Droga Krzyżowa Jacka Żaby

Nominację Jerzego Stachowicza na stanowisko eksperta sejmowej komisji śledczej wielu dawnych opozycjonistów odebrało jako policzek. Dotarliśmy do szczegółów wstrząsającej sprawy, w której brał udział.

19.05.2008

Czyta się kilka minut

Zdjęcia z wizji lokalnej prowadzonej podczas śledztwa po akcji przecięcia pasków klinowych. W środku Kazimierz Krazue, z mikrofonem Jerzy Stachowicz. /fot. Materiały SB /
Zdjęcia z wizji lokalnej prowadzonej podczas śledztwa po akcji przecięcia pasków klinowych. W środku Kazimierz Krazue, z mikrofonem Jerzy Stachowicz. /fot. Materiały SB /

To był gest rozpaczy. W nocy z 12 na 13 grudnia 1985 r. Jacek Żaba pomagał Kazimierzowi Krauzemu, kierowcy krakowskiego MPK, szeregowemu działaczowi KPN i "Solidarności". Przecięli paski klinowe w stojących w zajezdni 30 autobusach, żeby rano nie mogły wyjechać na trasę. Mieli nadzieję, że w ten sposób zwrócą uwagę na rocznicę stanu wojennego. Okoliczności im sprzyjały - w całym kraju paski klinowe były towarem deficytowym.

W historii polskiej opozycji 1985 r. pamiętany jest przede wszystkim jako czas zniechęcenia i marazmu. Stan wojenny, głęboki kryzys, a w końcu zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki spacyfikowały nastroje. Demonstracje były coraz rzadsze i coraz mniej liczne, nawet w takich bastionach opozycji jak Nowa Huta. Spadała liczba tytułów prasy podziemnej, coraz niższe były jej nakłady. Po amnestii 1984 r. część działaczy wyemigrowała, a ci, którzy nie zrezygnowali z walki, ponownie wylądowali w więzieniach. Między opozycją a resztą społeczeństwa pojawiło się pęknięcie, które dobrze widać na dokumentalnych fotografiach z tamtego okresu: przechodnie, którzy kilka lat wcześniej dołączali do demonstrantów, teraz patrzą na nich z rezerwą bądź obojętnością.

Pewnie dlatego gest szeregowego członka krakowskiej opozycji wygląda tak rozpaczliwie i irracjonalnie.

- Szarpałem się, nie wiedziałem, co robić - wspomina po latach Krauze. - W MPK czerwoni triumfowali, dyrektorzy i kierownicy przechwalali się, że "Solidarność" dostała tyle kopniaków, iż już się nie podniesie. A do tego dochodziła bezkarność. Złodziejstwo na potęgę, oszukiwanie na paliwie. Dostaliśmy nowe ikarusy, przechwycił je aktyw partyjny, bo to była świetna okazja na zarobek. Wyjeżdżali w miasto, niby docierać silniki, a wozili "łebków" za pieniądze! Potem w zakładzie odbywały się wielkie popijawy. Jeden z sekretarzy partii rozbił takiego ikarusa po pijanemu. Wszystko uchodziło im na sucho.

Krauze miał nadzieję, że po ich akcji w miasto pójdzie informacja o strajku w MPK, że Kraków przypomni sobie o rocznicy.

Jacka wziął ze sobą, bo chłopak mówił niewiele, a rwał się do pomocy. Nie pił zbyt dużo, był typem samotnika.

Paski przecinali koło północy, jak tylko Krauze zjechał z trasy.

Traf chciał, że niedługo później jeden z kierowców chciał przejechać swoim autobusem do warsztatu. Zaalarmował dyspozytora. Po godzinie na terenie zakładu pojawiły się SB i milicja z psami tropiącymi. Teren oświetliły lotnicze reflektory.

Krauze i Żaba nie wiedzieli, że dzień wcześniej krakowskie MPK otrzymało pierwszą od pół roku dostawę pasków klinowych. Rano wszystkie autobusy wyjechały planowo.

"Szakal" nadaje

Władze potraktowały incydent wyjątkowo poważnie, uznając go za próbę zamachu terrorystycznego, mimo że unieruchomienie autobusów nie zagrażało życiu pasażerów. Z zachowanych w IPN dokumentów wynika, że w trakcie sprawy o kryptonimie "Klin" SB uruchomiła kilkudziesięciu tajnych współpracowników. Na nogi postawiono całą krakowską bezpiekę, a także pion kryminalny milicji.

Prokuratura wyznaczyła do prowadzenia sprawy młodego, utalentowanego prokuratora Jerzego Biedermana.

Z ramienia Wydziału Śledczego SB dochodzenie nadzorował porucznik Jerzy Stachowicz, oficer, który nie był już dla krakowskich opozycjonistów postacią nieznaną. W środowisku krążyły opowieści o stosowanych przez niego metodach śledczych.

- Przesłuchiwał mnie kilka razy. Odgrażał się, że moją siostrę mogą spotkać nieprzyjemności, że zdarzają się teraz różne wypadki - opowiada Ryszard Bocian, działacz KPN.

Krzysztof Bzdyl, również KPN-owiec: - Stachowicz przesłuchiwał mnie w areszcie przy Montelupich, w specjalnych pokojach przeznaczonych wyłącznie do użytku SB. Zimny, profesjonalny, nie zapalał się, nie krzyczał. Usłyszałem, że żywy z więzienia nie wyjdę, a z moją rodziną zrobią porządek. Przecież ja dwóch małych synów wtedy miałem.

Stanisław Handzlik, działacz "Solidarności", spotkał się ze Stachowiczem po tym, jak wpadł po półrocznym okresie ukrywania. - Mnie nie dociskał, nie wygrażał. Zachowywał się profesjonalnie, jeśli można tak to nazwać - wspomina.

Krauze wpadł dopiero na przełomie lutego i marca, po donosie jednego z kolegów, w dokumentach nazywanego TW "Szakal". Rozochocony wódką, powiedział o dwa słowa za dużo podczas spotkania towarzyskiego kolegów z "Solidarności". Dzień później wylądował w areszcie.

- Stachowicz nie krył wrogości, dla niego byłem terrorystą - opowiada. - Ale szedłem w zaparte, mówiłem, że nic nie wiem o żadnych autobusach. W Wydziale Śledczym zrobili mi kocioł, przez miesiąc przesłuchania od świtu do nocy, szlaban na informacje od żony, która miała lada chwila rodzić. Miałem w głowie taki bałagan, że dałem się Stachowiczowi podejść. Zadzwonił przy mnie do kogoś i rozmawiał o odciskach palców znalezionych na paskach klinowych. Odłożył słuchawkę i z zadowoleniem rzucił: "No, teraz już nic nie musisz mówić, mamy cię". Przyznałem się, ale o Jacku nie powiedziałem ani słowa. Wziąłem wszystko na siebie.

W trakcie procesu zorientował się, że żadnych odcisków nie było.

Jacek Żaba wpadł miesiąc później. Biederman i Stachowicz nie uwierzyli, że Krauze działał sam. Przeprowadzili eksperyment śledczy, z którego zachowały się nagrania wideo - widać na nich, jak podejrzany powtarza krok po kroku swoją wersję wydarzeń z grudniowej nocy. W tak krótkim czasie nie jest w stanie unieruchomić 30 autobusów.

Śledczy przesłuchali wszystkich kierowców, kierowników baz transportu, dyspozytorów i wartowników w zajezdniach. W mieszkaniach rekwirowali noże i scyzoryki. Nie wiadomo, w jaki sposób dotarli do młodego mężczyzny z Nowej Huty. Być może pomógł donos, być może metoda eliminacji.

Z zachowanych protokołów wynika, że Żaba na początku śledztwa milczał. Zeznania wydobył z niego Stachowicz.

Prokuratura wnioskowała o 8 lat więzienia dla Krauzego i 5 lat dla Żaby. Dostali 5 lat i 1,5 roku. Obaj byli sądzeni z artykułu 220, czyli za sabotaż. Surowość wyroku sędzia Józef Korbiel uzasadniał szkodliwością społeczną przestępstwa, a także pobudkami politycznymi, jakimi kierowali się mężczyźni. "Uszkodzonych autobusów mogło być nie 30, a 40, 50 czy nawet 60, a może więcej. Wiele tysięcy ludzi mogło nie dojechać do pracy" - mówił sędzia w mowie końcowej.

W tamtym czasie co rano z krakowskich zajezdni nie wyjeżdżało na zaplanowane trasy ok. 170 autobusów - głównie z powodu braku kierowców.

Prośby nie popieram

Tuż po wyroku w krakowskim areszcie przy ul. Montelupich rozpoczęła się tragedia Jacka Żaby.

Najpierw przeniesiono go z "getta", czyli oddziału dla siedzących w śledztwie "politycznych", na zwykły oddział. Lekko opóźniony w rozwoju, drobny mężczyzna, skazany po raz pierwszy, trafił do celi, w której rządzi więzienna podkultura grypsujących. Zgodnie z przepisami, jako "pierwszak" nie ma prawa się tam znaleźć. Opinia wychowawcy przyjmującego go na oddział jest jednoznaczna: "wymaga izolowania od skazanych zdemoralizowanych".

Po pierwszym kontakcie z Żabą psycholog oddziałowy ostrzegł władze aresztu, że skazany ma słabą konstrukcję psychiczną. Wygląda na zastraszonego.

Żaba należał do kategorii "politycznych", nie powinien więc budzić agresji "złodziei". Ale prawdopodobnie zaraz po zmianie oddziału zaczęto go bić i poniżać.

Kiedy Kazimierz Krauze trafił do celi Żaby, tamten na twarzy miał ślady pobicia. Spał na najgorszej pryczy, czyli położonej tuż pod sufitem jaskółce. Na noc przywiązał się do łóżka szmatami, bo współwięźniowie podczas snu zrzucali go na betonową podłogę. Trząsł się ze strachu.

Krauze: - To było już po tym, jak został sprowadzony do kategorii więziennych podludzi. Opowiedział mi, że jeden z więźniów zarzucił mu na twarz ścierkę, w którą grypsujący wycierali ręce po onanizmie.

W myśl zasad więziennej subkultury, nie wolno takiego aktu wykonać bez powodu. Kryminalista, który łamał te zasady, narażał się na identyczną karę. Żaba nie zrobił niczego, co byłoby odstępstwem od więziennych reguł. Kryminalistę, który go upodlił, dzień później Służba Więzienna wywiozła poza Kraków, prawdopodobnie po to, by nie narażać go na tłumaczenie się "grypserze".

Krauze: - Nie wierzę, że to był przypadek. Ktoś chciał go zniszczyć.

Krauze został w celi Żaby bardzo krótko. Broniąc go, pobił się ze współwięźniami. Były komandos, dzięki sprawności fizycznej, uniknął losu kolegi. Dzień później zameldował wychowawcy o stanie Jacka. Usłyszał: "Pilnuj własnej dupy", a funkcjonariusze natychmiast przenieśli go do innej celi. Żaba został.

W dokumentach nie zachowały się informacje, czy był wykorzystywany seksualnie. Według Krauzego, jest to bardzo prawdopodobne: - To była przyjęta wśród "grypsery" metoda gnojenia podludzi - przypomina.

Wiadomo, że już po uprawomocnieniu się wyroku Żaba napisał do naczelnika aresztu list z prośbą o pozwolenie na prowadzenie korespondencji z kilkoma znajomymi z wolności. Na odwrocie pisma znalazł się odręczny dopisek więziennego wychowawcy: "Wykolejeniec i debil. Prośby nie popieram".

Jesienią 1986 r. młody nowohucianin był już wrakiem człowieka. Strażnicy regularnie zakuwali go w pasy i umieszczali w tzw. termosie, czyli celi dźwiękochłonnej, przez więźniów uznawanej za jedną z najbardziej dolegliwych kar. W więziennej dokumentacji zostały ślady tych represji. Jednym z uzasadnień było np. "wzywanie współosadzonych do nieposłuszeństwa", mimo że takie wezwania ze strony najniżej stojących w hierarchii więźniów nie miałyby żadnego znaczenia.

Jego stan szybko się pogarszał - przestał jeść, stracił kontakt z otoczeniem, nie panował nad czynnościami fizjologicznymi. Lekarze uspokajali go dużymi dawkami fenactilu, który stosowany zbyt długo, powoduje szereg efektów ubocznych. Dopiero kiedy wpadł w stupor, odwieziono go do szpitala psychiatrycznego.

Odpowiedzialność za dramat Żaby gubi się wśród domysłów, nieczytelnych podpisów i udawanej niepamięci. Prawie wszyscy ówcześni pracownicy aresztu, do których dotarliśmy, unikają rozmowy. Psycholog więzienny, znerwicowana kobieta, która w 1985 r. próbowała pomóc Żabie, na pytanie o jego losy chowa głowę w ramiona i zaczyna się jąkać. Józef Popiołek, wtedy zastępca naczelnika więzienia, przypadku nie pamięta, ale jest pewny, że ani służbie więziennej, ani krakowskiej SB nie zależało na upokorzeniu mężczyzny.

Po co zresztą miałyby to robić? W krakowskiej opozycji Żaba nie istniał. Złamanie go nie byłoby żadnym symbolem. W połowie 1986 r. SB zajmowała się już ważniejszymi sprawami, Stachowicz rozbijał krakowski oddział radykalnej Liberalno-

-Demokratycznej Partii Niepodległość, która chciała zorganizować 1 maja akcję ulotkową i wystrzelić gaz łzawiący w kierunku organizowanego przez władze wiecu. Metody śledztwa były równie skuteczne jak w przypadku innych działaczy opozycyjnych - troje studentów przypłaciło sprawę leczeniem psychiatrycznym. Kilku działaczom LDPN również postawiono zarzut terroryzmu.

Jan Dziewoński, naczelnik aresztu śledczego, również wyklucza możliwość, by dramat Jacka Żaby został zaplanowany. - Wtedy w co drugiej celi działy się sprawy złe. 1700 osadzonych, prawie trzy razy więcej, niż być powinno. Nie sposób było nad tym zapanować - przekonuje.

Tuż przed transportem Żaba został zbadany przez lekarza więziennego. Jego stan fizyczny zdiagnozowano jako "dobry".

Ważył 48 kg.

Uciekł do kąta

Kazimierz Krauze: - Wyszedłem pod koniec 1988 r. na przerwę w karze. W powietrzu czuć było już zbliżający się koniec komuny. Lekarze właśnie wypuścili Jacka ze szpitala. Zaprosiłem go do nas do domu. Kiedy go zobaczyłem, załamałem się. Był kimś innym niż Jacek, którego kiedyś znałem. Nigdy nie widziałem tak zaszczutego człowieka. Prawie nic nie mówił, a kiedy żona podała placki ziemniaczane, złapał je oburącz, mimo że były gorące, mocno ścisnął w dłoniach i uciekł do kąta, gdzie jadł łapczywie odwrócony do nas plecami.

Żaba krążył wówczas pomiędzy zakładem psychiatrycznym w Kobierzynie i więzieniem na Montelupich. Przełom 1988 i 1989 r. nie przyniósł dla niego zmiany. Był za słaby, nie miał wpływowych przyjaciół, kraj żył innymi problemami niż kwestia kilku miesięcy, które pozostały do odsiadki nieznanemu chłopakowi z Nowej Huty. Drżały mu ręce, mówił z trudem. Organizm miał wyniszczony od ciągłego używania leków uspokajających. Amnestie i abolicja go nie dotyczyły - tak jak Krauze, został skazany za "terroryzm".

Publicznie pojawił się jeden raz, korzystając z przerwy w odbywaniu wyroku. W sierpniu 1988 r. po Międzynarodowej Konferencji Praw Człowieka w Mistrzejowicach ks. Kazimierz Jancarz zorganizował w kościele spotkanie z Jackiem Kuroniem. Padło pytanie o więźniów politycznych, wywołany Żaba dostał oklaski od dwóch tysięcy osób. Kuroń obiecał, że więcej do więzienia nie wróci. Żaba płakał, cieszył się jak dziecko, tłum wiwatował. Nie wiadomo, czy Kuroń interweniował w tej sprawie u władz, ale niektórzy działacze krakowskiej opozycji twierdzą, że o obietnicy zapomniał.

Stanisław Handzlik: - Przyznaję, jakoś się rozmyła wtedy jego sprawa. Trudno mi nawet wyjaśnić dlaczego, może za duży kołowrót mieliśmy, za dużo do zrobienia. Żal człowieka.

Było, minęło?

Krauze, tak jak ćwierć wieku temu, pracuje w MPK. Mieszka w klitce, w zrujnowanej kamienicy. Wystąpił z zakładowej "Solidarności", bo ta nie potępiła kolegów, którzy na niego donosili. Jest twardy, w przyszłość spogląda z ironią i optymizmem.

Wraca często myślami do grudnia 1985 r., kiedy poprosił o pomoc zbyt delikatnego człowieka. - Nie powinienem był tego robić - twierdzi.

Jerzy Biederman jest jednym z najbardziej wpływowych prokuratorów w Małopolsce. Szkoli kadry. Czasem wraca do sprawy, którą poprowadził z właściwą sobie precyzją. Jest szczery.

- Mogłem po prostu spieprzyć tę robotę, oskarżyć Krauzego i zamknąć sprawę, ale chciałem być najlepszy. Dziś widzę, że trzeba było postąpić inaczej - stwierdza.

Sędzia Józef Korbiel odszedł niedawno na emeryturę. W środowisku ma opinię dobrego, łagodnego człowieka. Nie zgadza się na rozmowę.

Pracownicy Służby Więziennej są zgodni - było, minęło, nie ma powodu, by bić się w piersi za stare sprawy.

Emerytowany pułkownik SB, UOP i ABW Jerzy Stachowicz uznawany jest za specjalistę od zagrożeń terrorystycznych. Rozpoczyna właśnie nowy etap w życiu: jako ekspert sejmowej komisji będzie badał, czy służby specjalne za rządów PiS łamały prawo. Nie chce wracać do odległej przeszłości, z dziennikarzami na ten temat nie rozmawia.

O Jacku Żabie wiadomo tyle, co można wyczytać z archiwów SB i więziennych kartotek. Najbliżsi już dawno zmarli. Zdjęć brak. Zatem tylko kilka informacji: wykształcenie podstawowe, w szóstym roku życia stracił matkę, od tego czasu pod kontrolą psychologów. Przyjaciół brak. Ojciec nie bardzo sobie radził z wychowywaniem dzieci. W 1982 r. zatrzymany za udział w demonstracjach, miał postawiony zarzut czynnej napaści na milicjantów, ale przed odsiadką uratował go akt łaski. Na podwórku trzymał się z boku, w MPK traktowany był jak chłopiec na posyłki, niezbyt rozgarnięty, ale sympatyczny. Wieżowiec, w którym mieszkał, stoi naprzeciwko nowohuckiej Arki.

Wiadomo, że pod koniec lutego 1989 r. Jacek Żaba otrzymał wezwanie do stawienia się przy Montelupich w celu odbycia reszty kary.

25 lutego 1989 r. otworzył okno w swoim pokoju na ósmym piętrze i skoczył.

Autorzy dziękują za pomoc Rafałowi Dyrczowi, historykowi IPN.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2008