Zero ryzyka

Powiedzmy sobie szczerze: nikt z widzów specjalnie nie płacze, gdy jakiś polski film ponosi artystyczną czy frekwencyjną klęskę.

01.12.2006

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu "Chaos" Xawerego Żuławskiego /
Kadr z filmu "Chaos" Xawerego Żuławskiego /

Przyznam, że długo się wzbraniałem przed wzięciem udziału w dyskusji o współczesnym polskim kinie. Już w kilku tego typu debatach brałem udział i nic specjalnie z nich nie wyniknęło poza kolejną listą "gorzkich żali" i "słusznych postulatów". Coraz bardziej więc takie dyskusje przypominają mi dawne partyjne plena. Poddajemy "konstruktywnej krytyce" i formułujemy "plany pięcioletnie", a życie i tak potem to wszystko weryfikuje, często boleśnie.

Powód drugi mojej niechęci do zabierania głosu w tej dyskusji jest taki, że uważam traktowanie "kina polskiego" w kategoriach sztuki narodowej za anachronizm. Jego twórcy nie rywalizują już między sobą. Oni muszą konkurować z olbrzymią liczbą filmów ze świata, spływających i do nas rozmaitymi kanałami: via dystrybucja kinowa, via płyty DVD, via liczne przeglądy, via internet... I bardzo często tę konkurencję przegrywają.

Kino wśród konkretów

Nikt z widzów nie płacze, gdy jakiś polski film ponosi artystyczną czy frekwencyjną klęskę, gdyż na jego miejsce wchodzi zaraz kilkanaście innych tytułów z różnych części świata.

Czy nam się to podoba, czy nie, znaleźliśmy się w rzeczywistości zglobalizowanej. "Myśl globalnie, działaj lokalnie". Lista spraw, którymi żyje współczesny świat, jest długa (chociażby: kwestie współistnienia kultur, kryzys religii i jednocześnie wzrost religijnych fundamentalizmów, przemiany w modelu rodziny i wzorcach płciowych, problemy emigracji, społecznych i ekonomicznych "wykluczeń" itd., itp). One dotyczą także nas, mają wpływ na nasze postawy i działania. Tymczasem w polskich Okopach Świętej Trójcy reaguje się na te "nowinki", a zwłaszcza na ich polityczny aspekt, grymasem zniesmaczenia. Bo my tu, panie dzieju, jesteśmy wyłącznie od spraw "uniwersalnych", "ponadczasowych" i "metafizycznych". Tylko co to znaczy?

Kino musi się poruszać wśród konkretów. Nie może być katalogiem ważnych tematów - globalnych czy metafizycznych. Powinno być opowieścią o ludziach i o tym, co ich dotyczy. I tu widzę zasadniczą słabość polskiego kina - nastawienie nie na bohatera, a na problemy, traktowane zresztą wąsko i wybiórczo. Ostatnio, po serii filmów rozgrywających się na Śląsku, można odnieść wrażenie, że naszych twórców hurtowo interesuje wyłącznie bieda i bezrobocie. Bo już z ludźmi, którzy się z tymi problemami borykają, bywa gorzej. Proszę chociażby popatrzeć na bohaterów filmów właśnie pokazywanych na ekranach - "Co słonko widziało" Michała Rosy i "Z odzysku" Sławomira Fabickiego. Bladzi, nieszczęśliwi, bezsilni... Niektórzy z nich mają jakieś pasje, ale mocą reżyserskiego wyroku nie mogą się w nich realizować.

Bohaterowie polskiego kina są generalnie zbyt konformistyczni, zbyt normalni i normatywni. Uwięzieni w polskim grajdole. Wprowadzenie postaci, która by od norm - społecznych, kulturowych religijnych itd. - odstawała, sprzeciwiała się im bądź istniała obok nich, otworzyłoby, jak sądzę, zupełnie nową perspektywę spojrzenia na rzeczywistość. Poszerzyłoby wiedzę na temat nas samych. Może nawet odsłoniłoby jakieś skrzętnie ukrywane społeczne tabu?

Nieodmiennie podaję przykład mojego ulubionego "Śniadania na Plutonie" Neila Jordana, gdzie frywolny facet w damskich ciuszkach rzuca wyzwanie duchowi dziejów. Czy ktoś taki miałby odwagę zrobić coś takiego w Polsce, przynajmniej w filmie? Nie bojąc się politycznego wymiaru opowieści?

Poprawni moraliści

"Umysłowość polska jest statyczna" - mówi w "Nowych Książkach" Michał Paweł Markowski. A polskie kino jest odbiciem tej statycznej postawy. Co gorsza, myślę, że konformizm jego bohaterów to nie tyle opis pewnego stanu rzeczy, co odbicie konformizmu ich twórców. Kino polskie jest kinem zerowego ryzyka. Artystycznego i myślowego. Filmy Rosy i (zwłaszcza) Fabickiego - by pozostać przy tych przykładach - wyglądają, jakby pochodziły sprzed dziesięciu lat. Operują bezpiecznym i dawno rozpoznanym obrazem rzeczywistości (źli kapitaliści, zła mafia, beznadziejne życie, proste moralne wybory). Świat, kino, nawet Polska zmieniają się zbyt szybko, by można było z powodzeniem stosować wciąż te same szablony.

Z niepokojem zauważam, że oportunizm dotyka przede wszystkim twórców młodych. Moja irytacja na ostatni film Marka Koterskiego "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" za to, że uwznioślił religijnie polski syf, jest jednak irytacją twórczą. A co zaskakującego czy niepoprawnego znajdujemy u Rosy i Fabickiego? U Fabickiego podoba mi się marginalny motyw skreczowania z użyciem patefonu. Dlaczego nie pójść tym tropem? Pokazać bohatera, dla którego taka oryginalna działalność muzyczna jest drogą ucieczki z polskiego piekiełka? Cóż, najpierw Fabicki musiałby pozbawić Wojtka statusu kukiełki w moralizatorskim teatrzyku.

Ano właśnie - moralizatorstwo i protekcjonalny stosunek do bohaterów. Dwie wielkie zmory polskiego kina, które, jeśli znikają, to tylko na chwilę (wolne są od nich filmy Andrzeja Barańskiego czy małżeństwa Krauze). Tadeusz Sobolewski twierdzi, że widz powinien utożsamić się z każdym bohaterem - i złomiarzem, i arystokratą. Jakże jednak ja mam się utożsamić, skoro ze swoimi bohaterami nie utożsamiają się ich twórcy? Fabicki dystansuje się od Wojtka tak samo, jak kiedyś dystansował się, na przykład, od "egoistów" Mariusz Treliński - który zamiast bawić się w proroka trzeciej kategorii mógłby przecież powiedzieć wprost: tak, ja też jestem tą warszawką weekendową, biseksualną i rozedrganą. I nie chodzi mi o autobiografizm, lecz o to, co modnie się nazywa dzisiaj empatią, a co Flaubert wyraził w krótkim zdaniu: "Pani Bovary to ja!". Taką bliską więź z anarchistycznymi bohaterami zauważyłem w debiucie Xawerego Żuławskiego, ale niestety nie uchroniło to "Chaosu" od przygnębiających uproszczeń.

Zastanawiam się, dlaczego młodzi reżyserzy są aż tak grzeczni i poprawni? Może dlatego, że nigdy nie było ich stać na bunt? Przeczołgani przez dziki polski kapitalizm, który długo nie pozwalał im zaistnieć, przyzwyczajeni do myśli, że to starzy trzymają kasę, człapią teraz posłusznie za "mistrzami", zapisują się do ich szkół i starają się nie wychylać. Ci bardziej niepokorni, jak Wojciech Smarzowski ("Wesele") czy Magdalena Piekorz ("Pręgi"), coś mają problem ze zrobieniem kolejnego filmu. Ale bez przegryzienia pępowiny nie da się przemówić własnym głosem. Po prostu się nie da.

Prawo krytyka

O tym, jak rozległa i ścisła zarazem jest sieć układów w polskiej kinematografii, przekonałem się naocznie podczas odbywającego się na festiwalu w Gdyni wspólnego bankietu Canal Plus i Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Pomijam typowo polski brak wszelkiego umiaru. Stoły najdosłowniej uginały się od żarcia. Liczba egzotycznych często potraw przewyższała wielokrotnie to, co widziałem na branżowych przyjęciach we Francji i Szwecji. Na gdyński bankiet stawili się wszyscy: prezesi, przedstawiciele władz państwowych, dystrybutorzy, reżyserzy zasłużeni, młodzi twórcy filmów o biedzie na Śląsku, dziennikarze, krytycy... I ja tam, niestety, byłem i wino piłem. A gdy nastał nad Bałtykiem świt, stało się jasne, że żadnej rewolucji w polskim kinie nie będzie.

To dobry moment, by powiedzieć jeszcze parę słów na temat polskiej krytyki filmowej. Bliskie jest mi stwierdzenie, że krytyk powinien być niezależny od wszystkiego i od wszystkich. Ale - hola! hola! - jak tu być całkowicie niezależnym, pijąc jednocześnie wódeczkę z czołowymi personami kinematografii? Środowisko filmowe ma za złe niektórym krytykom, że się z nim nie bratają, jak to bywało w czasach komunizmu, kiedy jedni i drudzy mieli tego samego wroga. Dzisiaj nie widzę wśród naszych twórców buntu systemowego, z którym mógłbym się utożsamić. Dlatego pozostaję wierny sobie i umowie - a tę zawieram nie ze Stowarzyszeniem Filmowców, ale z wydawcą. Moim obowiązkiem jest poinformowanie czytelników o danym filmie, zarekomendowanie go bądź nie. Nie jestem przedstawicielem środowiska. Jestem widzem, który dzieli się z innymi widzami swoimi spostrzeżeniami. Za to pobieram honorarium.

Wielkim osiągnięciem demokracji jest, jak wiadomo, trójpodział władzy - na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Przenosząc ten schemat do branży filmowej, można powiedzieć - z zachowaniem wszelkich proporcji - że twórcy reprezentują władzę wykonawczą, krytycy zaś sądowniczą. To może nie wchodzilibyśmy sobie w kompetencje i zaczęli się traktować bardziej profesjonalnie? Nie optuję za bezwzględną separacją, ale jednak starałbym się ograniczyć tę biesiadną zażyłość między filmowcami a krytykami.

Nie jestem też aż tak naiwny, by sądzić, że słowa krytyka znaczą tyle, ile wyrok sędziego. Na szczęście, nie znaczą. Mamy jakąś tam wolność słowa i pluralizm opinii, więc artysta niezadowolony z jednej recenzji może zawsze sięgnąć po kolejną w innej gazecie. Jak wspomniałem na początku, wpływ krytyków na cokolwiek jest zresztą naprawdę ograniczony. Polityką dystrybutorów i wyborami publiczności rządzą zupełnie inne mechanizmy - marketingowe i promocyjne. Wychwalany, nagrodzony w ubiegłym roku w Gdyni przez dziennikarzy film Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas" do tej pory nie trafił do kin. Za to komedie typu "Ja wam pokażę!" czy kicze ? la kolejne części "Karola" mają - mimo złych recenzji - rekordową widownię.

Właśnie dlatego, że władza krytyka jest niewielka, bronię jego (mojego) prawa do zadawania niewygodnych pytań i wypowiadania kontrowersyjnych opinii, prowokujących polemiki. Ktoś to musi robić. Gładkie i sztampowe polskie kino bardzo rzadko pobudza zarówno do marzeń, jak i do myślenia. Obiecuję naszym twórcom, że stanę się łagodny i zachowawczy, ale tylko pod warunkiem, że oni nabiorą wreszcie odwagi.

BARTOSZ ŻURAWIECKI (ur. 1971) jest krytykiem filmowym, laureatem Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Filmie", "Przekroju", współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2006