Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niejeden polski widz zgrzyta zębami, kiedy Marion Cotillard przemawia z ekranu w jego ojczystym języku. Niby brzmi poprawnie, ale niemiłosiernie łamie naszą linię melodyczną i dziwnie rozstawia akcenty. Jednak po oswojeniu się z tą mozolnie wyuczoną polszczyzną zaczynamy rozumieć sens zaangażowania francuskiej aktorki, pamiętnej Edith Piaf z filmu „Niczego nie żałuję”, do roli imigrantki z Katowic.
Opowieść Jamesa Graya o fikcyjnej postaci Ewy Cybulskiej, przybywającej na początku 1921 r. do USA, dotyka bowiem uniwersalnego doświadczenia emigracji – związanego z nią poczucia obcości, samotności, upokorzenia i zagrożenia. W tym kontekście obcy akcent Cotillard, niezależnie od tego, czy aktorka mówi w filmie po polsku czy po angielsku, staje się wartością. Wyostrza niepewny status bohaterki, jej poniewierkę na „ziemi obiecanej”, a tym samym gorzki smak amerykańskiego mitu założycielskiego.
Już w pierwszym ujęciu „Imigrantki” Gray przywołuje najbardziej ikoniczny dla przybysza obraz Ameryki: zarys Manhattanu z górującą nad nim Statuą Wolności. Tym razem widzimy jej majestatyczną sylwetę od tyłu, jakby odwróciła się w stronę przyjezdnych plecami – trudno o bardziej niegościnny gest. Chwilę potem ironia tego symbolu objawi się raz jeszcze. Oto po ostrej selekcji imigrantów na Ellis Island Ewa zostaje rozdzielona z chorą siostrą i wpada w ręce obcego mężczyzny o nazwisku Bruno Weiss (Joaquin Phoenix). W podejrzanym kabarecie, gdzie dziewczyna próbuje zarobić na uwolnienie siostry z przymusowej kwarantanny, odbywa się show parodiujący amerykański tygiel kultur. Ewie przypadnie w tym przedstawieniu podkasana rola pomnika wolności.
Małgorzata Szejnert w książce „Wyspa klucz” szczegółowo opisywała los kilkunastu milionów imigrantów przechodzących przez czyściec, jakim była dla nich wyspa Ellis. Każdy spośród przypływających do Nowego Jorku pariasów prócz tobołków przywoził ze starego świata swój tradycyjny zestaw wartości, które już na wejściu zderzały się z brutalnymi regułami amerykańskiego snu. James Gray konstruując postać Ewy, wrzuconej w środowisko imigrantów pochodzenia żydowskiego, nieustannie podkreśla jej katolicki rodowód. Robi to jednak dość przewrotnie.
W interpretacji smutnookiej Cotillard bohaterka uosabia zrazu czyste cierpiętnictwo: zbałamucona i zbrukana przez swego „opiekuna”, poświęci wszystko, by pomóc siostrze wydostać się z Ellis Island. Gray komplikuje jednak to napięcie między grzesznością a świętością. Moment, w którym Ewa przekuwa sobie igłą palec i kroplą krwi szminkuje usta, odsłania w tej postaci jakiś nowy rys. I nawet jeśli pod wpływem wieloznacznej relacji z sutenerem bohaterka zaczyna dorastać do innego wymiaru miłosierdzia, wykraczającego poza rodzinne czy plemienne więzy, jej cienka skóra ulega stopniowo zrogowaceniu, a ślepa determinacja zamienia się w świadomą grę o własny los. Sam Bruno zaś – w interpretacji Phoenixa świetnie łączący cechy stręczyciela i wybawcy – dostępuje przemiany iście ewangelicznej. Z tego spotkania przeciwieństw: niewinności i występku, cynizmu i wiary, ale na gruncie podobnej rozpaczy, rodzi się opowieść Dostojewskim podszyta.
U twórcy od zawsze zafascynowanego prozą autora „Zbrodni i kary” nie dziwi takie spiętrzenie religijnych odniesień, a szczególnie wariacje wokół motywu upadku, rozgrzeszenia i zbawienia. Reżyser „Małej Odessy” daleki jest jednak od mechanicznych przeniesień, jego postacie pęcznieją od sprzeczności, można by rzec, że same siebie zaskakują w swoich działaniach. Dzięki tej migotliwości „Imigrantce” udaje się wyrwać ze staroświeckich ram łzawego melodramatu o upadłej dziewczynie rozdartej między dwoma mężczyznami i walczącej o przetrwanie. Gray wyczarowuje na ekranie Nowy Jork przepuszczony przez spojrzenie imigranta (sam jest wnukiem rosyjskich Żydów przybyłych do USA w latach 20. ubiegłego wieku). To świat nieprzyjazny, ograniczony raptem do kilku znajomych miejsc i zamkniętego kręgu ludzi. Spowite mgłami, wyprane z kolorów miasto, obskurne, niedoświetlone wnętrza wynajętych klitek i lupanarów, wszechobecne prawo dżungli, z którego dopiero wykuwa się cywilizowane społeczeństwo, ciągle wychodzące ze stadium wieży Babel – to wszystko wzmacnia operową intensywność filmu, zbudowanego na gwałtownych uczuciach.
Cofając się do epoki prohibicji, nowojorczyk James Gray dopisuje historię zarówno swemu miastu, jak i swoim wcześniejszym filmom, rozgrywającym się współcześnie. „Mała Odessa”, „Królowie nocy”, „Kochankowie” to jedne z bardziej nowojorskich tytułów, jakie kiedykolwiek powstały: mocno naznaczone topografią, przynależnością bohaterów do określonej wspólnoty etnicznej, budujące oś dramatu na kłopotliwych więzach rodzinnych i na przemocy wpisanej w kod genetyczny miasta.
Najnowszy film Graya przypomina, że to właśnie imigrantki i imigranci stworzyli Nowy Jork (o czym dzisiejsze restrykcyjne prawo wizowe zdaje się zapominać), choć często daleko im było do szlachetnych pionierów. Reżyser próbuje jednak znaleźć trzecią drogę między narracją heroiczną a odbrązawianiem mitu. Tworzy na ekranie rodzaj baśni dla dorosłych – na jednych zadziała ona terapeutycznie, innym po prostu pozwoli się smakować.
IMIGRANTKA – reż. James Gray, scen. James Gray, Ric Menello, zdj. Darius Khondji, muz. Christopher Spelman, wyst. Marion Cotillard, Joaquin Phoenix, Jeremy Renner, Dagmara Domińczyk i inni. Prod. USA 2013. W kinach od 25 kwietnia.