Dzielność i błysk w oku

Michał Rusinek, wieloletni sekretarz Wisławy Szymborskiej: Powiedziała mi: »to nieprawda, że jestem delikatna, bo ja mam krokodylą skórę«. I rzeczywiście była człowiekiem wytrzymałym. Stworzyła samą siebie.

05.03.2012

Czyta się kilka minut

ANDRZEJ FRANASZEK: Można powiedzieć, że, jak na poetkę, Wisława Szymborska zostawiła nie tylko pokaźny majątek, ale też bardzo precyzyjnie skonstruowany plan tego, co powinno nastąpić po jej śmierci... MICHAŁ RUSINEK: To prawda, nawet jej prawnik podkreślał, że nie spodziewał się otrzymania aż tak precyzyjnych instrukcji... Wisława Szymborska nie miała bliskiej rodziny, czyli naturalnych spadkobierców, zapaliła się natomiast do pomysłu fundacji. W roku 2004 odwiedziła Izrael, gdzie trwała druga intifada; w restauracji, w której jedliśmy kolację, tydzień później wybuchła bomba... Ta podróż stała się dla niej impulsem, by sporządzić testament. Odręcznie spisała, co powinno się w nim znaleźć, zaś później – po konsultacjach z prawnikami – powstał statut fundacji. Jednym z jej celów będzie opieka nad prawami autorskimi. Sądzę, że na razie będziemy kontynuować współpracę z trzema oficynami: Wydawnictwem Literackim, Znakiem oraz Wydawnictwem a5. Niedawno dowiedzieliśmy się, że we Włoszech wybór wierszy Szymborskiej utrzymuje się – co jest wydarzeniem bez precedensu – na pierwszym miejscu rankingu bestsellerów. Czy jej książki także w Polsce dobrze się sprzedawały? Bardzo dobrze. Ona prowadziła tu własną politykę: po pierwsze, nie chciała mieć jednego wydawcy, po drugie, bardzo nie lubiła, gdy jej książek było „za dużo” w księgarniach; chciała, by od czasu do czasu ich brakowało, żeby czytelnicy za nimi zatęsknili. Nieraz wydawcy prosili o przedłużenie umowy, a ona odpowiadała: Jeszcze poczekajmy, żeby nie było za dużo tej Szymborskiej. Nie myślała przy tym w kategoriach rynkowych, uważała po prostu, że musi się u czytelników pojawić prawdziwa potrzeba, że jak jej zabraknie w księgarniach, to ludzie zaczną szukać. Po trzecie, podejrzewam, że ciężko by znosiła widok witryn w księgarniach, gdzie jej książki przesłaniają innych pisarzy... Kolejnym zadaniem fundacji będzie przyznawanie nagrody literackiej, której dokładny charakter nie jest jeszcze przesądzony. Chciałbym, żeby to była nagroda licząca się w Polsce, znacząca także pod względem finansowym, i przyznawana w Krakowie – w kilku kategoriach. Wreszcie sprawa archiwum... ...które zawiera... ...przede wszystkim ogromną korespondencję, jak dotąd zdecydowanie nieuporządkowaną. Szymborska miała dość specyficzne podejście do porządku: pedantycznie wkładała wszystko do różnych szufladek i pudełek, ale już w środku tych pudełek panował chaos. Trzeba bardzo uważać, bo w teczce z napisem „stare rachunki” można natrafić na rękopis wiersza. Znalazłem ostatnio wzruszającą rzecz z roku 1930: obrazek, który narysowała dla taty, podpisała „Wiosenka”, i sprzedała mu go za 10 groszy... Istnieją teczki zawierające juwenilia z czasów szkolnych, np. epicki poemat ,,Topielec”. Zachował się słynny niewydany tom z 1949 r., i to w dwóch wersjach: pierwszą ona sama przygotowała dla pierwszego męża, Adama Włodka, opatrując bardzo czułą dedykacją. Na początku lat 70. on zaś przepisał dla niej wszystkie te utwory, opatrzył opisem bibliograficznym, porównał różne wersje. Są wreszcie niepublikowane wiersze z lat późniejszych. Czyli jednak nie niszczyła i nie wyrzucała wszystkiego... Prawdopodobnie wyrzucała, natomiast Włodek miał szczęśliwie temperament archiwisty. Być może zaglądał do jej słynnego kosza na śmieci, dzięki czemu ocalały rękopisy; znalazłem nawet jeden posklejany przez niego z kawałków. Poza tym zachowało się mnóstwo pamiątek, wśród nich kolekcja pocztówek. Szymborska zawsze mówiła, że praca literata jest niefotogeniczna, natomiast akurat jej archiwum jest szalenie fotogeniczne, pełne przedmiotów, które są – rzec można – w jej stylu, przypominają o sposobie patrzenia na świat, który znamy z wierszy. Czy, zostając teraz prezesem Fundacji, masz poczucie, że Twoje życie zostało zdeterminowane przez spotkanie z Szymborską? Oczywiście, odczuwam to od dawna. Ale to nie praca z nią czy praca dla jej Fundacji wydaje mi się najważniejsza. Ona miała do mnie trudno definiowalny stosunek: byłem jej „pracownikiem administracyjnym”, ale równocześnie dbała, żeby nie zająć mi sobą całego czasu, żebym robił coś swojego, i naprawdę cieszyła się, kiedy choćby opublikowałem książkę. Gdy mnie komuś przedstawiała, mówiła: „To jest mój sekretarz” (ironicznie komentując: gorszy – lub: lepszy – od Bieruta), ale zaraz dodawała, że oprócz tego zajmuję się np. tłumaczeniami. Przyszła na obronę mojego doktoratu, a gdy podczas jednej z naszych ostatnich rozmów powiedziałem, że skończyłem pisać habilitację, to z wielkim wysiłkiem usiłowała klaskać, powiedziała nawet: ,,zobaczymy, czy umiem jeszcze bić brawo”. Nie chciała zdominować Twojego życia, podobnie jak nie chciała przesłonić swoimi książkami całej witryny księgarni? Myślę, że tak. Nie była człowiekiem, w pobliżu którego nie jesteśmy w stanie odnaleźć samych siebie. Co nie znaczy, że była osobą, z którą zawsze było łatwo obcować. Choćby rozmówcą była w rzeczywistości bardzo wymagającym. Tak zwane loteryjki były niezobowiązującą zabawą tylko z pozoru, ponieważ gospodyni precyzyjnie dobierała ludzi, których chciała umieścić przy stole, a następnie narzucała temat rozmowy: różne konkretne kwestie literackie czy nawet polityczne. Zazwyczaj nie pozwalała na niechlujność konwersacji. Był to na pewien sposób salon intelektualny, choć często panował w nim duch absurdu, surrealizmu właściwie. No właśnie: co Twoim zdaniem dawało Wisławie Szymborskiej jej słynne poczucie humoru? Żart powoduje, że wokół ciebie powstaje rodzaj otoczki, strefy bezpieczeństwa i myślę, że dowcip miał dla niej w dużej mierze właśnie funkcję obronną. Ona prawie nie mówiła o sobie, nigdy na nic się nie żaliła, a gdy podejmowała koleżanki szkolne na tzw. „sabacikach”, narzucała zasadę, że pod groźbą grzywny nie wolno mówić o swoich chorobach. Ale też trzeba pamiętać, że na rzeczywistość w ogóle patrzyła z innej perspektywy. Surrealizm polega na tym, że zderzasz ze sobą dwa przedmioty należące do zupełnie różnych porządków, tworząc jakąś nową wartość. Tak są zrobione przecież jej wyklejanki, oprócz wierszy to one stanowią klucz do jej poczucia humoru. Najczęściej są dwuelementowe: na przykład fragment fotografii prasowej, do której doklejony zostaje napis z kompletnie innej bajki, dając zdumiewający efekt. Ona często w konwersacji posługiwała się podobnym chwytem językowym, by rozmowę ożywić albo przekłuć nieznośnie narastający balonik patosu. Nienawidziła wszystkiego, co szablonowe, na przykład przewodników po muzeach – zawsze szła własnym szlakiem. Była krótkowidzem – także w tym sensie, że interesował ją szczegół i dostrzegała takie związki między rzeczami, których normalnie się nie widzi. Nie była typem erudyty, ale kimś, kto umie wyciągać zdumiewające, ogólne wnioski, patrząc na szczegóły. Zawsze była ciekawa człowieka: nie cierpiała malarstwa symbolicznego, pełnego idei czy personifikacji. Breughel – to co innego! Vermeer – wszystko, prócz „Alegorii wiary”! Jeśli żart daje ochronną barierę, to co w przypadku Szymborskiej było za tą barierą? Udzieliłem kiedyś wywiadu, w którym mówiłem, że ona jest szalenie delikatną, kruchą osobą, zaś żart traktuje jako kokon, który pomaga się ochronić. Przeczytała go i rzekła: „to nieprawda, że jestem delikatna, bo ja mam krokodylą skórę”. I rzeczywiście była człowiekiem wytrzymałym. Stworzyła samą siebie – bardzo wcześnie, bardzo precyzyjnie i pewnie bardzo boleśnie. Wymyśliła swoje bycie poetką, sposób życia wymagający mnóstwa przestrzeni i samotności. Przecież ona nie mieszkała z Kornelem Filipowiczem, choć jednocześnie żyli ze sobą przez wiele lat. Potrzebowała samotności i myślę, że sporo za nią zapłaciła. Potrzebowała samotności, więc nieustannie odmawiała publicznych wystąpień. Czy dla Ciebie, jej sekretarza, było to trudne? Bywało. Z czasem jednak przestałem się zżymać, bo zrozumiałem, że ona w ogóle nie potrafi wchodzić w płytkie relacje, że za każdym razem – jakkolwiek brzmi to patetycznie – daje siebie. Otaczał ją tłum, czekając na dedykacje, a ona każdego pytała: A skąd pani przyjechała? Naprawdę? To nie było konwencjonalne, zawsze chciała zobaczyć człowieka. Gdy dziennikarz przychodził zrobić z nią wywiad, to najpierw ona zadawała jemu pytania, bo musiała go sobie oswoić, sprywatyzować. Jak każdy krótkowidz, zauważała tylko niewielu ludzi wokół siebie i tylko oni ją interesowali. Śmiałem się, że dla niej to wszystko jedno, czy występuje przed stadionem, czy przed dwudziestoma osobami, bo i tak ona ma kontakt z tymi najbliższymi. Czasem zresztą wychodziła z prywatności, podpisywała różne listy, odnajdywała się na płaszczyźnie politycznej. Bardzo ją niepokoiły takie momenty, kiedy miała poczucie, że zagrożona jest demokracja. Była przejęta referendum w sprawie wejścia do Unii, cieszyła się z wejścia do NATO i opowiadała, że z tej okazji wypiła kieliszek wódki do lustra. W najmroczniejszych czasach rządów PiS-u, LPR-u i Samoobrony mówiła, że się czuje jak w roku 1968. No i naturalnie niejednokrotnie sama była atakowana, co było dla niej bolesne. Wiedziała, że jak dekorują ją Orderem Orła Białego, to zaraz ktoś jej zacznie wypominać, że była poetką „stalinowską”. W zakłopotanie wprawiały ją także docierające do niej odgłosy antysemickie: w jej rodzinie pojawia się nazwisko Rottermund i nie wiedzieć czemu „prawdziwi Polacy” uważają, że to jest nazwisko żydowskie. Tych pogłosek nigdy nie dementowała, uważając to za głupie i niewłaściwe. Kiedyś zresztą napisał do niej Robert Stiller, że robi antologię literatury żydowskiej i chciałby delikatnie zapytać, czy może ją tam umieścić. Odpisała, że nie ma do tego żadnych podstaw i bardzo żałuje, bo pewnie byłaby zdolniejsza, pisała więcej, lepiej i z mniejszym trudem. Może nie przez „prawdziwych Polaków”, generalnie jednak była bardzo lubiana, inaczej niż na przykład Miłosz... Jechałem z Czesławem Miłoszem i z nią do Warszawy na pogrzeb Zbigniewa Herberta. Wynajęty van zatrzymała z jakiegoś powodu policja, a kierowca zaczął się tłumaczyć: – Panie władzo, ale ja tutaj wiozę pana Miłosza i panią Wisławę. – Na to policjant: – Pani Wisława? Jechać!... – Ale znaczące było też, że jechał „pan Miłosz” i „pani Wisława”. No bo „panią Wisławę” można było spotkać na targu, a jej wiersze czytać, niekoniecznie wiedząc, kto to był Swedenborg. Język, którym się posługiwała w poezji, był przejrzysty. Uważała, że wiersz powinien być zrozumiały, że to jest komunikat, który powinien być zawsze o czymś konkretnym, na jakiś temat. Nie lubiła też czysto lingwistycznej poezji, gdzie wszystko się dzieje w języku. Jej poezja jest szalenie uniwersalna, pozbawiona tzw. kolorytu lokalnego. Właśnie z powodu dążenia do komunikatywności? Absolutnie tak. Bardzo chciała, by jej utwory były zrozumiałe wszędzie. Nie lubiła, gdy nazywano ją „poetką krakowską” (nota bene, kiedyś nagrała mi się na sekretarce: „Tu mówi pewna poetka z Krakowa. I okolic...”) czy autorką „wierszy kobiecych”, lubiła kategorię ludzkości, myślała o sobie w pierwszym rzędzie jako o człowieku. Nie czuła się bardzo związana z jakimś konkretnym miejscem, uważała się za patriotkę nie miejsca, a języka: po prostu dobrze się czuła w języku polskim. Irytowało ją tylko, że słowo ,,ciało” jest po polsku okropnie rozmemłane, a to jest przecież takie ważne słowo. Mówiąc dość banalnie: czy to była poezja, która chciała pomagać człowiekowi? Jest u niej taka gościnność frazy, sprawiająca, że dobrze czujesz się w jej wierszach. Ale one mają też przeszkadzać, pokazują, że nie może nam być dobrze kosztem refleksji. Warto nas wybić z utartych torów myślenia, żebyśmy popatrzyli z innej perspektywy na to, co jest obok nas, i może wówczas lepiej to zrozumiemy. Zawsze towarzyszyła jej dziecięcość, świeżość, do końca miała dziewczęcy błysk w oku. Nawet na zdjęciach widać, jak niesamowite miała oczy: to były oczy młodej osoby, która potrafi się dziwić, zachwycić, ale i zrobić dowcip. Istniała poza kategorią wieku, nietknięta śladami starości. Do końca miała całkowicie sprawny, świadomy umysł, mnóstwo czytała. A gdy już nie mogła czytać, dotykała książki. Gdy, już będąc bardzo chora, dostała tom wierszy rozproszonych Herberta, to tylko trzymała go w dłoniach i głaskała, uśmiechając się. Z tekstów, które publikowaliśmy niedawno w poświęconym Szymborskiej „Tygodniku”, najbardziej utkwił mi w pamięci szkic Leona Neugera o odraczaniu, o zachowaniach i mechanizmach, także językowych, mających odsunąć myślenie o stracie, bólu, o śmierci... Długo było jej bliskie anglosaskie z ducha przeświadczenie, że śmierć można wziąć w nawias, a nawet wyśmiać, ale zauważyłem też moment, gdy ta wizja przestała jej wystarczać. Bardzo ją bawił Edward Gorey ze swoimi makabreskami, ale gdy kilka tygodni przed śmiercią kupiłem jej kalendarz z jego rysunkami, powiedziała, że nie chce już czegoś takiego w swoim mieszkaniu. To było bardzo poruszające. Ostatnie zdanie, które zdążyła zapisać przed śmiercią, brzmi: „kiedy umiera, zaczyna wierzyć w zaświaty”. To miał być fragment niedokończonego wiersza o ostatnim Neandertalczyku... Na pewien sposób wszystko zdaje się być dobrze zakomponowane. Nic przypadkowego. Ona sobie siebie napisała.  MICHAŁ RUSINEK (1972) jest literaturoznawcą, tłumaczem i pisarzem, adiunktem na Wydziale Polonistyki UJ. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej, dziś zaczyna pełnić funkcję dyrektora fundacji jej imienia. Publikował zarówno prace teoretycznoliterackie („Między retoryką a retorycznością”, „Retoryka podręczna”), jak i książki dla dzieci oraz tłumaczenia „Fistaszków” czy Edwarda Goreya. Po śmierci Wisławy Szymborskiej poświęciliśmy Jej numer „Tygodnika Powszechnego” (nr 7/2012), obecnie dostępny na stronie www.tygodnik.onet.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Michał Rusinek - adiunkt w Katedrze Teorii Literatury na Wydziale Polonistyki UJ. Autor i tłumacz kilkudziesięciu książek dla dzieci i dorosłych. W latach 1996––2012 był sekretarzem Wisławy Szymborskiej. Od roku 2012 jest prezesem Fundacji Wisławy… więcej
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2012