Emeryt z Walmarta

Popularne przekonanie głosi, że amerykańscy seniorzy podróżują po świecie i cieszą się życiem. To prawda, ale pod jednym warunkiem: że mają pieniądze. Zwłaszcza milenialsi odkładają myślenie o emeryturze na plan dalszy.
z San Diego (Kalifornia, USA)

20.01.2020

Czyta się kilka minut

 / EAST NEWS
/ EAST NEWS

Biała wyprasowana koszula, żółta kamizelka, beżowe spodnie i nienagannie ułożone włosy. Thomas Coomer musi dbać o dobrą prezencję, bo w supermarkecie Walmart pracuje jako „pozdrawiacz” (ang. greeter).

Jak nazwa wskazuje, dzień Thomasa Coomera upływa na witaniu klientów. Jeśli ma akurat szczęście, kierownik dla odmiany każe mu stanąć przy wyjściu. Coomer sprawdza wtedy, czy klienci opuszczający supermarket z zakupami mają paragon. W wywiadzie dla dziennika „Washington Post” pracownik Walmarta przyznaje, że to zajęcie łatwe i przyjemne. Jest tylko jeden warunek: co godzinę musi usiąść na 10 minut. Coomer cierpi na dotkliwe bóle pleców wywołane przez stenozę, czyli zwężenie wewnątrz kanału kręgowego.

Można też dodać, że ma 81 lat, niespłaconą hipotekę i żonę chorą na cukrzycę. W supermarkecie pracuje od dziewięciu lat. Nie dlatego, że chce. Po prostu musi.

Emerytura w teorii

Jego życie miało wyglądać zupełnie inaczej. W fabryce samolotów w Tulsie w stanie Oklahoma Coomer przepracował 29 lat. Trzymał się jednej firmy, bo liczył na wcześniejszą emeryturę, która przysługiwała pracownikom tej fabryki już po 55. roku życia.

Aby uzyskać prawo do wypłaty świadczeń, trzeba było tam przepracować co najmniej trzy dekady. Coomerowi prawie się to udało. Pech chciał, że w 1994 r., kilkanaście miesięcy przed uzyskaniem przez niego prawa do zakładowej emerytury, ogłoszono zamknięcie fabryki. Z dnia na dzień został bez pracy, a po jego marzeniach o spokojnej starości pozostało raptem 300 dolarów emerytury. Tylko tyle udało mu się wywalczyć od pracodawcy, który w ramach zakładowego planu emerytalnego odprowadzał dla niego składki. Mężczyzna musiał pożegnać się z fabrycznymi stawkami, wynoszącymi 20 dolarów za godzinę. Jako bezrobotny 56-latek po podstawówce mógł teraz liczyć tylko na kiepsko płatne zajęcia.

Choć od tamtego momentu minęło ćwierć wieku, Coomerowi już nigdy nie udało się zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy na starość. Mężczyzna nie wierzy, że kiedyś przestanie pracować.

Plan, rachunek, fundusz

Thomas Coomer padł ofiarą tradycyjnych planów emerytalnych (defined ­benefit), które były niegdyś powszechne w amerykańskich firmach. W nagrodę za lojalność pracownicy mogli liczyć na opłacane w całości przez pracodawcę składki emerytalne. Gdy okazało się jednak, że Amerykanie żyją coraz dłużej – jeszcze w latach 50. XX w. mężczyźni osiągali średnio wiek 65,6, a kobiety 71,1, natomiast w 2016 r. już 76,4 i 81,4 – atrakcyjne pakiety okazały się dla firm zbyt kosztowne.

Dziś większość zatrudnionych najczęściej oszczędza pieniądze w ramach tzw. pracowniczych planów 401(k). Do comiesięcznych składek zazwyczaj dokłada się pracodawca. Jeśli np. pracownik chce przeznaczyć 6 proc. pensji na przyszłą emeryturę, firma dorzuca drugie tyle od siebie. Według danych US Census Bureau z tego rodzaju pracowniczych planów emerytalnych korzysta jedna trzecia wszystkich zatrudnionych w USA. Natomiast ci, którzy nie mają takiej możliwości w miejscu pracy lub prowadzą własną firmę, mogą otworzyć w banku indywidualny rachunek emerytalny (IRA).

A co w przypadku, jeśli przeciętnego Amerykanina zwyczajnie nie stać na odkładanie pieniędzy na starość? Wtedy pozostaje mu żyć tylko z emerytury wypłacanej przez federalny fundusz Social Security. Świadczenia te przysługują obywatelom, którzy przepracowali co najmniej 10 lat i odprowadzali w tym czasie podatki na ten fundusz.

Istnieje jednak spore ryzyko, że żyjący tylko na państwowym garnuszku emeryt będzie musiał zaciskać pasa. Na początku tego roku średnia wysokość świadczeń z Social Security wynosiła 1,4 tys. dolarów miesięcznie. Tylko ci, którzy mieli odpowiednio duże zarobki, mogą liczyć na świadczenie wynoszące maksymalnie 2,8 tys. dolarów. Najwięcej na państwowym systemie emerytalnym ugrają Amerykanie, którzy wstrzymają się z wypłatą świadczeń do 70. roku życia. Mogą wówczas otrzymać nawet 3,7 tys. dolarów. Nie jest to scenariusz nieprawdopodobny – już co piąty obywatel USA powyżej 65. roku życia pozostaje aktywny zawodowo.

To sporo – tym bardziej że obecnie na wcześniejszą emeryturę można przejść w wieku 62 lat. Pełny wymiar świadczeń przysługuje osobom po 66. roku życia. Natomiast w przypadku Amerykanów urodzonych w 1960 r. lub później wiek emerytalny wynosi 67 lat.

Grafik na ochronie

Don Malucky, 84-latek z San Diego, nie bawi się w typowe dla Amerykanów uprzejmości.

Gdy zagaduję go pod rezydencją dla osób starszych przy Park Boulevard, przyznaje od razu, że dostaje tylko tysiąc dolarów państwowej emerytury. Po opłaceniu rachunków za telewizję i telefon, kupieniu leków i jedzenia, na wynajem mieszkania zostaje mu tylko 450 dolarów. W San Diego, gdzie nawet za zapyziałą kawalerkę trzeba zapłacić trzy razy więcej, to kwota nierealna. Na szczęście Malucky zakwalifikował się do federalnego programu dla niezamożnych seniorów i dostaje dopłatę do wynajmu. Gdyby nie pomoc ze strony państwa, zostałby bez dachu nad głową.

On woli jednak podkreślać, że mógł zostać miliarderem. Jak twierdzi, w latach 50. pracował jako grafik przy produkcji disneyowskiej animacji „Śpiąca królewna”. Dziś nie może sobie wybaczyć, że po zakończeniu zdjęć nie starał się o kolejne zlecenia przy produkcji filmów. – To był wtedy niepewny biznes – tłumaczy. – Nie dostawaliśmy wysokich stawek, a praca przy animacji trwała nawet trzy lata. Byłem świeżo po ślubie i zależało mi na lepiej płatnej pracy. Skąd mogłem wiedzieć, że produkcje Disneya będą kiedyś przynosiły miliardowe zyski? – opowiada Don, który przez całe życie specjalizował się w projektach graficznych dla korporacji. Wylicza, że pracował m.in. dla sieci stacji benzynowych Arco, projektował opakowania dla firmy produkującej latające dyski frisbee i robił zlecenia dla korporacji handlującej materiałami biurowymi. W żadnym z tych miejsc nie korzystał z pracowniczych planów emerytalnych.

– Dużą część domowego budżetu pochłaniała wysoka rata kredytu za hipotekę – tłumaczy. – Do tego po kilku latach małżeństwa urodził nam się syn. Przy pensji grafika i zarobkach nauczycielskich żony nie było nas stać na odkładanie na starość. Zresztą kto mógł przewidzieć, że będziemy kiedyś żyli oddzielnie? – mówi ze smutkiem, nawiązując do rozwodu. W wyniku podziału majątku żona zachowała prawo do domu.

Po przejściu na emeryturę w wieku 64 lat mężczyzna zamieszkał ze schorowaną matką. Aby dorobić do skromnych świadczeń z Social Security, zatrudnił się jako ochroniarz w muzeum. Pracował osiem godzin dziennie, aż do ­ 74. roku życia.

– Na prawdziwą emeryturę odszedłem dopiero po śmierci matki – opowiada Don. – Razem z dwójką braci sprzedaliśmy rodzinny dom i podzieliliśmy się pieniędzmi. To moje jedyne oszczędności. Teraz zostało mi kilka tysięcy dolarów. Jak sobie poradzę, gdy te środki się skończą?

Milenialsi nie odkładają

Według danych Rezerwy Federalnej [odpowiednik NBP – red.] co czwarty Amerykanin nie ma dodatkowych oszczędności emerytalnych, a co trzeci odłożył na starość mniej niż 5 tys. dolarów. Problem ten dotyczy szczególnie milenialsów: ludzi urodzonych w latach 80. i 90. XX wieku. Aż 66 proc. z nich nie korzysta z pracowniczych planów emerytalnych ani nie odkłada środków w ramach indywidualnych kont oszczędnościowych.

Co sprawia, że milenialsi spychają myślenie o emeryturze na dalszy plan? Jedna piąta przyznaje, że winne są temu pożyczki studenckie. W Stanach nawet na uczelniach publicznych studia kosztują ok. 10 tys. dolarów rocznie. Przeciętnego studenta na czesne po prostu nie stać i musi wziąć na ten cel pożyczkę. Absolwent kończy uczelnię ze średnim długiem w wysokości 37 tys. dolarów. W oszczędzaniu na starość nie pomaga też zadłużenie na kartach kredytowych: statystyczny milenials ma do spłacenia 4,7 tys. dolarów. Ci, którym nawet udało się zebrać emerytalne oszczędności, niekiedy muszą nimi regulować bieżące zobowiązania. Robi tak co czwarty młody Amerykanin korzystający w pracy z planu emerytalnego 401(k).

Optymizmem nie napawają też prognozy, według których środki wypłacane z federalnego funduszu Social Security mogą skończyć się do 2035 r. Jeśli Kongres nie podejmie działań zaradczych (np. nie podwyższy wieku emerytalnego), obywatele mogą spodziewać się obniżenia świadczeń nawet o jedną piątą.

To, co o swojej przyszłości myślą młodzi Amerykanie, pokazuje jesienna burza na Twitterze. We wpisach opatrzonych hashtagiem #MillennialRetirementPlans (plany emerytalne milenialsów) liczni internauci narzekali, że nigdy nie odłożą na starość. Użytkownik „Nhun-twalker” pisał: „Czy jest jakiś inny plan niż śmierć przy biurku?”. Internautka „bbyspoon” nie wierzyła, że „kiedykolwiek będzie mogła odpocząć”. Allen Fan ma z kolei nadzieję, że „umrze przed 65. rokiem życia”. Użytkowniczka Michelle Guido stwierdziła natomiast, że „większość milenialsów umrze przedwcześnie ze względu na brak systemu powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego”. Jej zdaniem ci, którzy przetrwają, będą pracowali w kilku miejscach, by spłacać jeszcze długi studenckie.

Wyrwany ząb

Dla Robin Epley, 29-latki z Chico w północnej Kalifornii, odkładanie pieniędzy na emeryturę to na razie abstrakcja. Zajmuje ją głównie to, czy starczy jej do końca miesiąca. Jako dziennikarka w lokalnej gazecie zarabia 1,8 tys. dolarów. W sam raz, by zapłacić za wynajem pokoju, rachunki, jedzenie i paliwo. Z tym ostatnim jest jednak czasem krucho. Wystarczy, że Robin musi jechać dalej niż tylko w tę i z powrotem do pracy. Właściwie nie ma miesiąca, aby nie była na debecie. Jeśli wypłaci z konta dodatkowe 100 dolarów, bank naliczy jej 30 dolarów odsetek i całą należną kwotę ściągnie z następnej pensji. Wtedy zaczyna się gimnastyka.

– Tak bardzo stresuję się finansami, że czasem budzę się w nocy z atakiem paniki – mówi Robin. – Od tego wszystkiego nabawiłam się stanów depresyjnych. Bo jak tu się wyluzować, skoro nie stać mnie nawet na dentystę? W zeszłym roku musiałam wyrwać dwa zepsute zęby, bo nie miałam 2 tys. dolarów na ich leczenie. Staram się ograniczyć wydatki do minimum. Jem głównie warzywa, nie kupuję kawy na mieście. Unikam wychodzenia do restauracji – wylicza Robin, która ma też do spłaty 30 tys. dolarów pożyczki. To za studia licencjackie z dziennikarstwa na California State University, które skończyła w 2012 r. Do tej pory nie uregulowała ani jednej raty kredytu.

Choć kocha dziennikarstwo, coraz częściej myśli o zmianie zawodu. Jak mówi, marzy jej się bardziej stabilna kariera wykładowcy. Tylko że najpierw musiałaby pójść na studia magisterskie, a to kolejny wydatek rzędu 30-40 tys. dolarów. Ostatnio Robin pojechała nawet na spotkanie otwarte na University of California w Berkeley. Na weekendowy wypad do oddalonej o 250 km uczelni wydała 200 dolarów. Po powrocie zostało jej na koncie 100 dolarów. Za tę kwotę musiała utrzymać się przez kolejne dwa tygodnie.

Królowa autostrad

Lindsay Pettee z pozoru ma wszystko, o czym marzy Robin. Trzydziestolatka z Coronado w południowej Kalifornii wykłada angielski na uczelni, nie ma kredytów studenckich (za edukację zapłacili rodzice), a na emeryturę odłożyła „już” 5 tys. dolarów.

Trzeba jednak dodać, że większość tej kwoty zaoszczędziła, gdy prowadziła zajęcia jednocześnie na dwóch uczelniach. Jak wspomina, pracowała po 60 godzin tygodniowo. Do tego trzeba doliczyć łącznie dziewięć godzin w tygodniu na dojazdy między oddalonymi od siebie o 70 km kampusami.

– Nie miałam wtedy na nic czasu – mówi Lindsay. – Jadłam w biegu, nie spotykałam się ze znajomymi, byłam ciągle zmęczona. Zaciskałam jednak zęby, bo wierzyłam, że tylko w ten sposób będę miała szansę na pełen etat. Wiesz, że ma go tylko jedna czwarta wykładowców na moim wydziale? Reszta dorabia na kilku uczelniach i krąży między kampusami. Niektórzy nazywają nas freeway flyers.

Od wiosny 2019 r. Lindsay prowadzi tylko jedne zajęcia. Wszystko zmieniło wprowadzone przez władze stanu Kalifornia prawo ograniczające liczbę obowiązkowych zajęć z angielskiego, jakie muszą zaliczyć studenci dwuletnich studiów na community college. Pensja Lindsay stopniała z 4 tys. do 950 dolarów brutto. Z tej kwoty musi opłacić jeszcze polisę zdrowotną (150 dolarów), bo uczelnia nie zapewnia jej wykładowcom bez etatu. Aby się utrzymać, Lindsay dorabia przy organizacji festiwali muzycznych i obsłudze wycieczek turystycznych odwiedzających słoneczne San Diego. Coraz mniej wierzy w karierę uniwersytecką. Jest tak zdesperowana, że zaczęła szukać stałej pracy przy organizacji eventów.

– Mam tego dość, że nie stać mnie na wynajem kawalerki i od sześciu lat mieszkam z rodzicami – dodaje Lindsay. – Jak mam myśleć poważnie o przyszłości, skoro wciąż żyję jak dziecko? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2020