Na koniec świata

Prezydent Jefferson postrzegał nieznany białym Amerykanom Zachód jako krainę o nieskończonych zasobach, mającą być wiecznym źródłem witalności narodu. Należało go tylko odkryć.

28.10.2019

Czyta się kilka minut

Sacagawea z plemienia Szoszonów, przewodniczka Meriwethera Lewisa i Williama Clarka, w Three Forks, Missouri, 1805 r. / EDGAR SAMUEL PAXSON / DOMENA PUBLICZNA
Sacagawea z plemienia Szoszonów, przewodniczka Meriwethera Lewisa i Williama Clarka, w Three Forks, Missouri, 1805 r. / EDGAR SAMUEL PAXSON / DOMENA PUBLICZNA

Pod koniec września 1806 r. trzydziestoosobowy oddział żołnierzy pod wodzą młodych oficerów Meriwethera Lewisa i Williama Clarka powrócił z niemal dwuipółletniej wyprawy z St. Louis nad Pacyfik. To wtedy naprawdę narodziły się Stany Zjednoczone.

Wyprawę Lewisa i Clarka opisuje historyk Stephen Ambrose w bestsellerowej książce „Undaunted Courage” z 1996 r. Ukazała się właśnie po polsku jako „W poszukiwaniu granic Ameryki. Wyprawa Lewisa i Clarka”. Ambrose, znany również z biografii prezydentów i bardzo popularnych dzieł sławiących amerykańskich żołnierzy podczas II wojny światowej, mówi o sobie: „Jestem czcicielem bohaterów”. I ta jego pasja jest wyraźnie widoczna również w tej książce.

Okno na zachód

„Byłem całkowicie pewien, że jeśli Indianie mogli pokonać te góry z kobietami i dziećmi, mogliśmy je pokonać i my” – tak w sierpniu 1805 r. kapitan ­Lewis uzasadniał decyzję o podjęciu wielodniowego marszu trudnym górskim szlakiem. Indianie z plemienia Nezpersów pokonywali go co roku, by w dolinie Missouri polować na bizony.

Lewis i Clark w istocie dokonali czynu bardzo amerykańskiego: wypuścili się w nieznane, odbyli podróż życia, „zindianizowali się” i w imieniu imperium zawładnęli ogromnym terytorium. Lewis, który stawiał się w jednym szeregu z Kolumbem i Cookiem, dowodził oddziałem, który zbadał Missouri, Kolumbię, przedarł się przez Góry Skaliste i dotarł aż do Pacyfiku. Łącznie z drogą powrotną Korpus Odkrywców przemierzył 8 tysięcy mil.

Lewis był bardzo dobrym obserwatorem i niezłym rysownikiem, Clark był świetnym kartografem. Razem opisali kilkadziesiąt gatunków nieznanych białemu człowiekowi zwierząt i roślin, nakreślili dokładne mapy rzek w północno-zachodniej części Stanów. Podczas wyprawy żołnierze wcielili się w role negocjatorów, kronikarzy i etnografów. Byli niczym „rzymski legion, straż przednia imperium, wysłana na rekonesans na obrzeża rozrastającego się imperium” – pisał historyk James Ronda.

Chociaż wyprawa nie zrealizowała głównego celu – odnalezienia drogi rzecznej nad Pacyfik (bo, jak się okazało, takowej nie ma), dokonała znacznie więcej: „otworzyła okno na zachód”, jak ujął to inny badacz amerykańskich dziejów, John Logan Allen.

Już w czasie przygotowań do wyprawy Stany kupiły od Francji Luizjanę, podwajając swoją powierzchnię. Prezydentem był wtedy Thomas Jefferson, jeden z autorów Deklaracji Niepodległości. Luizjana w owym czasie nie była niepozorną plamką na Głębokim Południu z dzisiejszych map, lecz grubo ponad dwoma milionami kilometrów kwadratowych – przepastnym terytorium na zachód od Missisipi, od Zatoki Meksykańskiej po Kanadę. Z bliżej nieokreślonymi zachodnimi granicami, które należało jak najprędzej ustalić, ponieważ chrapkę na terytorium Oregonu mieli Brytyjczycy z Kanady.

Przeciwnicy polityczni Jeffersona, federaliści, uważali, że kupowanie „dzikiej pustyni” na zachodzie nie ma sensu, że przecież Stany nie mają pieniędzy i są już wystarczająco wielkim państwem. Wyobraźnia Jeffersona sięgała dalej. Dobrze rozumiał, że objęcie w posiadanie terytorium na zachód od Missisipi jest niezbędnym warunkiem przetrwania młodego państwa.

Wysłani przez Jeffersona żołnierze zademonstrowali światu, że Zachód nie jest dziką pustynią ani też terenem, który po prostu trzeba przebyć w poszukiwaniu mitycznego przejścia Północno-Zachodniego i drogi do Indii (co Europejczycy czynili od XIII w.), lecz krajem wartościowym samym w sobie, zasobnym w zwierzęta i żyzne prerie, a także pełnym ludów tubylczych, z którymi opłacałoby się handlować. A potem przejąć go i zagospodarować.

Wielotomowe „Dzienniki Lewisa i Clarka”, z których obficie korzysta Ambrose, kilkukrotnie wznawiane i na nowo opracowywane w XX w., w rzeczywistości zawierają wszystkie zachowane notatki także paru innych członków wyprawy. Nie były to zapiski osobiste – żołnierze prowadzili je na życzenie swojego przełożonego, prezydenta Jeffersona, którego celem, zgodnie z oświeceniowymi założeniami „nauki użytecznej”, było utrwalenie wiedzy zdobytej podczas podróży. Ronda, jeden z najlepszych badaczy ekspedycji, nazywa dzienniki Lewisa i Clarka (i całej reszty) „pierwszą amerykańską powieścią drogi”.

Wybrańcy Boga

Ambrose porównuje prozę Lewisa i Clarka do strumienia świadomości Joyce’a i Faulknera. Można by się o to spierać, choćby dlatego, że mamy tu raczej do czynienia z taką sobie znajomością ortografii i interpunkcji. Tak czy inaczej, dzienniki są fascynującą lekturą, pozwalającą zrozumieć ambiwalentne początki amerykańskiego narodu, zbudowanego na iluzjach zamienianych w rzeczywistość przez zahartowanych pragmatyków. Takim sprzedawcą złudzeń – wizjonerem, był Jefferson, który kazał swoim wysłannikom szukać „Indian walijskich”, potomków mitycznego księcia Madoka (zarówno prezydent, jak i jego ulubieniec, kapitan Lewis, wywodzili się z walijskich rodów).

Jefferson postrzegał nieznany wtedy białym Amerykanom Zachód jako biblijny ogród, krainę o nieskończonych zasobach, mającą być wiecznym źródłem zasobności i witalności jego narodu, antidotum na zepsucie wschodnich miast. Jednocześnie uważał, że Zachód jest krainą „naturalnego chaosu”, którą Amerykanie muszą uporządkować i wykorzystać.

Solą narodu mieli być rolnicy – „pracujący w ziemi, którzy są wybrańcami Boga”. Jefferson, który nigdy nie wychylił nosa poza góry Blue Ridge w swojej rodzinnej Wirginii, był mózgiem i programistą ekspedycji, prawdziwym argonautą wyobraźni. Podróż nad Pacyfik odbył w swojej głowie, zanim jego zaufani posłańcy uczynili to w realu. To Jefferson dał tysiącom osadników mit, który uczynił z nich Amerykanów.


Czytaj także: Bartosz Hlebowicz: Nowy utracony świat


Na początek Zachód – w zamierzeniu prezydenta – powinien był stać się czymś w rodzaju jednego wielkiego rezerwatu dla Indian, również tych przesiedlanych ze wschodniego wybrzeża. Tym sposobem tubylcy mieli nie przeszkadzać białym rozwijać się (czytaj: czerpać z ziem i zasobów odebranych Indianom). Ten sam Jefferson potrafił jak nikt inny pięknie opłakiwać odchodzącą rasę szlachetnych czerwonoskórych (vide jego „Uwagi o stanie Wirginia”).

Preryjna wspólnota

Ambrose opowiada o czasach, kiedy obszar na zachód od Missisipi był jeszcze na wskroś indiański, kiedy układ sił nie był taki jednoznaczny, a kolonizacja była dopiero w planach. Lewis i Clark byli (nieproszonymi) gośćmi w krainie, w której obowiązywały lokalne wzory sojuszy, rywalizacji, handlu. Wśród nich działali francuscy handlarze i przedstawiciele brytyjskich spółek handlowych z Kanady. Lewis i Clark reprezentowali interesy młodego imperium amerykańskiego, zapowiadając włączenie się do gry kupców z St. Louis.

W owym czasie rywalizacja nie przebiegała na linii „biali”–„czerwoni”, lecz Brytyjczycy–Amerykanie oraz np. Mandanowie–Arikarowie, czy Siuksowie i Czarne Stopy kontra reszta terroryzowanych przez nich tubylczych ludów. To terytorium w owym czasie właściwiej za historykiem Richardem White’em nazwać middle ground – strefą zachodzenia się światów, kontaktu i wypracowywania nowych, wspólnych znaczeń.

Był to czas wzajemnego poznawania się, mniej i bardziej nieudolnych prób komunikowania się, handlu i dyplomacji, niejednokrotnie pieczętowanej seksem żołnierzy z młodymi Indiankami (oraz, jak zanotował Clark, „bardzo częstymi przypadłościami wenerycznymi” – wielu uczestników wyprawy, zarażonych syfilisem, umarło w kilka lat po powrocie. „Czemu tak się wam podobają nasze kobiety? Można by pomyśleć, że nigdy przedtem nie widzieliście żadnej” – pytał zdumiony wódz Arikarów).

Jednym z moich ulubionych fragmentów dzienników jest zapisek porucznika Clarka z 16 października 1805 r. Opowiada o spotkaniu z Yakimami w dzisiejszym stanie Waszyngton: „Po wypaleniu fajek z Indianami, którzy zebrali się, żeby nas zobaczyć, rozbiliśmy obóz i rozpaliliśmy ogniska. Wtedy nadszedł ich wódz na czele mniej więcej 200 mężczyzn, którzy śpiewali i uderzali w bębny. Nie przerywając tańca, utworzyli wokół nas półokrąg. Poczęstowaliśmy ich tytoniem i przemówiliśmy do ich wodzów, używając najlepiej jak umieliśmy języka gestów, informując o naszym przyjaznym nastawieniu wobec wszystkich narodów i o naszej radości spowodowanej tym, że widzimy wokół nas wszystkie nasze dzieci. Głównemu wodzowi wręczyliśmy medal, koszulę i chustkę, a drugiemu wodzowi mniejszy medal, a wodzowi, który przybył z wiosek powyżej, mały medal i chustkę”.

Jest w tej relacji wszystko: wzajemne okazywanie przyjaźni i szacunku, wspólna zabawa, ale też buta białych gości, którzy nazywają gospodarzy swoimi dziećmi i wręczają im medale z podobizną prezydenta obcego dla nich kraju, a także rozstrzygają, którzy wodzowie są mniej lub bardziej ważni.

Kiedy indziej to żołnierze tańczyli dla Indian, jeden z nich nawet na rękach. Jesteśmy przyzwyczajeni do scen, w których kawaleria szarżuje na indiańskie wioski, ewentualnie eskortuje „dzikich” do rezerwatów. Ale żołnierze tańczący przed tubylcami, żeby im sprawić przyjemność, to niecodzienny obrazek. W tamtych czasach spontaniczne tworzenie się chimerycznej, wieloetnicznej „społeczności prerii” (znów określenie Rondy) było jeszcze możliwe.

Największa wartość książki Ambrose’a i samych dzienników polega na tym, że pozwalają one śledzić codzienne relacje z tubylcami – nie wyobrażonymi, lecz ludźmi z krwi i kości.

Potrzeba rozwiązywania bieżących problemów garstki śmiałków w obcym kraju przynajmniej częściowo zawieszała „perspektywę imperialną”. Wraz z autorem czytelnik zanurza się w te codzienne zapiski, obserwuje żołnierzy z bliska przez dwa lata z okładem, wyobraża sobie życie wśród Mandanów czy Czinuków, pertraktacje i gonitwy za Lakotami, którzy ukradli białym konie, strzelaniny z Czarnymi Stopami, palenie fajki z Yakimami, wspólne tańce z Yanktonami, Nezpersami i Walla Walla czy dzielenie szlaku z Szoszonami.

Owszem, z dzisiejszej perspektywy jest jasne, że nie przyjechali ze szlachetnymi zamiarami. Ale też ich postawy wobec tubylców wcale nie były jednoznaczne: od obrzydzenia, niechęci („najbardziej odrażającym widokiem w mym życiu były te brudne, nagie dziewki”, pisał Lewis podczas pobytu u Czinuków i Klatsopów znad Pacyfiku, jednocześnie opisując ich jako „łagodnych i nieagresywnych”) przez drażniący paternalizm po podziw, sympatię, a nawet coś w rodzaju przyjaźni.

Odkrycie zapomnianych bohaterów

W XIX w. podróż Lewisa i Clarka pozostawała zapomniana, zapiski z wyprawy kurzyły się w filadelfijskim Amerykańskim Towarzystwie Filozoficznym, zdeponowane przez Jeffersona. Herosami Ameryki pozostawali raczej Daniel ­Boone, Jim Bridger, Kit Carson, George Armstrong Custer i Buffalo Bill. Jeszcze pod koniec XIX w. Henry Adams, wnuk Johna Adamsa, drugiego prezydenta USA i przeciwnika Jeffersona, twierdził w swej historii Stanów Zjednoczonych, że wyprawa Lewisa i Clarka wniosła „niewiele do zasobu wiedzy czy bogactwa (...). Przejście kontynentu było wielkim wyczynem, lecz niczym ponad to”. Zdaniem Adamsa bardziej doniosłe dla historii kraju, jeśli chodzi o początek XIX w., były prace nad statkiem parowym Roberta Fultona.

Dopiero w XX w. „odkrywcy” zostali odkryci. Powstały kolejne edycje dzienników kapitanów i żołnierzy uczestniczących w wyprawie (pierwsza w 1904 r., w setną rocznicę wyprawy). Napisano dziesiątki książek historycznych, antropologicznych i popularnych, setki naukowych artykułów. Ukazała się książka o medycznych aspektach ekspedycji, inna opowiadała o wyprawie z punktu widzenia Yorka – czarnoskórego niewolnika Clarka.

Osobne dzieła traktują o podróży Lewisa i Clarka z perspektywy Indian oraz poszczególnych plemion, z którymi się stykali. W książce „The Indianization of Lewis and Clark” historyk William R. Swagerty na 820 stronach zanalizował proces „indianizowania się” żołnierzy. Przebił go polski pasjonat wyprawy, Adam Piekarski, który w wydanej w zeszłym roku książce poświęcił jej aż 950 stron. James Ronda napisał lub zredagował aż osiem książek dotyczących ekspedycji. Istnieją co najmniej trzy książki, które opowiadają o wyprawie z perspektywy należącego do Clarka psa! Powstała seria filmów dokumentalnych oraz hollywoodzki obraz „Dalekie horyzonty” z Fredem MacMurrayem i Charltonem Hestonem (a także, co typowe, białą aktorką Donną Reed z pomazaną na brązowo twarzą w roli Sacagawei) oraz setki przewodników, książeczek do kolorowania, gier karcianych, a nawet książek kucharskich poświęconych Korpusowi Odkrywców.


Czytaj także: Bartosz Hlebowicz: Opowieść z Wielkich Równin


Najpopularniejsza w USA moneta to złota jednodolarówka z podobizną ­Sacagawei, którą legenda – wbrew faktom – uczyniła jedyną przewodniczką wyprawy podczas całego okresu jej trwania (a film hollywoodzki wręcz kochanką Clarka, bo przecież bez romansu, nawet wyssanego z palca, fabryka snów nie mogła się obejść). Setki tysięcy turystów, z Ameryki i całego świata, pędzą każdego roku po różnych odcinkach trasy Lewisa i Clarka. Spośród wszystkich publikacji o tej „amerykańskiej Odysei” właśnie „W poszukiwaniu granic” zyskała największą sławę, docierając na szczyt listy bestsellerów „New York Timesa”.

Los Indian

Nie łudźmy się: w ogólnym rozrachunku „odkrycie” Dalekiego Zachodu przyniosło większości ludów tubylczych zgubę. Wystarczy przypomnieć ujarzmienie i osadzenie w rezerwatach Lakotów ­70-80 lat później i zdradzieckie zlikwidowanie ich legendarnych wodzów: Szalonego Konia, Siedzącego Byka i Wielkiej Stopy, eksterminację Indian kalifornijskich po odkryciu złota w 1848 r. w Sutter’s Mill, wypędzenie z ojczystych ziem Nezpersów, Saliszów i innych grup z Płaskowyżu w zaledwie siedem dekad po spotkaniu z białymi „odkrywcami”. Biedni Szoszoni, zastraszani przez Czarne Stopy (które zaopatrywały się w broń u Brytyjczyków), pomogli wyprawie w nadziei, że w zamian otrzymają karabiny i proch, niezbędne do obrony. Nigdy się ich nie doczekali.

O straconych przez oficerów szansach nawiązania prawdziwych więzi z Indianami świadczy chociażby komentarz Clarka z dziennika z 17 października 1804 r., dotyczący rozmowy z Arketarnarsharem, wodzem Arikarów, który mu opowiadał o „tradycjach dotyczących żółwi, węży etc., mocy poszczególnych skał czy zatoczek”. „Nic z tego nie jest warte odnotowania”, podsumował oficer.

Jeszcze bardziej przykry jest przytoczony przez Ambrose’a komentarz Lewisa na temat Czarnego Kota, wodza Mandanów: „Człowiek ten posiada więcej charakteru, twardości, inteligencji i jasności umysłu niż jakikolwiek Indianin napotkany w tych stronach, i sądzę, że przy odpowiednim obchodzeniu się z nim, może stać się użytecznym agentem służącym promowaniu planów naszego rządu”. W tym jednym akapicie konkretny człowiek, może nawet przyjaciel, zostaje zredukowany do potencjalnego narzędzia ekspansji imperialnej.

Bez lektury Ambrose’a i dzienników Lewisa i Clarka nie sposób zrozumieć, jak powstała Ameryka. ©

 

Stephen E. Ambrose W POSZUKIWANIU GRANIC AMERYKI. WYPRAWA LEWISA I CLARKA, przeł. Jan Szkudliński, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2019

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2019