Edukacja współistniejąca

Przywykła do eksperymentów polska szkoła takiego jeszcze nie przeżyła. Boją się go wszyscy: epidemiolodzy, rodzice, nauczyciele, dyrektorzy. Spokojny jest tylko minister.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

 / IL. MAGDALENA BURDZYŃSKA
/ IL. MAGDALENA BURDZYŃSKA

Czwartek, 27 sierpnia. Resort zdrowia informuje o 887 nowych przypadkach zakażenia koronawirusem. W tym samym czasie minister edukacji Dariusz Piontkowski po kilkudniowym wahaniu ogłasza, że jednak nie nałoży na uczniów i nauczycieli obowiązku noszenia maseczek. Natomiast w sytuacji zwiększonego zagrożenia epidemicznego dyrektor „chyba powinien”, jak wyraża się minister w Polskim Radiu, zalecić zasłanianie twarzy na korytarzach, klatkach schodowych czy w szatniach.

Z ulgą oddychają ci, którzy wiedzą, jak trudno jest wytrzymać w masce nawet podczas robienia zakupów, i nie chcieliby skazywać na to uczniów mających po osiem lekcji w źle wentylowanej szkole. Inni wskazują, że w walce z epidemią właśnie sami się rozbroiliśmy.

– Przez pół roku okazało się, że całkiem nieźle chronią nas najprostsze środki: maseczka, częsta dezynfekcja rąk i dystans społeczny – mówi dr hab. n. med. Wojciech Feleszko, pediatra, specjalista immunologii i chorób płuc z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. – Skoki zachorowań to efekt wesel czy dyskotek, gdzie zaniedbywano te zasady, oraz ogniska w kopalniach czy zakładach mięsnych. Uważam, że zastosowanie tych trzech zasad sanitarnych w szkołach pozwoliłoby nam bezpiecznie dotrwać do czasu wynalezienia i upowszechnienia szczepionki. Nie wyeliminowalibyśmy wirusa, ale przynajmniej zabezpieczylibyśmy się przed zalewem zachorowań, jakiego obawialiśmy się w marcu czy kwietniu.

Dr Feleszko uważa, że nauczyciele powinni pracować w maskach, tak jak lekarze: – Jeśli maski mieliby też uczniowie, przynajmniej ci starsi, i wszyscy trzymaliby dystans półtora metra, obie strony byłyby optymalnie chronione. Oczywiście nie ma się co łudzić, że zakażeń nie byłoby w ogóle, bo nic nie daje stuprocentowej ochrony.

Lekarze obawiają się jesiennego sezonu grypowego. Wprowadzenie w szkołach ścisłych zasad sanitarnych mogłoby ograniczyć także to ryzyko. Dr Feleszko podkreśla, że podczas wiosennego lockdownu nastąpił drastyczny spadek zachorowań na inne infekcje sezonowe.

– Jeśli zasady sanitarne wejdą nam w krew, będą sprzyjały zmniejszeniu wszystkich zakażeń.

W miarę możliwości

Tego samego dnia, gdy minister wykluczał obowiązek noszenia maseczek, krakowska kuratorka oświaty sprzeciwiła się inicjatywie zakopiańskiego samorządu (powiat „żółty”), by do 25 września lekcje prowadzono zdalnie. Aby przejść na nauczanie hybrydowe lub całkowicie zdalne, dyrektor szkoły musi mieć zgodę sanepidu – podkreśliła Barbara Nowak.

Takie reguły gry kształtowały się od początku sierpnia, kiedy to minister Piontkowski ogłosił, że 1 września uczniowie wrócą do szkół. Powoływał się na przykład funkcjonujących w okresie wakacji przedszkoli, którym na początku lipca pozwolono zwiększyć liczebność grup do 25 osób, a które nie stały się ogniskami zakażeń. To prawda, tylko że w wielu przedszkolach grupy były kilkuosobowe, nie stykały się ze sobą, a wychowawczynie wyprowadzały dzieci na powietrze. Tymczasem klasy szkolne nie zostały zmniejszone, a lekcje raczej nie będą się odbywać na placach zabaw.

MEN opublikował wypracowane wspólnie z Głównym Inspektoratem Sanitarnym wytyczne dla szkół. Nie wolno przyprowadzić dziecka z „objawami chorobowymi sugerującymi infekcję dróg oddechowych” (to nieprecyzyjne sformułowanie sprawiło, że w niektórych szkołach obecności dziecka na lekcjach nie wyklucza katar!). Przed wejściem uczeń musi zdezynfekować ręce, w szkole nie powinny przebywać osoby z zewnątrz. Uczniowie mają często myć ręce, nie mogą tłoczyć się na korytarzach. Sale mają być wietrzone przynajmniej raz na godzinę, sprzęt sportowy dezynfekowany. Przez wytyczne jak refren przewijają się jednak słowa „w miarę możliwości”. Minister Piontkowski na zarzuty o ich ogólnikowość odpowiada, że każda szkoła jest inna, więc do dyrektora należy precyzyjne zastosowanie ich we własnej placówce.

Wiele jest punktów enigmatycznych, np. „zaleca się korzystanie przez uczniów z boiska szkolnego oraz pobyt na świeżym powietrzu na terenie szkoły, w tym w czasie przerw”. Czy chodzi też o prowadzenie lekcji na zewnątrz? – Jeśli tak, to ciekawe, gdzie miałbym to zrobić w centrum miasta? – zwraca uwagę Rafał, nauczyciel historii w krakowskiej podstawówce. Nie chce podawać nazwiska, by nie narazić się dyrekcji ani kuratorium. – Interesujące też jest zalecenie, by otwierać okna. A co w sezonie grzewczym, kiedy smog nie pozwala oddychać?

ZNP promuje pomysł wyposażenia wszystkich sal w oczyszczacze powietrza. – To rozsądne – ocenia dr Feleszko. – Stosowane w nich nowoczesne filtry HEPA wychwytują cząstki kilkakrotnie mniejsze od wirusa. Ale to oczywiście nie musi oznaczać ochrony przed zakażeniem. Ostatnie stanowisko amerykańskiego CDC (Centers for Disease Control) mówi, że koronawirus jest przenoszony głównie przez kontakt między osobami i drogą kropelkową, stąd podstawowymi środkami zapobiegawczymi są te wspomniane wcześniej.

Według wytycznych każda szkoła ma mieć termometr bezdotykowy. Sęk w tym, że o ile dyrektor może nakazać mierzenie temperatury swoim pracownikom, to aby zmierzyć ją uczniom, potrzebuje zgody rodziców. Tymczasem postawy „denialistyczne”, wyrażające się w zdaniu: „w Polsce nie ma epidemii”, są powszechne.

Koszty zamknięcia, koszty otwarcia

Szkoły zamknięto w marcu razem z lotniskami, galeriami handlowymi i zakładami pracy. – Kierowano się tym, co wiedzieliśmy o grypie: że dzieci są jej rozsadnikiem, a umierają ludzie starsi – tłumaczy dr Feleszko. – Później okazało się, że dzieci chorują łagodnie. Pojawiły się pytania, na ile w ogóle roznoszą wirusa, i czy zamykanie szkół było potrzebne.

Według pediatry spowodowało ono więcej szkód niż pożytku. – Z punktu widzenia uczniów to wykluczenie edukacyjne, niemożność zrealizowania programu czy niezdane matury. Ale są też skutki mniej oczywiste – wskazuje lekarz. – W USA dzieci do 12. roku nie mogą zostać w domu same. W rezultacie do pracy nie mogło przyjść 17 proc. personelu medycznego ze szpitali i przychodni. Policzono, że brak tych lekarzy i pielęgniarek spowodował wzrost śmiertelności w jednostkach służby zdrowia o kilkanaście procent. Zamykając szkoły chronimy więc część społeczności, ale inną wystawiamy na zwiększone ryzyko.


Czytaj także: Łukasz Grajewski: W Niemczech już kilka dni po rozpoczęciu nauki pierwsze szkoły trzeba było zamknąć z powodu koronawirusa. Potrzeba kształcenia wygrywa tu jednak ze strachem.


Dziś nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, w jakim stopniu dzieci roznoszą SARS-CoV-2. Dr Feleszko: – Holendrzy otwarli szkoły jeszcze przed wakacjami, opierając się na doniesieniach epidemiologicznych, według których dzieci nie są źródłem zakażenia, ponieważ produkują tak mało wirusa, że nie infekują dorosłych. Tymczasem badacze niemieccy wykazali, że w drogach oddechowych dzieci wirus jest obecny w podobnym stopniu, jak u dorosłych. Niektórzy naukowcy ekstrapolują wyniki badań pierwszego wirusa SARS, który spowodował epidemię w Azji w 2002-03 r. Wynikało z nich, że dzieci roznosiły chorobę w znacznie mniejszym stopniu. Podobnie jest – m.in. według pracy opublikowanej w „Lancet” – z SARS-CoV-2.

Eksperci z niepokojem patrzyli w maju na sytuację w Izraelu, a w sierpniu – w niektórych landach niemieckich. Otwarcie szkół spowodowało tam skokowy wzrost zachorowań i zgonów. Istnieją jednak przykłady komplikujące ten obraz. – W Korei Południowej szkół w ogóle nie zamknięto, przedłużono tylko o dwa tygodnie ferie zimowe – wskazuje dr Feleszko. – Koreańczycy, doświadczeni pierwszym SARS, byli dobrze przygotowani. Wprowadzili wszelkie środki bezpieczeństwa i zapewnili normalne funkcjonowanie szkół, utrzymując epidemię pod kontrolą. Uczniom mierzono temperaturę przy wejściu, w wielu miejscach umieszczono płyn dezynfekcyjny, rozgęszczono klasy. Jeśli w szkole doszło do dwóch przypadków zakażenia, zamykano placówkę na dwa tygodnie. Przy jednym uznawano, że to infekcja zawleczona, przy dwóch, że doszło do transmisji wewnętrznej.

Według dr. Feleszki można zorganizować naukę w szkole i nie wywołać nowej fali zachorowań. Załóżmy sytuację, że jeden z nauczycieli okazuje się zakażony. Poprzedniego dnia przed wynikiem testu miał lekcje z ośmioma różnymi klasami, przemieszczał się po korytarzach, był kilkakrotnie w pokoju nauczycielskim. Wiadomo, że sanepid wysyła na kwarantannę wszystkich „z kontaktu”. Czy w takim przypadku trafiłaby na nią większość uczniów i nauczycieli tej placówki? – Niekoniecznie – mówi lekarz. – Wcale nie jest powiedziane, że jeden chory zakazi całą szkołę. Jeśliby chodził w masce i przestrzegał higieny oraz dystansu, wirus miałby ograniczoną możliwość transmisji. Choć nie w stu procentach ograniczoną: taką dałyby nam tylko przeciwpyłowe maski N94 i specjalne kombinezony. Z drugiej strony znam dziesiątki przypadków, kiedy nie wszyscy mieszkający pod jednym dachem się zainfekowali. Bywało, że u dzieci wykrywano koronawirusa, a rodzice byli nietknięci.

Zabójcza dawka autonomii

„W zakładzie pracy, urzędzie czy redakcji państwo maseczek nie noszą, ponieważ spotykają się jedną grupą osób – mówił w sierpniowym wywiadzie radiowym Dariusz Piontkowski. – Podobnie będzie w szkole. To będzie jedna, ta sama grupa uczniów”. Tylko że wchodząca w drodze do szkoły w setki interakcji. Obecnie w tramwaju czy autobusie może przebywać (w powiatach „zielonych” i „żółtych”) tyle osób, ile jest miejsc siedzących. W roku szkolnym to obostrzenie jest nie do utrzymania – nawet gdyby liczbę połączeń zwiększyć o drugie tyle. Wymarzone warunki dla koronawirusa.

Rafał, nauczyciel z Krakowa: – W lepszej sytuacji są małe placówki, gromadzące dzieci z niewielkiego terytorium. Nasi uczniowie są rozrzuceni po Krakowie, część przyjeżdża z obszaru od Krzeszowic po Wieliczkę. Podobnie nauczyciele: niektórzy tłuką się do pracy podmiejskimi busami. Siedzimy na epidemicznej bombie.

W sierpniu minister edukacji zdawał się być zaskoczony rozporządzeniem resortu zdrowia tworzącym mapę terenów szczególnie zagrożonych epidemią. „Decyzja o wprowadzeniu czerwonych i żółtych stref w powiatach o zwiększonej liczbie przypadków koronawirusa wiąże się z pewną modyfikacją działań dotyczących funkcjonowania szkół” – przyznał. Dodając zaraz, że nie oznacza to automatycznego zamykania placówek. „W sytuacjach wyjątkowych (...) będziemy chcieli wprowadzać model mieszany, polegający na tym, że rozrzedzimy klasy, część uczniów wyślemy na zdalne kształcenie (…) Gdyby sytuacja epidemiczna była groźna, pozostaje kształcenie na odległość” – mówił.

Każde słowo z tej wypowiedzi krzyczy o skonkretyzowanie. Dyrektorom najbardziej brakuje algorytmów postępowania w konkretnych sytuacjach – obecnych w państwowych wytycznych Francji, Holandii czy Szwajcarii.

Dopiero 28 sierpnia minister Piontkowski przedstawił pięć scenariuszy, według których działania w szkołach podejmie sanepid. Szkoła przechodziłaby na tryb zdalny przy czwartym (zakażenie uczniów kilku klas oraz nauczycieli) i piątym (wynik pozytywny u nauczyciela, który ma kontakt z pozostałymi nauczycielami).

Dyrektorzy, którzy od lat walczyli o zwiększenie autonomii względem MEN i kuratoriów, dostali ją w dawce zabójczej. Nie będąc epidemiologami, muszą ułożyć zasady funkcjonowania swoich placówek. Odebrano im jednak możliwość przejścia na tryb hybrydowy czy zdalny – samorządy nie robiłyby problemów, ale konieczne będzie zdobycie pozytywnej opinii sanepidu. A sanepidy w końcu sierpnia nie kryły, że takie wnioski odrzucą, o ile nie zaistnieją konkretne przyczyny. Dyrektorzy i tak wnioski składali. Tłumaczyli, że będą mieli dowód, iż starali się zapewnić bezpieczeństwo, kiedy jeszcze nie było za późno.

ZNP zwrócił z kolei uwagę, że szef sanepidu ma udzielać dyrekcjom konsultacji telefonicznych, a więc bez śladu na papierze. Odpowiedzialność za konkretne ruchy – przestrzega Związek – spadnie na dyrektora.

Kamerka w laptopie

Jakie narzędzia pozostawiono dyrektorom? Np. to kryjące się pod wieloznacznym hasłem „rozgęszczenie”. Wiele klas, szczególnie w liceach, zatłoczonych po reformie minister Zalewskiej, liczy prawie 40 osób – postulat wydaje się więc oczywisty. Także w świetle MEN-owskich wytycznych o dystansie społecznym półtora metra.

Rozgęszczenie można osiągnąć na kilka sposobów. Jednym z proponowanych w Polsce, a stosowanych na Zachodzie jest zasada „jedna klasa w jednej sali”. Uczniowie przez cały dzień nie zmieniają pomieszczenia, w którym mają lekcje – chemia nie musi odbywać się w pracowni chemicznej itp. Przemieszczają się tylko nauczyciele; w klasach wyższych niż 1-3 (tu zajęcia prowadzi jeden nauczyciel) to nie do uniknięcia. – Tylko że u nas jest więcej klas niż sal – mówi historyk Rafał. – Może się nie obejść bez trybu zmianowego. Lekcje będą trwały od wczesnego rana do wieczora.

Inną formą rozgęszczenia jest podział istniejących klas na mniejsze oddziały. Tyle że w polskich warunkach to niewykonalne. Potrzeba do tego dodatkowych nauczycieli, a tych jest za mało nawet na obecne potrzeby. Brakuje też sal: na rozwiązanie stosowane w szkołach francuskich, wynajmujących pomieszczenia zwolnione tymczasowo przez korporacje, których pracownicy siedzą w home office – nie ma szans logistycznych, nie mówiąc o finansowych. Rozwiązanie włoskie, czyli zakup jednoosobowych ławek i zatrudnienie dodatkowych nauczycieli, też nie wchodzi w grę. Klasy będą dzieliły się na grupy jak dotąd tylko na wybranych lekcjach – informatyce, WF-ie czy językach obcych (choć i to niekoniecznie – przepisy mówią o obowiązku podziału na językowe grupy, gdy klasa przekracza 24 osoby).

Epidemiolodzy proponowali, by podzielić każdą klasę na pół – przez dwa tygodnie jedna miałaby lekcje, a druga łączyłaby się online. – To dobrze brzmi, niestety nie bardzo wiadomo, jak ten pomysł wprowadzić w życie – mówi Rafał. – W salach nie ma profesjonalnych kamer internetowych. Ale załóżmy, że uruchamiam tę w laptopie i kieruję ją na klasę. Wiadomo, jaka jest jakość przekazywanego obrazu. Prowadząc lekcję, przemieszczam się, rozmawiam z uczniami: jak mogliby z tego skorzystać uczniowie siedzący w domu? Jak miałbym skłonić ich do aktywności? Hybrydowo można prowadzić wykład akademicki, a nie lekcję.

Na tym wątpliwości się nie kończą. Ile szkół ma na tyle mocne łącze internetowe, by wytrzymało kilkanaście czy kilkadziesiąt jednoczesnych streamingów?

– Mówiąc o zasadzie „dwa tygodnie w szkole, dwa w domu” wszyscy biorą pod uwagę dzieci, a czy ktoś myśli o nauczycielach? – pyta krakowski historyk. – Od 7.30 do 8.15 miałbym prowadzić zwykłą lekcję, bo akurat ta klasa przyszła, ale od 8.20 do 9.05 kolejnej klasy nie ma, więc przechodzę na nauczanie zdalne? Efekt byłby taki, że dzieci uczyłyby się przez dwa tygodnie w miesiącu. Bo kto będzie prowadził zajęcia dla tych w domu? Nauczycielowi pomnożyłby się etat, bo ten sam materiał trzeba by przygotować dwukrotnie. Prowadząc lekcje online i w sali, sięgam po inne metody.

Całkowite przeniesienie szkoły do internetu to wizja dla części nauczycieli i rodziców atrakcyjna, bo bezpieczna, ale wymagająca wymyślenia całej edukacji od podstaw. Tego nie da się zrobić na zasadzie „kopiuj-wklej”. – Siódmoklasista ma lekcje od 7.30 do 15. I on miałby spędzać codziennie tyle godzin przed ekranem? – pyta Rafał. – Niech każdy, kto uczestniczy w telekonferencjach, powie szczerze, po jakim czasie odczuwa senność. Z doświadczeń przedwakacyjnych widzę, że dziecko wytrzymuje najwyżej cztery lekcje online, i to półgodzinne.

Krakowski nauczyciel obawia się chaosu, gdy pojawią się zakażenia: – Niektóre klasy mogą w całości lub częściowo trafić na kwarantannę, ci w domu nie będą mogli mieć kompletu lekcji, bo nie można posadzić dziecka na osiem godzin przed ekranem. Posypie się cały plan godzin.

Od szkoły do szkoły

Do wypełniania obowiązków ledwo starcza obecna kadra, która wkrótce może zostać uszczuplona przez SARS-CoV-2. Rezerw nie ma. Ściąganie do szkół emerytów byłoby wręcz nieetyczne. A młodzi, po studiach, nie szturmują podstawówek i liceów – trudno skusić absolwenta dwoma tysiącami złotych na rękę.

Likwidacja gimnazjów spowodowała problem, za który przyjdzie zapłacić wysoką cenę. Wielu nauczycielom gimnazjalnym wystarczało godzin etatowych w jednej szkole – po reformie musieli zacząć je zbierać w kilku placówkach. W szkole Rafała jest takich kilkunastu. Skutki mogą być opłakane: wystarczy wspomnieć, jakie były efekty pracy pielęgniarek w kilku szpitalach i DPS-ie. Rafał: – W normalnych warunkach jakoś to funkcjonuje, ale jest niewykonalne przy konieczności minimalizowania kontaktów. A nauczyciel nie może po prostu zrezygnować z części godzin, bo zostanie z głodową pensją. Poza tym w jakiejś szkole dzieci zostałyby bez lekcji, które prowadził.

Średnia wieku nauczycieli od lat rośnie, obecnie wynosi 44,1 roku. – W naszej szkole na 60-osobową kadrę, tylko 15 nie skończyło pięćdziesiątki, i to oni będą dyżurowali na przerwach – mówi Rafał.

W niektórych krajach zachodnich wprowadzono ścisły podział szkoły na strefy, w których mogą funkcjonować konkretne grupy uczniów i nauczycieli. Obejmują np. salę lekcyjną, drogę do łazienki i stołówki, szatnię. W Polsce padły na razie pomysły, by uczniowie nie opuszczali sali. I tu znowu system nie spina się na żadnym poziomie. Uczniów nie wolno zostawić samych, a nauczycieli nie ma tylu, żeby rozsadzić ich po wszystkich salach i korytarzach. Poza tym w starszych klasach pedagodzy muszą kursować miedzy salami, chyba że chemik miałby uczyć polskiego. Zakaz wychodzenia jest sprzeczny z nakazem częstego mycia rąk. A tu rodzi się kolejny problem: w jaki sposób kilkuset uczniów miałoby to zrobić na jednej przerwie, skoro są dwie-trzy umywalki na piętro? Minister odpowiedzialność przerzuca na samorządowców, zaniedbujących według niego finansowanie szkół.

Wystawieni

Rafał: – Kiedy zaczniemy pracę, będziemy musieli zamrozić kontakty z własnymi rodzicami, nie będziemy w stanie im pomagać. Moja mama ma 80 lat, spotkanie groziłoby jej życiu. Przed jeszcze trudniejszym dylematem stoją nauczyciele, którzy mieszkają ze starszymi rodzicami. Wielu bierze zwolnienia ZUS-owskie na opiekę.

– Idziemy pracować do najbardziej zagrożonego miejsca poza szpitalami – ocenia historyk. – Moim zdaniem prędzej czy później wrócimy do zdalnego nauczania. Tylko że wtedy nasze szeregi będą zdziesiątkowane. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020