Dziś wybór zawodu rybaka jest ciekawostką. Kiedyś był największą szansą

Gdy w 1945 r. wyspę Wolin przyłączono do pojałtańskiej Polski, osadnicy głodowali i połowy ryb stały się dla nich koniecznością. Dziś ten fach przyciąga niewielu. Oto wędrówka z rybakami przez osiem ostatnich dekad.

14.01.2023

Czyta się kilka minut

Rybacy na Zalewie Szczecińskim w okolicach Lubina i Wapnicy. 6 sierpnia 2016 r. / ARTUR KUBASIK
Rybacy na Zalewie Szczecińskim w okolicach Lubina i Wapnicy. 6 sierpnia 2016 r. / ARTUR KUBASIK

Bartez wybierał żaki, jednocześnie sprawnie przesuwając łódź wzdłuż liny rozpiętej między skrajnymi palami. Bujało dość mocno, tak że chwilami zrobienie zdjęcia stawało się bardzo trudne. On jednak tym się nie przejmował, zdawał się przedłużeniem łodzi, która tańczyła na falach.

Wtedy nagle uderzyło mnie to dziwne uczucie – robi coś, co zawsze mi imponowało, a co zdawało się nie przynależeć do naszego pokolenia. W pewnym momencie do każdego fana piłki nożnej dociera, że piłkarze są już młodsi od niego. To było coś podobnego. Doświadczonymi rybakami byli sąsiedzi – pan Wiesiek, pan Tadeusz i inni panowie ze wsi.

Tymczasem obserwowałem chłopaka o rok starszego ode mnie, kolegę z prawej obrony, który pseudonim zawdzięczał imieniu Bartek oraz podobieństwu do francuskiego bramkarza Fabiena Bartheza. Do sztampowej refleksji o starzeniu się dołączyła jeszcze jedna: pogłoski o śmierci rybaczenia na wyspie Wolin były przedwczesne.

Zawsze przed świtem

Bartez rybaczy już prawie dziesięć lat. Wcześniej imał się różnych zawodów, najczęściej związanych z budowlanką, lecz w końcu dołączył do ojca na kutrze. – Praca ciężka, ale bez przesady. Do wody, wiatru i deszczu szybko człowiek się przyzwyczaja. Zresztą nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie – mówił.

Podobnie jest z wczesnym wstawaniem. Zwłaszcza latem, gdy trzeba wypłynąć jeszcze przed czwartą, by wrócić z rybą przed upałem. Teraz Bartez dostrzega głównie plusy wstawania przed świtem: około dziewiątej-dziesiątej jest już po robocie! Za to lokalne krajobrazy nadal robią na nim wrażenie. Wschód słońca nad Zalewem Szczecińskim często zapiera dech w piersiach. Tego dnia, gdy wypływamy z nimi na wodę, aura raczy nas tęczą oraz niezwykłą łuną wokół widocznego jeszcze księżyca (zjawisko znane jako halo).

Bazę rybacką odwiedzam nie po raz pierwszy w tym sezonie, ale działa efekt pękniętej szyby: nagle dostrzegam, że moi koledzy z boiska i nie tylko stanowią już większość rybaków. Mateusz, który jest szyprem, jest przecież młodszy ode mnie. Drugą ekipą kieruje Rafał – dobre dziesięć lat starszy, ale jednak twarz dobrze znajoma.

Trzydzieści lat temu baza w Lubinie na wyspie Wolin była pełna kutrów, a teraz załóg jest zaledwie pięć. Pracują, świadomie lub nie, kontynuując niezwykle ważną dla regionu tradycję.

Manna z wody

Obecnie wybór zawodu rybaka jest ciekawostką godną reportażu. Jednak po II wojnie światowej był w tym regionie najpierw koniecznością, a potem największą szansą.

Gdy w październiku 1945 r. wyspę Wolin przyłączono do pojałtańskiej Polski, pierwszych osadników spotykał tu głód. Zerwane mosty i słabość białej floty, która łączyła ujście Odry ze Szczecinem, powodowały, że dostawy były bardzo nieregularne. Sięgano po zapasy pozostawione przez Niemców, a nawet po jabłka, które jeszcze znajdowano w sadach. Tymczasem ryby w Bałtyku i Zalewie nie brakowało. Wystarczyło ją tylko złowić. No właśnie – tylko złowić.

Dla znakomitej większości przybyszów – z anektowanych przez Stalina ziem wschodnich czy ze spustoszonej wojną centralnej Polski – woda była obcym żywiołem. Dlatego też często początkowo wybierali miejscowości położone w centrum wyspy. A dla tych, którzy mieli pojęcie o połowach, wyzwaniem była skala tutejszych akwenów. Bałtyk oraz Zalew Szczeciński, który jest sześć razy większy od jeziora Śniardwy, to inna para kaloszy niż śródlądowe jeziorko, staw lub rzeka. Bezpieczne żeglowanie, nawigacja, a nawet sam połów był tutaj czymś zupełnie innym. Osadnicy potrzebowali nauczycieli.

– Niemców wyrzucali, ale jak ja przyjechałem, to tu jeszcze Niemiec był. Mieszkał staruszek z kobietą, żoną i chłopaczkiem takim młodym. Ja osiedlił się tu, przy Niemcu, i tak nauczył się rybaczyć – opowiadał Józef z Łunowa, obecnie już dobrze po dziewięćdziesiątce, który całe dorosłe życie łowił w lokalnych wodach.

– Bo on, Niemiec, rybakiem był, a moje rybołówstwo wcześniej to było takie, że lubiłem ryby łapać w rzeczce – wspominał Józef. – A tu z nim zacząłem rybaczyć, uczyć się od niego… Jak ta nauka wyglądała? Na wiosłach, takie małe łódki były jednoosobówki, on staruszek, a ja po wojsku zdrowy, to dawaj… Ale łódka nie chciała iść, ja spocony, a on staruszek na Zalew pojechał. Ale pomału, pomału dryg jak złapałem, to już później poszło. Takie to początki były.

Lokalne władze świadomie wysiedlały Niemców dość powoli, trwało to do końca 1948 r. Opóźnienia dotyczyły zwłaszcza rybaków i innych specjalistów, którzy byli potrzebni, by wyspiarski region mógł funkcjonować.

Ta współpraca rodziła się czasem spontanicznie, później władze nakazywały niemieckim rybakom wspólne połowy z polskimi osadnikami. Nie ma jednak wątpliwości, że do swego zadania podeszli na poważnie. Przekazana przez nich wiedza, dotycząca technik połowu czy konserwacji sprzętu, była żywa przez wiele lat, do czasu przemian technologicznych.

Niezmienny rytm Pomorza

Na Pomorzu gospodarka i życie społeczne przez wieki toczyły się wokół połowów. Ba! Z przymrużeniem oka można stwierdzić, że właśnie z tych przyczyn na region ten uwagę zwróciła średniowieczna Polska. Gall Anonim pisał, że jeszcze niedawno do Polski „wieźli ryby słone i cuchnące”. Wyprawy Bolesława Krzywoustego miały zmienić ten stan rzeczy: „Dziś synowie świeże wiozą, trzepoczące / (...) Dziki, sarny i jelenie tropili ojcowie / Skarby morza i potwory łowią ich synowie”.

Przez wieki region zmieniał przynależność państwową: lokalne wspólnoty plemienne podporządkowały się Księstwu Pomorskiemu, które po kilku stuleciach zostało – po pewnych perturbacjach – wchłonięte przez Prusy. Kultura miejscowych Słowian ustąpiła kulturze i językowi niemieckiemu.

Rybołówstwo cały czas było jednak sercem lokalnej kultury i gospodarki. A po II wojnie światowej polscy osadnicy stali się rybakami dzięki naukom niedawnych niemieckich gospodarzy. I w ten sposób utrzymali tę ciągłość. W czasach gdy na ziemiach poniemieckich (wtedy nazywanych „odzyskanymi”) wszystko tworzyło się na nowo, tutaj jedno pozostało niezmienne: rybackie łodzie wypływały o świcie na wodę.

Rybakami stawali się bardzo różni ludzie: robotnicy, inteligenci, urzędnicy, byli sportowcy, a nawet artyści. Przy sieciach i na kutrach spotykali się też ludzie pochodzący z różnych stron przedwojennej Polski, mówiący innymi gwarami, kultywujący odmienne obyczaje. W niepewnej i pełnej lęku, powojennej rzeczywistości połowy stały się punktem zaczepienia, dającym względne poczucie bezpieczeństwa i tworzącym tkankę społeczną.

Ta różnorodna społeczność zaczynała żyć jednym rytmem, wyznaczanym przez rybołówstwo. W skali dnia: poranne wstawanie, połów, przebieranie ryb, czyszczenie sieci. A także w skali roku: okres połowów oraz zima, która była czasem remontów, konserwacji czy gromadzenia lodu.

Rybne eldorado

„W sezonie zarabiałem trzykrotnie więcej aniżeli (...) w Gdańskim Urzędzie Morskim. Praca była ciężka i mozolna. Hartowała młodego człowieka podczas jesiennych sztormów i mgieł. Wyrywane przez żywioł żaki stawiane były ponownie. Nikt nie zrażał się dodatkowymi niezapłaconymi robotami i nocowaniem pod gołym niebem na wyspie (...). Zarobek uzyskany w sezonie wystarczał w zupełności do nowego sezonu wiosennego, a nawet dłużej!” – pisał Anatol Drywa, jeden z autorów wspomnień opublikowanych w tomie „Drogi powrotu” (1981) o początkach kariery rybackiej na Zalewie Szczecińskim pod koniec lat 40. XX w.

Najstarsi rybacy długo wspominali rekordowe połowy z tego okresu. Zwłaszcza że po wojnie w wodach tych nie brakowało najcenniejszego: węgorza.

– Jak ja rybaczyłem, to raz 1 maja miałem 1360 kilo, 2 maja 900 kilo, 3 maja 700 kilo. Jednego miesiąca my zdali ponad 13 ton! – wspominał w rozmowie nieżyjący już Józef z Karsiboru, wsi położonej na wyspie o tej samej nazwie.

W pewnym momencie na wyspach zapanowała „rybna gorączka”. Pogłoski o możliwościach dużego i szybkiego zarobku przyciągały do regionu kolejnych chętnych. Często ludzi śmiałych i przedsiębiorczych, czasem też wykolejeńców, liczących na łatwy pieniądz. W niektórych przypadkach zrodziły się z tego małe fortuny, w innych kończyło się na przemoknięciu i przepiciu.

Traperzy i spółdzielnie

Ten duch wolności, rodem z Dzikiego Zachodu, przyciągnął uwagę szczecińskich literatów. „Jakiś zbójecki hyr tu władał, jakaś własna moralność. Co tu dużo gadać: mnie to brało. Wówczas odniosłem wrażenie, że to nie jest jakiś wrodzony zmysł do łajdactwa, lecz ciągłe upajanie się wolnością i akcentowanie prawa do rządzenia się na swój sposób” – pisał o wyspach Czesław Schabowski, który sam parał się rybaczeniem.

Schabowski starał się zarówno opisać codzienność swoją i swych kolegów, trudy i monotonię pracy, jak też podkreślać ducha przygody, który ciągnął ich na Bałtyk i Zalew. „My to trapery chyba – mówi bohater jednego z opowiadań Schabowskiego. – W dawnych czasach, w pogodni za traperskim chlebem musielibyśmy emigrować do Kanady lub do Afryki. Ale oto puszcza i zwierzyna objawiła nam się na Bałtyku, w rybałce atlantyckiej, na zalewach i przybrzeżu i lecimy do niej, gnani niepokojem trapera”.

Początek końca okresu traperskiego nastał w 1949 r., gdy rządzący komuniści rozpoczęli kolektywizację również i tej branży. Kilka lat później okoliczni rybacy byli już zrzeszeni w dwóch spółdzielniach: Cercie i Bellonie.

Wyjątkowego nosa w tej sprawie miał pisarz Leopold Tyrmand. Akcja jego powieści „Siedem dalekich rejsów” dzieje się w Darłowie właśnie w roku 1949 (powieść została złożona do druku w 1957 r., jej wydanie zablokowała jednak cenzura; w języku polskim ukazała się dopiero w 1975 r. w Londynie). Miejscowa społeczność – która jest wyrazistym tłem dla wątku romansowego – zdaje się dobrze odnajdywać w zbudowanej przez siebie nowej nadmorskiej rzeczywistości. Rybacy handlują z Duńczykami z Bornholmu, a pijąc wódkę mówią: „skol”.

W powieści unosi się jednak atmosfera rychłego końca tego egzotycznego świata. A wszystko za sprawą wdrażanej likwidacji prywatnej przedsiębiorczości.

Problemy transformacji

Kiedyś na takich Kaszubach nawet w czasach pańszczyzny rybacy byli ludźmi wolnymi – i taki stan wydaje się naturalny dla tego romantycznego zawodu. Niemniej wielu naszych rybaków dobrze wspomina okres spółdzielczy. Certa brała na siebie dużą część obowiązków, w tym najważniejszy, związany ze skupem ryby. Zadaniem rybaka był wtedy przede wszystkim połów.

– My zdawaliśmy rybę i nas nic nie obchodziło. My do magazynu zdali, a co oni z nią zrobili, to nas nie obchodziło – tłumaczył Józef z Lubina (zbieżność imion cytowanych rybaków to zbieg okoliczności). Co więcej, to spółdzielnia kierowała planowaniem połowów, wyznaczała limity, dbała również o zarybianie Zalewu.

Prawdopodobnie dlatego początek gospodarki kapitalistycznej był później ogromnym wyzwaniem dla rybaków – po kilku dekadach funkcjonowania w ramach gospodarki centralnie planowanej, teraz musieli przestawić się na działalność rynkową. Rybak musiał stać się biznesmenem: planować zarobki i wydatki oraz szukać rynków zbytu.

– Jak była Certa, to nie było problemów z remontami łodzi czy innymi sprawami. Rybę się zdało i do domu spać. A teraz trzeba znaleźć sobie kupca, żeby przyjechał i zabrał rybę. To są teraz większe problemy – wzdychał Józef z Lubina.

Kolejną wielką zmianę przyniosło wejście Polski do Unii Europejskiej. Programy unijne zachęcały rybaków do przekwalifikowywania się, do rezygnacji z rybołówstwa i przechodzenia do innych branż – najczęściej związanych z turystyką.

Gdzie bije serce

Newlyn to miasteczko rybackie na Wyspach Brytyjskich, w południowej Kornwalii. Tam „granica między morzem a lądem wyznacza ramy kornwalijskiego charakteru. Przenika do każdego aspektu życia, kształtuje mitologię i przebija rozdęte przekonanie człowieka o własnej potędze”. Tak przynajmniej widzi to Lamorna Ash, autorka książki „Skryte, jasne, słone. Rybackie miasteczko w Kornwalii” (przeł. Kaja Gucio).

Brytyjska pisarka powróciła do letniej krainy swego dzieciństwa, aby ponownie zanurzyć się w tamtejszym świecie, po czym stwierdziła: „Rybacy wciąż stanowią ducha Newlyn, jego system wiary, jego bijące serce”.

Na wyspach Wolin, Karsibór i Uznam już tak nie jest. Tutaj rybacy żyją w głębokim cieniu hoteli, apartamentowców, butików, shot-barów oraz smażalni i budek z kebabami. Same bazy rybackie też nie tętnią życiem, nie przyciągają turystów. Często wręcz przeciwnie, sprawiają wrażenie miejsca, które przypadkowy gość powinien szybko opuścić. Daleko nam pod tym względem do nieodległego przecież Bornholmu, gdzie gospodarstwa rybackie kuszą zapachem wędzonej ryby i smakiem miejscowego piwa.

Przyczyn tego stanu można dopatrywać się w PRL-owskiej kolektywizacji, która nie sprzyjała rozwojowi kultury wokół tak indywidualnego oraz kojarzącego się z wolnością zajęcia. Z drugiej strony, przemiany z przełomu lat 80. i 90. XX w. zbyt nagle rzuciły rybaków na nieznane wody wolnego rynku. W historie lokalnego rybaczenia znów otworzył się kolejny rozdział, do którego wszyscy wchodzili bez przygotowania i jasnej wizji przyszłości.

Zaczyna wariować pogoda

A dziś? W obecnych realiach nie będzie to już zawód masowy, nawet w skali regionu. Niemniej dla tych kilkudziesięciu załóg z tutejszych wysp sytuacja stała się w miarę stabilna i klarowna. Były ryby, był zbyt, były pieniądze.

– Ale teraz zaczyna wariować pogoda i to jest nasze największe zmartwienie – stwierdził Bartez. Upały i bezwietrzne dni powodują, że sieci zarastają wodorostami. – Czyści to się potem tygodniami. Innym razem gwałtowne sztormy niszczą sprzęt. Nieprzewidywalność pogody wpływa na tryb życia ryb. O wiele trudniej jest cokolwiek planować – tłumaczył.

W ubiegłym roku na dodatek doszło do zatrucia Odry, która wpada do Zalewu Szczecińskiego. Na kilkanaście dni połowy były wstrzymane. Rybakom zajrzał w oczy strach, gdyż nikt nie wiedział, jak długo to potrwa i jaka będzie skala zatrucia.

Na razie wydaje się, że Zalew uchronił się przed skażeniem, ale skutki tragicznych wydarzeń z lata 2022 r. mogą jeszcze dać o sobie znać.

Zmiana klimatu i zatrucie wód mogą być wyzwaniem, z którym siła tradycji sobie nie poradzi.©

 

Korzystałem m.in. z pracy: Piotr Oleksy, Mateusz Sikora „Społeczna i kulturowa rola rybołówstwa w basenie Zalewu Szczecińskiego po drugiej wojnie światowej” (Poznań 2018).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2023