Droga do Onondaga

Gigantyczne platany wymagały jednoczesnej pracy sześciu ludzi, a jeden osadnik na wyrąbanie własnej „przestrzeni życiowej” potrzebował nawet czterech tygodni. „Drzewa były wrogami stojącymi na drodze postępu”.

27.07.2020

Czyta się kilka minut

Sala Bosworth „Przybycie pionierów  do Marietty”, ok. 1840 / LIBRARY OF CONGRESS
Sala Bosworth „Przybycie pionierów do Marietty”, ok. 1840 / LIBRARY OF CONGRESS

Któregoś dnia Shickellamy, przedstawiciel Konfederacji Irokeskiej w Pensylwanii, rzekł do swego kompana, Conrada Weisera: „Miałem sen. Śniło mi się, że Tarachiawagon (Podtrzymujący Niebo – Irokezi nazywali ­Weisera imieniem postaci z własnej mitologii) podarował mi nową strzelbę”. Weiser oddał Indianinowi strzelbę, mówiąc: „Ja też miałem sen. Śniło mi się, że Shickellamy podarował mi wyspę w dolinie ­Susquehanny” i wskazał przyjacielowi Isle of Que u ujścia Penns Creek. ­Shickellamy nie miał wyjścia i zrealizował sen przyjaciela. „Conrad, już nie będziemy więcej śnić razem”, podsumował.

Irokezi lubili opowiadać tę anegdotę, przytoczoną przez historyka Paula Wallace’a, i nie ma większego znaczenia, że zapewne jest zmyślona. Indianie faktycznie kierowali się wizjami sennymi w swym postępowaniu, autentyczni byli Shickellamy i Weiser, podobnie jak ich dzieło utrzymywania pokoju między białymi a Indianami we Wschodnich Lasach w pierwszej połowie XVIII w. Historia ta wprowadza w inny świat niż ten, do którego przyzwyczaiły nas groszowe powieści, rewia Buffalo Billa i hollywoodzkie westerny. Shickellamy i Weiser współtworzyli świat, w którym Indianie i biali potrafili być partnerami, próbowali się do siebie dostosować, wznosili się na wyżyny dyplomacji, a do tego umieli mieć do siebie dystans.

Druga historia jest taka. Jesienią 1742 r. grupa Onondagów i Oneidów (jedni i drudzy należeli do Irokezów) wyruszyła ze swoich osad w środkowej części kolonii Nowy Jork na południe, aż za Appalachy, na tradycyjną wyprawę przeciw Catawbom, którzy, jak twierdzili Irokezi, „ciągle nas nękają i źle o nas mówią”. Zadośćuczynieniem za te krzywdy miały być catawbowskie skalpy i jeńcy, których można by potem „zaadoptować” albo spalić żywcem. Po drodze jednak Irokezi zostali napadnięci przez oddział białych Wirgińczyków. Broniąc się, Irokezi zabili ośmiu z nich, a resztę zmusili do ucieczki. Sami stracili czterech wojowników. Z wyprawy na Catawbów nici, ale problem był większy: groźba wojny Konfederacji Irokeskiej z kolonią Wirginia i niejasna sytuacja kolonii Pensylwania, leżącej pomiędzy Nowym Jorkiem a Wirginią i starającej się utrzymywać dobre relacje ze wszystkimi Indianami.

Zakopać topory i przegnać chmury

Uratować pokój mogli tylko posłańcy, negocjatorzy, osoby umiejące poruszać się między dwoma światami – a nawet więcej niż dwoma, bo nie było wtedy jednych „białych” ani jednych „Indian”. Odrębne interesy miała kolonia Wirginia, odrębne Pensylwania i jeszcze inne Nowy Jork. Inna była pozycja Szaunisów i Delawarów w Pensylwanii i Ohio oraz usiłujących ich reprezentować i kontrolować Irokezów z kolonii Nowy Jork.

Padło na Weisera i Shickellamy’ego. Byli najlepsi, od paru dziesiątków lat ich zakulisowe działania pomagały zaprowadzać pokój po starciach i wzajemnych krzywdach. Wirginia poprosiła Weisera, na co dzień służącego swą mądrością i znajomością rzeczy kolonii Pensylwania, by w jej imieniu udał się do Onondaga, stolicy Konfederacji Irokeskiej, z prezentami wartości stu funtów. Razem z nim w podróż wyruszył Shickellamy – jako przedstawiciel Pensylwanii (nic nie jest oczywiste!).

Rytuały powitania i wstępne negocjacje trwały kilka dni. Kiedy już zebrała się rada irokeskich wodzów, dwóch z nich, jak opisywał później Weiser, przechodziło tam i z powrotem, a trzeci siedział pośrodku, śpiewając „pełne wdzięku nuty”, po czym rozpalono ogień rady. Kiedy nadeszła pora na wystąpienie ­Weisera, w jego, a właściwie Wirginii, imieniu przemówił jeden z irokeskich wodzów Canasatego. Weiser podawał mu sznury lub pasy wampumu, czyli nanizanych koralików z muszli, i szeptał mu kolejny „akapit” przemówienia, a Canasatego powtarzał go na głos swoim rodakom.

Wypowiadając się jako spersonifikowana Wirginia, Canasatego najpierw „wyjął topór z głowy Irokezów”, aby „pochować to nieszczęśliwe wydarzenie pod ziemią”. Następnie zwrócił się do pogrążonych w smutku krewnych zabitych wojowników, „przegnał chmury” i naprawił „łańcuch przyjaźni”. W tym momencie kobiety przyniosły jedzenie (kolejny raz). Następnego dnia rada zebrała się ponownie, żeby podziękować „Pensylwanii” za jej pośrednictwo. Potem wodzowie odśpiewali pieśń przyjaźni i radości, a w odpowiedzi Weiser, w imieniu Pensylwanii i Wirginii, uczynił to samo. W ten oto sposób topory wojenne zostały zakopane na 15 lat.


Czytaj także: Ludzie, dla których domem jest „jazda autobusem”, uczą się indiańskiej tradycji z YouTube’a, a w Google’u szukają odpowiedzi na pytanie: „Co to znaczy być prawdziwym Indianinem?”.


 

Dlaczego przytaczam te historie? Chyba po to, żeby pokazać czytelnikowi mojej nieregularnej rubryki indiańskiej w „Tygodniku”, że coś takiego w ogóle było możliwe. Że opowieść o tubylczych mieszkańcach Ameryki można snuć obok wielkiej narracji o wojnach i masakrach (których nie brakło), starciach między „dziczą” a „cywilizacją”, Indianami i pionierami, bezwzględnym podboju i straceńczej walce obronnej, prowadzonej przez Anglosasów asymilacji i tubylczych próbach oporu.

Europejczycy cywilizowani przez Indian

W istocie w XVIII-wiecznym świecie Wschodnich Lasów funkcjonowała ­„leśna dyplomacja”, podlegająca drobiazgowemu protokołowi, pełnemu metafor i nawiązań do mitologii indiańskich i historii relacji z różnymi grupami białych kolonistów. Na przykład bez ­wampumu, wynalezionego przez mitycznego Hiawathę, żadna rozmowa nie miała znaczenia – dawał on autorytet rozmówcy, bez niego słowa Anglików (czy kogokolwiek) były tylko „niezrozumiałym szumem”. Wampum gwarantował, że intencje mówiącego są szczere, a jego słowa prawdziwe. Podobnie pieśń, tak jak w mitach, w których była magicznym narzędziem zamiany kanibala Tadadaho w miłującego pokój wodza, rytualnie zamieniała wrogów w przyjaciół.

Był to czas, jak ujął to historyk James Merrell, „wielkiego, nieuświadamianego eksperymentu edukacyjnego”, w którym koloniści i Indianie uczyli się wypracowywać wspólny sens, dogadywać się, zawierać sojusze i naprawiać wzajemne krzywdy. I w którym – uwaga! – uczniami byli biali. To oni, przynajmniej na początku, musieli uczyć się indiańskich języków, metafor, protokołu. O tym, jak poważnie traktowali leśną dyplomację, świadczy np. złożone przez pensylwańskich kupców w Nowym Jorku w połowie XVIII w. zamówienie na produkcję stu tysięcy koralików wampumowych.

Oto inna historia podboju Ameryki: szukanie pola porozumienia, unikanie konfliktów, a gdy te już się wydarzą, szukanie sposobu na ukojenie bólu i powrót do współpracy. Dopiero zejście na poziom lokalny, leśnej dyplomacji, wiosek tubylczych (np. indiańskich pionierów-uchodźców uciekających przed Irokezami do Ohio już w XVII w.) i osad schrystianizowanych Indian, pozwala zrozumieć, jak sądzę, ówczesną rzeczywistość.

Droga do Campus Martius

Na poziomie lokalnym utrzymuje swą opowieść autor wydanych właśnie po polsku „Pionierów”, David McCullough. Tyle że przyjmuje perspektywę białych osadników.

Hasło „amerykańscy pionierzy” przywołuje na myśl sznur wozów osadników z „Rzeki Czerwonej” Howarda Hawksa, „Drogi do San Juan” Johna Forda i dziesiątków innych westernów, sunący do Kalifornii, Oregonu, Utah czy Teksasu przez równiny i pustynie wnętrza kontynentu w drugiej połowie XIX w. Tymczasem książka McCullougha przedstawia losy grupki zdeterminowanych idealistów z Nowej Anglii, którzy parę lat po zakończeniu wojny o niepodległość postanowili zapuścić się do doliny Ohio, czyli na krańce rodzącego się amerykańskiego imperium. Obszar ten nazywano wtedy Terytorium Północno-Zachodnim.

„Pionierzy” plasują się więc świetnie między „Mayflower” Nathaniela Philbricka a „W poszukiwaniu granic Ameryki” Stephena Ambrose’a, o których pisałem już na tych łamach (wszystkie ukazały się w Wydawnictwie Poznańskim). Ich bohaterowie, półtora wieku po pierwszych pielgrzymach w kolonii Plymouth, kontynuują dzieło ekspansji, tym razem docierając na dzisiejszy Midwest, kilka zaś lat po nich Lewis i Clark zmierzają nad Pacyfik. I tak jak Ambrose opiewa amerykańskich oficerów, którzy zostali wyprawieni w założycielską Wielką Podróż Amerykańską, tak McCullough sławi mniej znanych osadników-wizjonerów, którzy wypuścili się na wyprawę znacznie skromniejszą, ale mimo to imponującą.

W grudniu 1787 r. 48 mężczyzn – mierniczy, cieśle, szkutnicy, kowal – podzielonych na dwie grupy, wyruszyło z Nowej Anglii, przebyło na piechotę ponad tysiąc kilometrów, przedzierając się m.in. przez góry zachodniej Pensylwanii (pokonanie Alleghenów zajęło im miesiąc). Każdy z nich miał motykę, siekierę, muszkiet i bagnet. Wszystko, co było potrzebne do stworzenia nowego osiedla pośród leśnej dziczy, wieźli w ciągnionym przez woły wozie, na którego bokach wymalowano „Do Ohio”. Po dotarciu do ­Sumrill’s Ferry w zachodniej Pensylwanii zbudowali 14-metrowej długości galerę, którą na wiosnę popłynęli rzekami Youghiogheny, Monongahela, Allegheny i Ohio do dzisiejszej Marietty na granicy Ohio i Wirginii Zachodniej. Celowo przytaczam nazwy rzek, bo – prócz tego, że brzmią pięknie – przypominają, że osadnicy poruszali się w indiańskim kraju.

Miejsce nazwali Campus Martius i od razu zabrali się do „wycinania dziewiczej puszczy”. Było to nieludzkie wyzwanie. Gigantyczne platany wymagały jednoczesnej pracy sześciu ludzi, a jeden osadnik na wyrąbanie własnej „przestrzeni życiowej” potrzebował trzech do czterech tygodni. „Drzewa były wrogami stojącymi na drodze postępu”, komentuje autor.

Książki za skóry szopów

Tę opowieść czyta się jednym tchem. Opisy codziennych trudów i przypadków mieszkańców Campus Martius (wyrąb lasu, odkrycie źródła wody solankowej, epidemie szkarlatyny i ospy wietrznej dziesiątkujące mieszkańców oraz zarazy niszczące plony kukurydzy) przeplatają się ze sprawami wagi lokalnej czy regionalnej – takimi jak budowa uniwersytetu w Athens, pierwszej uczelni na Terytorium Północno-Zachodnim – i państwowej: mowa tu m.in. o Rozporządzeniu Północno-Zachodnim z 1787 r., „jednym z najbardziej postępowych aktów prawnych w całej historii Stanów Zjednoczonych”, zabraniającym na nowym terytorium niewolnictwa.

Głównym autorem rozporządzenia był pastor Manasseh Cutler, pomysłodawca wyprawy do Ohio. 15 lat później, już na terytorium Ohio, o równouprawnienie czarnych Amerykanów równie zażarcie – i skutecznie – walczył jego syn Ephraim. Inną zasadą, której strzegli ojcowie założyciele osady i ich potomkowie, była gwarancja wolności religijnej.


Czytaj także: Wszystko było inaczej, niż nam się wydaje. Indianie przełamali nieufność i przyjęli białych pielgrzymów. Ci odpłacili im szacunkiem i wsparciem w konfliktach z innymi plemionami. Takie były zapomniane początki wspólnej, tragicznej historii.


 

Siłą „Pionierów” są obrazki z życia codziennego osadników, np. całonocne tańce, którym, z braku instrumentów, towarzyszył jedynie śpiew pewnego staruszka, cuconego „z pomocą ożywczego napoju”. Wzmianka o założeniu biblioteki „w środku głuszy”, a konkretnie w mieszkaniu Ephraima Cutlera, spodobała mi się szczególnie. Pieniądze na zakup pierwszych 50 książek uzyskano ze sprzedaży skór szopów.

„Jak mało było w ludziach egoizmu”, zanotował cytowany przez McCullougha jeden z protagonistów, Samuel P. Hildreth, lekarz i kronikarz początków osady. „Ci, którzy mieli krowy, dzielili się mlekiem z sąsiadami, zwłaszcza tam, gdzie były dzieci”. Dobrze prosperujące małżeństwo farmerów z Pensylwanii, które osiedliło się po drugiej stronie rzeki (a więc w Wirginii), w „roku głodu” (1789) sprzedawało mieszkańcom osady kukurydzę za symboliczną cenę 50 centów od buszla, pięciokrotnie niższą od ówcześnie obowiązującej. Tym, których nie było stać, dawali ją za darmo. A spekulantom nie pozwalali nawet zbliżać się do swego domu.

McCullough podkreśla zbiorowy wysiłek pierwszych osadników w Ohio, budujących nowy świat i walczących o lepsze życie dla siebie i bliskich, ale skupia się też na wybitnych osobach, takich jak Manasseh Cutler, gen. Rufus Putnam – założyciel Ohio Company, który poprowadził imigrantów do Ohio i przewodził nim w pierwszych latach – Ephraim Cutler (podczas podróży do Ohio zginęło dwoje z czworga jego dzieci) czy cieśla Joseph Baker, który został także kronikarzem Marietty i sierżantem lokalnej milicji.

Ta książka to hołd historyka gawędziarza dla twórców pierwszej stałej amerykańskiej osady w Ohio. „Ukończyli swe dzieło, bez względu na przeciwności losu, z jakimi przyszło im się mierzyć. Osiągnęli to, co sobie zamierzyli, by podnieść jakość życia i zwiększyć stojące przed ludźmi możliwości – aby jak najpowszechniej krzewić amerykańskie ideały”, podsumowuje autor.

Stara dobra opowieść z Indianami w tle

Z tą książką mam jednak problem: brak w niej Indian. To znaczy niby są, ale w tle, bardziej jako element groźnego krajobrazu. „Aby zacząć wszystko właściwie, nie trzeba będzie obalać żadnych ugruntowanych wcześniej systemów” – autor cytuje Manasseha Cutlera i najwyraźniej przyjmuje jego punkt widzenia, nazywając zresztą Indian, tak jak jego biali bohaterowie, „dzikusami”.

W wizji autora „pionierzy” wyrąbywali ścieżkę cywilizacji w „otaczającej zewsząd niezmierzonej dziczy”, a wokół nich były groźne pumy, wilki, grzechotniki oraz „miejscowe plemiona”, które najwyraźniej trudno mu zaliczyć do równorzędnych „systemów ludzkich”. Tak oto autor podpina się niestety pod narrację ze starych westernów. Indianie stanowią w nich naturalną przeszkodę – jak wodospady, pustynie, dzikie zwierzęta i owe drzewa „stojące na drodze postępu”. Indianie u McCullougha są prawie tak niewidzialni jak w klasycznym „Dyliżansie” Johna Forda: nad osadnikami cały czas wisi groźba ich ataku, ale nie wiadomo, czym miałby być on spowodowany.


Czytaj także: Prezydent Jefferson postrzegał nieznany białym Amerykanom Zachód jako krainę o nieskończonych zasobach, mającą być wiecznym źródłem witalności narodu. Należało go tylko odkryć.


 

Nie wiadomo też, kim w ogóle są. Pojawia się np. wódz Delawarów Captain Pipe, raz witający z radością osadników w Marietcie (1788), drugi raz mordujący białych podczas bitwy z takim zapałem, że aż mu „ręka opadła z wysiłku” (1791). Ale nie bardzo wiemy, dlaczego Delawarowie w ciągu zaledwie trzech lat zmienili swe nastawienie. Wybitny wódz Szaunisów Tecumseh, obrońca indiańskich ziem przed amerykańskimi osadnikami, wspomniany jest w jednym akapicie, po którym następują dwie strony opisu powodzi w dolinie Ohio. Potem Tecumsehowi autor poświęca drugi i zarazem ostatni akapit, robiąc jednak fatalny błąd, którego historyk nie ma prawa popełnić, a żadna redakcja przepuścić: informuje o śmierci słynnego wodza Szaunisów podczas bitwy „w północno-zachodniej części Ohio”. W rzeczywistości Tecumseh zginął w starciu nad rzeką Thames, niedaleko miejscowości Moraviantown w kanadyjskiej prowincji Ontario, podczas wojny angielsko-amerykańskiej 1812-1814.

Chciałbym też przeczytać u McCullougha, dlaczego w tworzonym przez pięknoduchów z Nowej Anglii idealnym świecie postępu i równości zabrakło – jak się szybko okazało – miejsca dla tubylców. Dzisiaj w Ohio Delawarów, Szaunisów i Wyandotów nie uświadczysz. Większość z nich wywędrowała do Kanady albo Oklahomy, ale o tym ­McCullough nie wspomina.

Historie ze Wschodnich Lasów, które przywołałem na początku, to kontropowieści mające uzupełnić braki w wielkiej narracji o pionierach, podboju i krzewieniu Cywilizacji. Bez tego typu historii opowieść o Ameryce jest niepełna. Nie da się jej opowiedzieć bez Shickellamy’ego, Canasatego, Kapitana Fajki i Tecumseha. ©

David McCullough, PIONIERZY. LUDZIE, KTÓRZY ZBUDOWALI AMERYKĘ, przeł. Mariusz Gądek, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2020