi PKK. A także zdjęcia zmarłych, w mundurach.


Przez dwa lata władze tureckie tolerowały po cichu sprowadzanie szczątków poległych i pogrzeby na „cmentarzu męczenników”. Jednak odkąd Erdoğan wypowiedział wojnę PKK, Kurdowie muszą się zmagać z urzędnikami o zgodę na pochowanie każdego kolejnego ze swoich zmarłych, którzy polegli w walce z islamistami w Syrii lub Iraku – i to pomimo że Ankara oficjalnie przyłączyła się dziś do koalicji walczącej z Państwem Islamskim. Ale nie tylko o to. – Kiedy jeszcze trwał proces pokojowy Turcja–PKK, mogliśmy uprawiać nasze pola, położone u stóp gór – mówi Zübeyir Acar, zarządca cmentarza. Dziś to teren zamknięty.


Gdy w ten gorący, sierpniowy dzień idzie się ulicami Silopi, właśnie od tamtej północnej strony, od strony gór Cudi, słychać głuche detonacje. Niezwykle częste, wręcz co minutę. Bombardowanie trwa prawie trzy kwadranse.
Kurdowie zarzucają armii tureckiej, że celowo podpala lasy, aby zmusić bojowników PKK do ich opuszczenia. Owoce i warzywa, które Zübeyir Acar uprawiał na swojej ziemi, nie zostaną w tym roku zebrane, zgniją. – Kiedy chciałem iść na pole, zaczęli do mnie strzelać – mówi mężczyzna. – Jest dziś prawie tak jak w latach 90.


Strach policjantów


Wtedy, 20 lat temu, podczas turecko-kurdyjskiej wojny domowej, armia turecka systematycznie niszczyła tysiące wsi. Do samego tylko miasta Silopi, tej niezbyt przyjaznej prowincjonalnej dziury blisko granicy irackiej, uciekło wtedy ze wsi kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Mieszkańcy dzielnicy Basak to dziś bez wyjątku tacy wygnańcy i ich potomkowie. W prawie każdej rodzinie mają tu kogoś, kto albo siedział w więzieniu, albo został zabity. Ściany domów zdobią liczne graffiti z podobiznami uwięzionego przywódcy PKK, Abdullaha Öcalana, oraz z kurdyjskimi hasłami.


Dwa dni po tym, jak zginął Hidir, tuż koło domu Tambogów eksplodował ładunek wybuchowy – akurat w chwili, gdy obok przejeżdżał opancerzony samochód policyjny. W eksplozji zginęło czterech funkcjonariuszy z jednostki specjalnej policji. W dzielnicy Basak nikt nie chce na ten temat rozmawiać. – Boimy się, gdy tylko musimy opuścić posterunek – przyznaje młody policjant, który wtedy musiał zbierać rozszarpane szczątki swoich kolegów. – Oni mówią o demokracji. No to damy im nauczkę w temacie demokracji. I tak po obu stronach narasta znów nienawiść.

Ślady tamtych starć ulicznych są w Basak wszechobecne. Wiele domów nosi ślady po pociskach, niektóre są uszkodzone po tym, jak policyjne buldożery niszczyły ściany i bramy wjazdowe. Kilka domów jest spalonych. Na rogu widać wypalony wrak spychacza, którym policja chciała usuwać barykady. Nieskutecznie. Wiele z nich stoi nadal, jeszcze wzmocnionych, jakby w oczekiwaniu na kolejną bitwę. Chwilami można odnieść wrażenie, że miasto gotuje się dopiero do walki.


„Drugie Kobane” – tak mieszkańcy Basak nazywają dziś swoją dzielnicę. Podobnie jak syryjscy Kurdowie, chcą, jeśli będzie to konieczne, walczyć. Ale wielu innych najwyraźniej zamiast walki woli ucieczkę; liczne rodziny opuściły podobno dzielnicę, szukając schronienia u krewnych w innych częściach miasta. – PKK to nasza jedyna ochrona – przekrzykuje się chórem grupka kobiet. – Gdyby nie PKK, wszystkich by nas zabili.


Dobrze poinformowani twierdzą, że za sprawą tureckich nalotów PKK poniosła w ostatnich kilku tygodniach poważne straty. Ale jej popularność tylko przez to wzrosła. Młodzi ludzie spotkani na ulicy nie mają oporów, aby otwarcie rozmawiać z obcą przecież dziennikarką o swoich planach udania się „w góry”, jak się tutaj mówi. Ojcowie z dumą pokazują w telefonach komórkowych zdjęcia swoich dzieci, które w ostatnich tygodniach dołączyły do partyzantki.
Czy Erdoğan ma świadomość, na jakiej beczce prochu siedzi? Wojna przeciwko rebeliantom będzie trwać, dopóki ostatni „terrorysta” nie zostanie pokonany – powiedział prezydent kilka dni temu. A podczas pogrzebu jednego z poległych żołnierzy zapewniał jego bliskich, że powinni być szczęśliwi, iż ich syn umarł za Turcję, jako męczennik.


Ból rodziców


Dla ojców, takich jak Yasin Tamboga, podobne słowa brzmią jak szyderstwo. Choć są Kurdami, dwóch jego synów służy w tureckiej armii. Yasin, z zawodu kierowca ciężarówki, ciężko pracował na to, aby wychować pięcioro swoich dzieci. Chleb odejmował sobie od ust, powiada, aby dzieci mogły się kształcić. Jego najstarsza córka studiuje, studiować miał także Hidir. – Wiem, co to znaczy stracić dziecko – mówi mężczyzna. – Nikt nie powinien przeżywać takiego bólu, ani rodzice żołnierzy czy policjantów, ani partyzantów. Jedyne, czego chcemy, to żyć w tym kraju w pokoju.


„Pokój” to słowo, którego w tych dniach Kurdowie używają bodaj najczęściej. Pokój, ale nie za cenę kapitulacji. – Chcemy mówić naszym językiem i żyć w wolności – powiada Yasin Tamboga. – Czy żądamy za wiele?
Na podwórzu ich domu gromada żałobników rzednie, ludzie rozchodzą się powoli.


Nagle w pobliżu słychać strzały. Kto strzela, dlaczego? Nikt nic nie wie. Na końcu ulicy pojawia się wóz pancerny policji. – Tutaj jest tak ciągle – mówi staruszka. – Nocami oni strzelają do wszystkiego, co się rusza, nawet do małych dzieci.


Zapada zmrok. Rodziny z dziećmi znikają z ulic. W centrum Silopi sklepikarze opuszczają ciężkie żelazne rolety. Metal zgrzyta o metal.


Gdy zmrok zapada już całkiem, ulice pustoszeją kompletnie, Silopi staje się miastem duchów. Gdzieś, w oddali, z ciemności niesie się odgłos helikopterów. Od strony gór Cudi – tam, gdzie osiąść miała arka Noego po tym, gdy opadły wody biblijnego potopu – słychać eksplozje. ©

Przełożył WP

Autorka jest reporterką szwajcarskiego dziennika „Neue Zürcher Zeitung”.


„STRAŻACY” Z HDP

Gdy głos zabiera Ibrahim Kalin, doradca i rzecznik prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana, sprawa wydaje się prosta: rząd turecki uczynił wszystko, aby kontynuować proces pokojowy z Kurdami; przygotował pakiet reform, aby spełnić żądania Kurdów; mimo to bojownicy PKK nie chcieli złożyć broni, a nawet gorzej: wykorzystali bezwstydnie negocjacje, aby nadal siać terror. Tak to wygląda, jeśli wierzyć rzecznikowi. W takiej interpretacji ostatnich wydarzeń Turcja nie miała innego wyboru, jak tylko walka z „terroryzmem”.


Natomiast większość Kurdów jest przekonana, że władze w Ankarze zdecydowały się rozpocząć naloty na pozycje PKK tylko dlatego, że Erdoğan chciał w ten sposób osłabić politycznie Demokratyczną Partię Ludów (HDP). Uważają tak nawet ci Kurdowie, którzy w czerwcowych wyborach parlamentarnych głosowali na Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), macierzystą formację Erdoğana – dziś są rozczarowani, gdyż oddali swój głos partii prezydenckiej, licząc na pokój.


Przekraczając nieoczekiwanie wysoki, 10-procentowy próg wyborczy (pro)kurdyjska HDP nie tylko wprowadziła kilkudziesięciu posłów do parlamentu, ale odebrała wiele mandatów partii prezydenta, pozbawiając ją samodzielnej większości, jaką AKP miała od 2002 r. Tym samym w gruzach legło marzenie Erdoğana: zmiana konstytucji i wprowadzenie autorytarnego systemu prezydenckiego. – Erdoğanowi nie udało się pokojowo, to teraz próbuje posłużyć się wojną – mówi poseł HDP Fajsal Sariyildiz. Tu, w prowincji Sirnak, do której należy miasto Silopi, HDP zdobyła rekordowy wynik: 85 proc. głosów; więcej wyborców głosowało na HDP tylko w sąsiedniej prowincji Hakkari.


40-letni Fajsal Sariyildiz mandat zdobył już po raz drugi. Ale wtedy, za pierwszym razem, większość kadencji przesiedział w więzieniu. Na wolność wyszedł w październiku 2014 r., po odbyciu 5-letniego wyroku (za „członkostwo w ugrupowaniu terrorystycznym”).


W tych dniach Sariyildiz nie zajmuje się wielką polityką, ale jest „strażakiem”: stale krąży po swoim okręgu wyborczym, rozmawia z ludźmi, usiłuje mediować. Zawozi rannych do szpitali, uspokaja ich bliskich, którzy boją się aresztowania. Próbuje negocjować z gubernatorem. Albo wraz z kolegami posłami z HDP staje pomiędzy policją a demonstrantami.
Tak to wygląda dziś prawie wszędzie na terenach kurdyjskich.


Sariyildiz mówi, że chce uniknąć dalszego rozlewu krwi. – Nie chcemy zbrojnej rewolucji. W ten sposób najczęściej jednego dyktatora zastępuje się tylko innym. A my nie chcemy dyktatora. Dlatego Erdoğan chce wziąć nas pod but. Ale on przegra. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2015