Dubaj Północy

W nadprzyrodzonej ciszy sarny wybiegały do nas z lasu przejęte, napięte, skupione; omiatały moje stylizacje nerwowymi spojrzeniami spod czarnych, umalowanych mocno rzęs, i w milczeniu czmychały, wysoko wybijając się z głębokiego śniegu.

22.02.2021

Czyta się kilka minut

Jak już tu wróciłam, to wydawało mi się, że jestem w Dubaju. Oczywiście tylko takim Dubaju, na jaki sobie zasłużyłam; Dubaju Północy; odpowiednio ciemnym, niskim, mroźnym i nie aż tak zamożnym, ociekającym raczej błotem niż złotem, choć niewątpliwie ociekającym; jest to zawsze jakiś przepych. Bez dziewczyn, bez basenów i penthouse’ów, choć tak, uderzyła mnie obfitość; świateł, reklam, aut, sopli na dachach i sopliczek u podnóży budynków. Po dwóch tygodniach spędzonych na wsi to zabiegające o moją uwagę powszechne migotanie, świecenie, pulsowanie przyprawiło mnie o lekkie lęki. Czułam się jak Pi i Sigma, gdy ich modelinowy model statku w końcu ląduje na Marszałkowskiej, w świecie wielu zbiorów. I nie chodzi mi tylko o puchową megakurtkę, którą miałam na sobie, a która wymusza charakterystyczny krok baunsująco-toczący i na pewno potęguje wyobcowanie; wygłusza i wytłumia.

A tłum był akurat całkiem spory; przynajmniej na moje obecne warunki. Było, jakbym szła w wielkim, milczącym marszu, tylko takim rozkojarzonym, którego uczestnicy manifestują w wielu różnych kierunkach, nierzadko przeciwnych, wykluczających się, w dodatku jakby przypadkiem, biernie, w półkomie, scrollując ekrany telefonów. Uderzyło mnie, że wszyscy funkcjonują tutaj tak fizycznie blisko, włażą sobie na łeb, ładują się na czołowe, w ostatniej chwili unikając kolizji; tłoczą się i zachodzą od tyłu w niemym porozumieniu, czy może nieporozumieniu, ale doskonale dla siebie przezroczyści. W niespisanej umowie: jest nas tu za dużo – niepotrzebną udręką byłoby się jeszcze widzieć. To chyba jakaś nieświadoma ekonomia recepcji. Im większe miasto, tym większa niewidzialność: dlatego wariaci wielkich metropolii muszą walczyć ze sobą na outfity, kostiumy i atrybuty wariactwa, by niemalże siłą przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę. Tej zaś każdy ma tu za mało, każdy sępi, ściubi, próbuje związać jakoś koniec z końcem, byle do końca miesiąca. Tysiące twarzy i setki miraży; dziesiątki neonów, ekranów, plakatów, wlepek – naciągaczy, drobnych złodziei, kieszonkowców uwagi. Tuż obok centra handlowe – to już wręcz kasyna uwagi, Las Vegas, w których możesz puścić ją do ostatniego grosza, pójść z torbami. Uwaga w wielkim mieście to cenny zasób; nikt nią nie szasta, przezornie wlepiając oczy w smartfon, a uszy zatykając słuchawkami. To gest taki jak dłoń trzymana na wszelki wypadek na zapięciu torebki w tramwaju.

Na wsi jest inaczej. Ludzi jest niewielu, dlatego wzajemne spojrzenia są powłóczyste, uważne, dogłębne. Nie płoszą się łatwo; oczy obsiadają cię bez ceregieli, niespieszne, wyemancypowane, rentgeniczne. Wezmą sobie, co będą chciały. Wwiercą się w buty, zaczną się wspinać po spodniach, potem znów cofną się do butów, leniwie omiotą całą sylwetkę, przerzucą się na twarz. Przeliczą cię od stóp do głów i zamkną w kasie pod powiekami, nie wydając reszty. Kiedy więc znajoma dała mi przed wyjazdem NRD-owski kombinezon narciarski w pioruny, uśmiechnęłam się, ale kątem mózgu już antycypowałam emocje, jakie wzbudzę. Przewracająca się kobieta w za dużym kombinezonie koloru oczka wodnego to może być coś, na co gapić się będą nawet zwierzęta w lasach; echem będzie się niósł ich szczery śmiech.

A jednak było zupełnie cicho. W nadprzyrodzonej ciszy sarny wybiegały do nas z lasu przejęte, napięte, skupione; omiatały moje stylizacje nerwowymi spojrzeniami spod czarnych, umalowanych mocno rzęs, i w milczeniu czmychały, wysoko wybijając się z głębokiego śniegu. Lisy i inne osoby nieludzkie też siedziały cicho, a ich obecność objawiała się zaledwie w śladach kopytek, łapek, stópek i sików na wytyczanych przez nas mozolnie ścieżkach. Może, przemieszczając się nimi, scrollowały ekrany i słuchały podcastów, w ogóle nie interesując się kombinezonami rozbijających się na biegówkach ludzi. Zresztą, ścieżki te momentalnie zasypywał śnieg. Każdego ranka atakowaliśmy bezkres pobliskich pól od nowa, a on ciągle odrastał. Nie dało się go zużyć, nie dało się go nawet napocząć. Dałabym wiele, żeby zrobili Lenor o zapachu tych dni, zimna, śniegu, słońca i bezmiaru. Jednak nie wiem, czy podobałby się szerokiej publiczności. Może za bardzo przypominałby nieskończoność. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i autorka sztuk teatralnych, od września 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutowała w 2002 r. powieścią „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (Paszport „Polityki”), a wydany cztery lata później „Paw królowej” przyniósł jej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2021