Dzieje pewnej porażki

Dwa i pół tysiąca lat temu pod Termopilami zrodził się mit szlachetnej walki do ostatniego żołnierza. Trawestując słowa Churchilla, nigdy tak nieliczni nie zaszkodzili tak bardzo tak wielu kolejnym pokoleniom.

17.08.2020

Czyta się kilka minut

Pomnik króla Leonidasa w Termopilach, listopad 2016 r. / KOSTAS TSIRONIS / BLOOMBERG / GETTY IMAGES
Pomnik króla Leonidasa w Termopilach, listopad 2016 r. / KOSTAS TSIRONIS / BLOOMBERG / GETTY IMAGES

W tej historii najważniejszy jest koniec, od niego więc zacznijmy. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa dochodzi południe 23 sierpnia 480 r. p.n.e. Już trzeci dzień z rzędu doborowe siły Hellenów pod wodzą króla Sparty Leonidasa odpierają w rejonie Termopil kolejne uderzenia Persów. Przewaga liczebna atakujących jest miażdżąca, obrońcy zajęli jednak dogodną pozycję na przesmyku między górami a morzem, gdzie Persowie nie mogą przeprowadzić frontalnego ataku. W bezpośredniej walce świetnie wyszkoleni i lepiej uzbrojeni greccy hoplici górują nad wrogiem. Uskrzydla ich też świadomość, że bronią wolności i bezpieczeństwa najbliższych, którym najeźdźcy z pewnością nie okażą litości.

Plan wciągnięcia Persów w pułapkę terenu i wykrwawiania ich w kolejnych atakach działał dotychczas rewelacyjnie, ale tuż przed świtem zwiadowcy Leonidasa donieśli mu, że stało się coś, czego Grecy obawiali się najbardziej: zdrajca Efialtes pokazał wrogom stromą ścieżkę wijącą się wysoko nad Termopilami pośród dębowych lasów porastających stoki masywu Kallidromo, biegnącą wprost na tyły wojsk greckich.

Nadbrzeżna reduta jest stracona. Po naradzie z resztą dowódców Leonidas odsyła więc większość z około siedmiotysięcznego korpusu sojuszniczego na południe, a sam ze swoim oddziałem zajmuje najwęższą część przesmyku termopilskiego, gdzie z trudem mogą się minąć dwa wozy. Do garstki trzystu Spartan dobrowolnie dołącza czterystu hoplitów z Teb, siedmiuset Tespijczyków oraz cywil, wieszczek Megistias.

Obrońcy postanawiają uprzedzić atak wroga i z wściekłością rzucają się na szykujących się do bitwy Persów. Teraz walka toczy się właściwie na stosie trupów, wśród których znajduje się także ciało Leonidasa. Grecy połamali już włócznie, zostały im tylko miecze. Na domiar złego w nadmorską dolinę z południowego zachodu docierają perscy „nieśmiertelni”, doborowa gwardia królewska, która górską ścieżką wskazaną przez Efialtesa ominęła Termopile. Tebańczycy kapitulują, prosząc władcę Persów o litość. Zwycięski Kserkses okaże im ją na swój sposób: rozkazując wypalić każdemu piętno królewskiego niewolnika na twarzy.

Garstka żyjących jeszcze Spartan formuje ostatnią falangę na szczycie wzgórza Kolonos, ale wróg już nie atakuje. Ostatnich obrońców Termopil jednego po drugim wybijają wyborowi perscy łucznicy.

Grecy tracą około dwóch tysięcy hoplitów i drugie tyle ciurów obozowych. Straty perskie idą w kilkanaście tysięcy zabitych, ale to za mało, żeby powstrzymać Kserksesa w marszu ku Attyce i Peloponezowi. Dopiero klęska zadana rok później perskiej flocie pod Salaminą zmusi najeźdźców do opuszczenia Grecji. Wcześniej zdążą zdobyć i spalić m.in. Ateny.

Przystańmy na chwilę przy tym mało znanym epizodzie kampanii 480 r. p.n.e., bo trudno o lepszy dowód na to, że historię faktycznie piszą zwycięzcy. Gdyby wojny perskie wygrali Persowie, grecka porażka pod Termopilami byłaby zapewne równie marginalnym elementem tej opowieści, co pożar Aten. Tym samym nie zrodziłby się także mit Termopil. Jeden z najsilniejszych i zarazem najbardziej kontrowersyjnych toposów zachodniej kultury.

W obronie wartości

Historia opisuje procesy, ale najbardziej pociągają ją wyraziste postaci. Generał Pierre Cambronne ze swoim merde (fr. gówno) pod Waterloo. Aleksander Macedoński przecinający węzeł gordyjski. Juliusz Cezar w wodach Rubikonu. Również wojnom perskim bardzo dobrze zrobi termopilskie pars pro toto. Sceną tej bitwy jest wszak wąziutki przesmyk ograniczony z jednej strony zatoką Meliakos, którą Morze Egejskie wcina się tu głęboko w ląd, z drugiej zaś stromym zboczem Kallidromo. To nadbrzeżne przejście, którym dziś biegnie autostrada, w czasach Leonidasa mierzy w najwęższym miejscu zaledwie dwa metry, jest więc łatwiejsze do odtworzenia w laboratorium wyobraźni od bezkształtnych równin Maratonu (na szczęście w szkole nie uczą już greki i mit bitwy z 490 r. p.n.e. ratuje błoga nieświadomość znaczenia nazwy, którą na polski można przetłumaczyć jako Koperkowo).

Pod Termopilami nie ma również tysięcy anonimowych postaci, którym – niczym szekspirowski Henryk V pod Azincourt – trzeba tłumaczyć doniosłość chwili, której wkrótce doświadczą. Leonidas nie musi klarować swoim ludziom, że:

„kto dziś przeżyje, a do domu wróci,
w górę podrośnie na dnia tego wzmiankę”
.

Trzystu hoplitów świadomych jest nie tylko tego, o co walczą, lecz również losu, jaki ich niechybnie spotka. Król kompletował spartański kontyngent kierując się nie tylko umiejętnościami każdego wojownika, ale też tym, by w ekspedycji wzięli udział jedynie ci, którzy już doczekali się męskiego potomka. Ta wyprawa może być ich ostatnią, ponieważ Spartanie nigdy nie uciekają z pola bitwy. Historycy po latach dojdą do wniosku, że w tej postawie tkwi w gruncie rzeczy taktyczny pragmatyzm, greccy hoplici walczą bowiem formacjami, które napierają na siebie szeregami niczym współcześni rugbyści i zdziesiątkowaną stroną niemal zawsze jest ta, która w trakcie owego othismos jako pierwsza zerwie szyk.

W wymiarze symbolicznym nie ma to jednak żadnego znaczenia. Trzystu ludzi Leonidasa staje do nierównej walki z przekonaniem, że to oni są w tej chwili granicą między światem helleńskiej kultury a barbaros, czyli ludźmi, którzy mówią innymi językami i „nie po grecku kiwają głowami” – jak napisze po latach komediopisarz Arystofanes. Wojny perskie to także pierwszy w dziejach Europy epizod starcia cywilizacji, który w kolejnych stuleciach będzie powracać ze złowieszczą cyklicznością, niemal za każdym razem ciągnąc za sobą nieszczęsny topos Termopil. Czy to brytyjska obrona Chartumu podczas powstania mahdystów, czy miasto Breslau obwołane twierdzą na rozkaz Hitlera – za każdym razem garstka obrońców walczy nie tyle o przeżycie, ile o przetrwanie jakichś „wartości”.

„Tyle, co Termopile”

Spis lokalnych wariacji na temat Termopil przez te dwa i pół tysiąca lat spęczniał do kilkunastu pozycji. Najbliżej starogreckiego pierwowzoru lokuje się bitwa na przełęczy Tirad z 1899 r., nazywana wprost „filipińskimi Termopilami” przez tamtejszych historyków wojskowości. Podobieństwo obu historii jest rzeczywiście uderzające: tyły sił filipińskich, wycofujących się w góry przed napierającymi wojskami USA, osłania zaledwie 60 żołnierzy, którzy postanawiają umocnić się w rejonie wąwozu Bessang. Atakujący Amerykanie ponoszą ciężkie straty, aż w końcu szalę zwycięstwa przechyla na ich korzyść zdrada miejscowego chłopa, który za pieniądze wskazuje ścieżkę prowadzącą na tyły obrońców. Filipińczycy giną, lecz ich poświęcenie kupuje reszcie czas potrzebny na rozproszenie się w gęstych lasach i przejście do działań partyzanckich.

Swoje Termopile mają też Australijczycy, dumni z epizodu z kwietnia 1941 r., kiedy słynnego przesmyku w Grecji przez jakiś czas broniły przed Niemcami australijskie i nowozelandzkie siły ekspedycyjne. Także Francuzi w chwilach słabości nazywają czasem „Termopilami Francji” bitwę pod Verdun, a zwłaszcza epizod z bohaterską obroną fortu Vaux, która miała powstrzymać marsz Niemców na Paryż. W tej egzotycznej konkurencji palmę pierwszeństwa bezapelacyjnie dzierży jednak pewien kraj w dorzeczu Wisły.

Polonizacja Termopil zaczęła się tuż po powstaniu styczniowym, od wiersza francuskiego poety Auguste’a Barbiera, który uczcił odwagę powstańców wierszem „Atak pod Węgrowem”. Poecie nie przeszkodził nawet fakt, że tamto starcie Polacy taktycznie… wygrali. W porównaniu bardziej chodziło o podkreślenie przewagi sił rosyjskich, które pod Węgrowem odważyli się zaatakować powstańcy:

„I zajaśniały owe wielkie czyny,
Jakich nam dzieje przedstawiają całe
Gdy dwóchset młodzi, jak Termopil syny,
By resztę braci zasłonić się dało,
Mężnie na paszcze rzuca się armatnie
I tam znajduje swe chwile ostatnie”.

Marne było to oczywiście zwycięstwo, zaledwie wygrany epizod przegranej wojny, z czego zdawał sobie sprawę Norwid, gdy w wierszu „Vanitas” pisał, że:

„U Polaka tyle Węgrów wart,
Tyle!… co Termopile...”.

Ziarno zostało jednak zasiane. Łzawa wizja przegranych bitew w słusznej sprawie zdawała się być skrojona na miarę potrzeb XIX-wiecznej historii Polski, której bardzo brakowało wiktorii z prawdziwego zdarzenia. Pokusa, a pewnie i narracyjne przyzwyczajenie okazały się tak silne, że nawet ze zwycięskiej wojny 1920 r. udało się wydłubać polskim historykom i publicystom dwa przypadki „polskich Termopil”: bitwę pod Zadwórzem (17 sierpnia 1920), gdzie batalion polskich ochotników zagrodził drogę konnej armii Budionnego idącej na Lwów, oraz późniejsze o miesiąc starcie pod Dytiatynem, gdzie poświęcenie jednego plutonu dało reszcie polskich wojsk czas na przegrupowanie.

Perłą w tej męczeńskiej koronie pozostaje jednak Wizna, gdzie 720 polskich obrońców podczas kampanii 1939 r. miało rzekomo powstrzymywać przez trzy dni ataki całej armii generała Heinza Guderiana liczącej 42 tys. żołnierzy! Mit krwawej łaźni zgotowanej Niemcom pod Wizną przez Polaków ma się wciąż świetnie. Na przekór badaniom historyków. Wskazują one, że pozycje bohaterskiego kapitana Władysława Raginisa, który przyrzekł zejść z placówki tylko z tarczą (w końcu rozerwał się granatem), zaatakowała jedynie forpoczta sił Guderiana, a na jednego zabitego Polaka wcale nie przypadało kilkudziesięciu Niemców (choć nasi zniszczyli 10 czołgów).

Internet i tak wie swoje. Mit Wizny przebił się nawet do kultury popularnej za sprawą szwedzkiego zespołu Sabaton, który poświęcił tamtym wydarzeniom piosenkę „40:1”. Lider grupy, Joakim Brodén, wyjaśniał kilka lat temu „Rzeczpospolitej”: „Polski fan przesłał nam kiedyś informację o bitwie pod Wizną. Kiedy przeczytaliśmy o czynach kapitana Władysława Raginisa i jego przyjaciół, była to dla nas tak nieprawdopodobna historia, że sądziliśmy najpierw, iż nie może być prawdziwa. Taka niesamowita odwaga, by 720 żołnierzy stawiało opór 42 tys. Niemców! Uznaliśmy natychmiast, że to najbardziej interesująca bitwa historii, i oczywiście napisaliśmy o tym piosenkę”.

Najbardziej interesująca bitwa historii? Hoplici Leonidasa uznaliby to stwierdzenie za obelgę.

Heroizm egoizmu

Historyczna manipulacja ukryta w micie Termopil jest bowiem tym większa, że heroizm Leonidasa i jego ludzi jest w gruncie rzeczy aktem historycznego egoizmu. Starogreckie niebiosa nie mają do zaoferowania ani dziewic dla męczenników, ani nawet bukolicznej wizji upstrzonej chmurkami. Jedyne życie wieczne, jakie w greckim świecie warto sobie wywalczyć za ziemskiego żywota, to pamięć kolejnych pokoleń – i ta myśl pcha Greków do przodu nieprzerwanie od czasów Homera.

124 lata po bitwie pod Termopilami pewien szewc z Efezu podpali nawet w desperacji tamtejszą świątynię Artemidy uznawaną za jeden z cudów greckiego świata, wiedziony przekonaniem, że tylko zbrodnia może zapewnić nieśmiertelność nieudacznikowi takiemu jak on. A greckie marzenie o wiecznej pamięci okaże się tak silne, że koniec końców nie pozwoli zapomnieć nawet nazwiska sprawcy – choć pierwotnie Herostrates zostaje skazany nie tylko na śmierć, ale i na wymazanie z pamięci potomnych.

Ludzie Leonidasa na ołtarzu nieśmiertelności składają po prostu siebie samych. Na tyle skutecznie, że w 2006 r. Gerard Butler grający ich króla w filmie „300” Zacka Snydera sens całej fabuły zawiera w trzech krótkich słowach: „This is Sparta!”. Widzowie i bez studiów nad kulturą klasyczną w lot pojmą, co ma na myśli.

To kolejny paradoks Termopil, które dziedzictwu Sparty, powszechnie uważanej w helleńskim świecie za krainę przywiązanych do miecza prostaków, niejako okupiły krwią członkostwo w europejskiej tradycji kulturowej – i to na równych prawach z literaturą i sztuką Aten czy jońską filozofią przyrody.

A przecież agoge, spartańskie wychowanie, jawnie gardzi tak cenionym dziś w Europie indywidualizmem. To maszynka, która ma zmienić każdego zdrowego obywatela w nieustraszonego, ale i bezrefleksyjnego wojownika. Już dwunastoletni chłopcy po zabraniu od matek ćwiczą się w znoszeniu bólu i niewygód. W chłodnie dni konfiskuje się im ubrania. Śpią na siennikach z ostów. Notorycznie niedożywieni, muszą kraść jedzenie, za co grozi im kara – tylko gdy zostaną schwytani, bo celem tej próby jest wyrobienie w nich umiejętności bezszelestnego skradania się.

Siedemnastoletnich kandydatów na wojowników, zwanych ejrenami, zaprawia się w pogardzie dla słabszych i dla życia ludzkiego, poddając okrutnemu rytuałowi przejścia, kryptei. Uczniów porzuca się na odludziu bez jedzenia i odzieży, jedynie ze sztyletami, którymi mają wywalczyć sobie wszystko, czego potrzebują do przetrwania. Ejreni napadają więc z reguły na wioski helotów, przypisanych do ziemi chłopów, i wyrzynają je w pień. Dla usprawiedliwienia tej okrutnej praktyki państwo spartańskie co roku rytualnie wypowiada helotom wojnę, mimo że od pokoleń stanowią oni po prostu najniższą, pogardzaną warstwę tamtejszego społeczeństwa.

Nawet tak okrutna formacja nie jest jednak w stanie zabić we wszystkich Spartanach odruchów człowieczeństwa. Mit wojownika, który wraca z pola walki z tarczą lub na tarczy, psują dość częste przypadki dezercji czy wręcz odmowy podjęcia walki przez całe oddziały. Spartańskie państwo militarne ostatecznie rozpadnie się pod ciężarem swojej anachroniczności, stając się najlepszym dowodem na to, że poświęcenie jednostki dla ogółu może się przekuć we wspólnotowy etos tylko wtedy, gdy płynie z potrzeby serca, a nie z rozkazu przełożonych lub przymusu zwyczajów.

Głupia odwaga

Szyby domów we francuskim miasteczku Sainte-Marie-aux-Mines zadrżały od salwy plutonu egzekucyjnego dokładnie o godzinie 10.04. Skazaniec za 18 dni skończyłby 25 lat, ale jego los na dzień przed poprzednią Wigilią przypieczętował głównodowodzący alianckich sił ekspedycyjnych generał Dwight Eisenhower, zatwierdzając wyrok śmierci za dezercję wydany na szeregowym Edwardzie Donaldzie Sloviku. Na grobie skazańca na cmentarzu w Fère-en-Tardenois, gdzie spoczął wraz z 96 innymi żołnierzami US Army rozstrzelanymi za morderstwa i gwałty, wyryto jedynie datę śmierci: 31 stycznia 1945 r. Mogiły skazańców wieńczyły krzyże w kolorze czarnym, kontrastujące z białymi symbolami na grobach poległych w walce.

Szeregowiec Slovik był jednym z 49 amerykańskich żołnierzy, którzy podczas II wojny światowej otrzymali wyrok śmierci za dezercję lub odmowę wykonania rozkazu – ale jedynym, który stanął przed plutonem egzekucyjnym. Czyn Slovika nie był nawet szczególnie odrażający. Przeciwnie: żołnierz wielokrotnie sygnalizował zwierzchnikom, że nie jest w stanie podjąć walki, i ostrzegał, że ucieknie, jeśli nie odeślą go na tyły. Eisenhower tym razem nie skorzystał z prawa łaski w obawie, że łagodne traktowanie nasili i tak rosnącą falę dezercji amerykańskich żołnierzy, którzy jesienią 1944 r. po raz pierwszy od lądowania w Normandii znaleźli się w defensywie, spychani w Ardenach przez pancerne dywizje Wehrmachtu.

Pozostałe wyroki śmierci za dezercję niemal zwyczajowo zmieniano na kary więzienia zgodnie z amerykańską doktryną wojskową, która od czasów bratobójczej rzezi wojny secesyjnej dąży za wszelką cenę do minimalizacji strat ludzkich. Na tyle skutecznie, że podczas całej II wojny światowej łączne straty amerykańskich sił zbrojnych zatrzymały się na liczbie 407 316 zabitych, podczas gdy radzieccy sztabowcy oficjalnie szacują liczbę swoich poległych na wszystkich frontach na poziomie co najmniej 8,7 mln mundurowych. Straty pokonanej armii Trzeciej Rzeszy wyniosły ok. 4,3 mln osób.

Termopilami amerykańskiej armii pozostaje mit Alamo, misji na przedmieściach obecnego San Antonio, w której budynkach 200 amerykańskich żołnierzy w lutym 1863 r. przez 13 dni odpierało kolejne wściekłe ataki sił meksykańskich. Niemal wszyscy obrońcy ponieśli śmierć, ale dzięki ich poświęceniu siły stanu Teksas pod wodzą generała Sama Houstona zdołały się przegrupować przed decydującą bitwą pod San Jacinto, po której pokonany Meksyk zrzekł się roszczeń do Teksasu. Hasło „Pamiętajcie o Alamo”, rzucone tuż po tym zwycięstwie przez Houstona, nie tylko weszło do mowy potocznej, ale w amerykańskiej myśli strategicznej jest dziś jednym z haseł przypominających, by minimalizować straty ludzkie nawet za cenę utraty doraźnych korzyści taktycznych.

Wojsko amerykańskie – jak pisze znawca jankeskiej taktyki David Pierson w artykule „Bringing the Hurricane: The American Way of War” – do tego stopnia przyswoiło sobie cywilne kategorie ekonomiki, że jest dziś właściwie nieprzygotowane do długofalowych operacji na wielką skalę, kosztujących życie setek tysięcy żołnierzy. W historii nie brak heroicznych dokonań amerykańskich chłopców, których nie powstydziliby się hoplici Leonidasa: bitwa o Belleau Wood w czerwcu 1918 r., po której niemieccy żołnierze zaczęli nazywać marines „wściekłymi psami”, czy poświęcenie 101. dywizji desantowej w kotle Bastogne podczas operacji ardeńskiej. Dziś jednak, jak przekonuje Pierson, w amerykańskiej myśli taktycznej Termopile, Bastogne czy Belleau Wood stanowią raczej przykład tego, czego sztuka wojenna powinna unikać, niż inspirację dla kolejnych generacji wojennych bohaterów. Doprowadzenie do impasu, z którego wyjść można tylko przez poświęcenie tysięcy istnień ludzkich, samo w sobie stanowi już klęskę.

W gruncie rzeczy Termopile są bowiem przypowieścią o zdrowym rozsądku. „Niezależnie od męstwa i stanowczości w czasie wojny istnieje jednak granica, po przekroczeniu której dalszy opór może być nazywany tylko rozpaczliwą głupotą” – pisał pruski teoretyk wojskowości Carl von Clausewitz w słynnym traktacie „O wojnie”. Miał rację. 22 lutego 1945 r. pierwsza linia obrony twierdzy Breslau, przedstawianej w nazistowskich mediach jako niemieckie Termopile, przebiegała właśnie przez stary cmentarz przy Lohestrasse, na którym w 1831 r. pochowano Clausewitza, a radzieckie pociski dziurawiły zmurszałą płytę nagrobkową jego grobowca.

Miasto poddało się dopiero 6 maja 1945 r., tydzień po śmierci Hitlera, który rozkazał mu walczyć do ostatniego człowieka. Wehrmacht stracił podczas tej operacji ok. 6 tys. zabitych. Liczba cywilnych ofiar sięgnęła 80 tysięcy. ©℗

Fragment „Henryka V” Szekspira w przekładzie Leona Ulricha. Fragment wiersza Auguste’a Barbiera w przekładzie anonimowym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2020