Dzikie zielsko

Polityczny teatrzyk tak mocno przyspieszył tuż przed letnią przerwą, że sprawa głosowania nad immunitetem Mariusza Kamińskiego i willi duchów w Kazimierzu wydaje się już odległa jak zeszłoroczny śnieg.

30.06.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Paweł Bravo
/ Fot. Paweł Bravo

A szkoda, bo oprócz komicznych wątków z godnym Klossa szyfrem obuwniczym byłej pierwszej damy, prócz niewątpliwej Schadenfreude dla tych, co wątpili, czy jej mąż jest naprawdę w rozmiarze europejskim, padła przy jej okazji wypowiedź warta odnotowania.

Stefan Niesiołowski, gdy rzecz cała już się odbyła, raczył stwierdzić, że dawny szef CBA to chwast, który zostanie wyrwany. Może to tylko aluzja do autoironicznej piosenki Brassensa o chwaście przełożonej jako „Złe ziele” przez Jeremiego Przyborę? Nie sądzę, bo jakże to tak – współzałożyciel arcykatolickiej partii rzuca cytatami z takiego bezbożnika? Dostrzegłem za to w tym zdaniu zabieg odczłowieczania wroga, bliski, nazbyt bliski retoryce tępienia kwasem pruskim niearyjskiego robactwa. Nie wiem, jak Państwa, ale mnie to równie bulwersuje, co bluzgi tysiąca kiboli o „pedałach”.

A jeszcze niedawno lubiłem pana posła za sławny cytat również z chwastami związany: o jedzeniu szczawiu z nasypu. W ten dosadny sposób zrelatywizował dane o dzisiejszym niedożywieniu dzieci, odnosząc je do dzieciństwa w latach 40. Owszem, on sam należy jeszcze do roczników, które mogły w tej części Europy odczuć prawdziwy, powszechny głód – ludzie z mojego pokolenia znają to już tylko z opowieści rodziców o wiejskiej nędzy i wojennych kozach-żywicielkach. W rodzinnych stronach mojego ojca do dziś starsi ludzie po kolacji mówią: „Dzięki ci, Panie, dziś też zjadłem”, ale dla mnie to tylko swego rodzaju etnograficzny gadżet, residuum odwiecznego chłopskiego koszmaru.

Dlatego gdy pani Elżbieta spod Pułtuska, moja dilerka wszelkich płodów nienawożonej ziemi, pyta, jak smakowała mi przywieziona tydzień wcześniej lebioda, mogę jej lekceważąco odpowiedzieć: niezła, ale na stałe to jednak wolę podobny w smaku szpinak. No i trochę to jednak nieswojo dusić ją na oliwie w przytulnej kuchni i opędzać się od wprasowanych w szkole zdjęć z oblężenia Leningradu. Podobnie mam z młodym mleczem (pod Alpami zwanym „psim radicchio” – dusi się go na maśle i dodaje do risotta) czy z pokrzywami: zdrowe to bez wątpienia, ale smakuje po prostu zielskiem, pozostaje głęboka wdzięczność dla losu, że można je traktować jako ciekawostkę.

Pewnie za dużo się w dzieciństwie naoglądałem filmów historycznych i stąd moje skrupuły, tymczasem dookoła mnie „dzikie” jedzenie działa na bliźnich z coraz większą magnetyczną siłą. Niecały miesiąc temu prężna warszawska klubokawiarnia organizowała terenowe warsztaty ze znanym botanikiem. Za cenę porządnego obiadu z winem, może nie na poziomie ministerialnym, ale z pewnością godnym dyrektora gabinetu, ludność znudzona ofertą śniadaniowych targów ruszyła w chaszcze i wzdłuż nasypów uczyć się rozpoznawania jadalnych liści i kwiatów.

Pozostawmy na boku kwestię, czy cokolwiek, co rośnie w najbardziej choćby malowniczych ustroniach wielkiej aglomeracji, jest jadalne – nie mam dostępu do badań określających poziom skażenia. Bardziej frapujące są głębiej ukryte sprężyny poruszające absurdem tej sytuacji i jej sprzecznościami. Dlaczego np. nie ma kursów polowania na miejską zwierzynę? („Dziś nauczymy się, jak upolować gołębia i oskórować wiewiórkę...”).

Rację mają socjobiolodzy, że pod cienkim gorsetem cywilizacji pozostajemy ciągle zbieracko-łowieckim plemieniem nagich małp. Ten gest schylenia się po owoce, skubania ździebeł, ssania słodkiego kłącza – bez całego obiegu pośredników, rynku, podziału pracy i wielkotowarowej logistyki – sprowadza nas na moment do najpierwszego domu, którym jest łąka, zarośla, las, mokradło. Domu rozumianego nie tylko biologicznie jako habitat gatunku, ale przestrzeni oswojonej poznawczo, emocjonalnie, naznaczonej bądź życiem – tam, gdzie rośnie jadalny liść i zioło na gorączkę – bądź śmiercią, pod krzakiem wilczych jagód.

Jeszcze w moim dzieciństwie nosiliśmy w sobie resztki tego zadomowienia, w skarlałej podwórkowej przyrodzie blokowisk, doskonale umiejąc rozpoznać w szparach chodnika liście babki, przydatnej jako opatrunek, i znając na pamięć lokalizację ostatnich krzaków leszczyny i drzew mirabelkowych. Dziś takie choćby szczątkowe zakorzenienie staje się utopią z odezw radykalnych ekologów albo towarem na sprzedaż dla leni, nielubiących się schylać przez cały dzień w poszukiwaniu grzybów, poziomek i dzikich ziół.

A właśnie zaczął się sezon grzybów i leśnego runa – pędźmy więc „w każdziusieńki wolny dzień” na spotkanie z praprzodkiem. I tylko ta jedna wątpliwość: czy ogłoszona parę lat temu śmiertelna groźba bąblowicy na jagodach jest realna, czy to kolejny wymysł nadgorliwych lekarzy? Niech ktoś mądry rozsądzi, jakie jest ryzyko. Od kiedy nie wolno jagód jeść bez mycia, precz poszła przyjemność płynąca z natychmiastowej gratyfikacji. Jedna do buzi, jedna do słoja, jedna do buzi, jedna do słoja... Moment najdoskonalszego zjednoczenia ze światem.


Najbardziej wyraziste smakowo zielsko to dla mnie młode pędy dzikiego chmielu. Zbieram je w kwietniu z płotu sąsiadów, pełno ich na siatkach okalających pobliskie działki. Ścinamy tylko delikatne, zielone czubki ok. 10-centymetrowej długości. Jak powinny wyglądać, przekonacie się wpisując do Google’a słowo bruscandoli, pod taką nazwą są powszechnie zjadane w północnych Włoszech. Trzeba je poddusić na oliwie, aż trochę zmiękną. Są lekko gorzkie, podobnie jak znane piwoszom szyszki. Najlepiej dodać je do risotta albo omletu, na którym tworzą piękne linearne wzory.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2014