Na bruku Brooklynu

Film Johna Crowleya i Nicka Hornby’ego to czerpiący z hollywoodzkich klisz staroświecki melodramat, rozgrywany w nowojorskim środowisku irlandzkich imigrantów.

13.02.2016

Czyta się kilka minut

Saoirse Ronan i Emory Cohen w filmie „Brooklyn” / Fot. Materiały dystrybutora
Saoirse Ronan i Emory Cohen w filmie „Brooklyn” / Fot. Materiały dystrybutora

W czasach wzmożonej wędrówki ludów – głównie ze wschodu na zachód i z południa na północ – sentymentalna opowieść o losie imigranta powinna chwytać za serce jak żadna inna. Kiedy w filmie „Brooklyn” pada dramatyczne zdanie „Dom jest tylko jeden”, otwierają się przed nami miliony życiorysów pisanych w rozdarciu między miejscami. Między domem gdzieś pozostawionym, często idealizowanym przez tęsknotę, a tym budowanym od podstaw w miejscu nowym i nie zawsze przyjaznym. Nominowany do Oscara film Johna Crowleya podkręca to rozdwojenie na cały regulator, a odpowiedzialny za scenariusz brytyjski pisarz Nick Hornby, specjalista od rozmaitych „chorób sercowych”, wydobywa z powieści Colma Tóibína nuty najbardziej melodramatyczne. Historia młodej irlandzkiej imigrantki, która na początku lat 50. XX w. szuka dla siebie lepszej przyszłości w USA, opowiedziana została tak, jakby doświadczenie emigracji nabierało prawdziwie tragicznego wymiaru dopiero w miłosnym trójkącie rozpiętym pomiędzy dwoma brzegami oceanu. A dokładniej: między włoskim hydraulikiem z Nowego Jorku a irlandzkim dżentelmenem z rodzinnych stron.

Rozdzierające jest sarnie spojrzenie Saoirse Ronan jako filmowej Eilis, kiedy podczas selekcji nowo przybyłych imigrantów na wyspie Ellis (podobieństwo imienia i nazwy raczej nieprzypadkowe) ogarnia wzrokiem rysującą się na horyzoncie linię brzegową z dumną iglicą Empire State Building – ikoniczny obraz dla wszystkich przybywających niegdyś drogą wodną do amerykańskiej ziemi obiecanej. Takich ikon jest w filmie więcej i wyłącznie od dobrej woli widza zależy, czy nie zostaną odebrane po prostu jako klisze. „Brooklyn” próbuje bowiem uniwersalizować imigrancką dolę i niedolę poprzez konsekwentnie staroświecką stylizację. Inscenizuje życie dawnej irlandzkiej prowincji, jak i tamtejszej diaspory w Nowym Jorku, skrupulatnie odtwarzając scenerię, kostiumy i wizaże, ale także anachroniczny styl filmowego opowiadania. Ze starodawną elegancją ustawia każde ujęcie i potrafi maksymalnie wzmocnić emocjonalny wydźwięk każdej sceny – nie tylko wejściem melancholijnych smyczków.

Żebyśmy jednak zanadto nie poczuli się jak w starym kinie, twórcy od czasu do czasu wpuszczają w wyestetyzowaną konwencję jakiś śmielszy obyczajowy szczegół, który ponad pół wieku temu nie miałby szans przedostać się na amerykański ekran – z powodu obowiązującego wówczas Kodeksu Haysa. Tu warto dodać, że „Brooklyn”, choć zbudowany z hollywoodzkich klisz, nie jest filmem hollywoodzkim, przynajmniej w sensie produkcyjnym. I co ciekawe, w przeciwieństwie na przykład do amerykańskiej „Imigrantki” Jamesa Graya, gdzie Marion Cotillard grała Polkę, która po przypłynięciu do USA pada ofiarą cynicznego wyzyskiwacza, europejsko-kanadyjski film Crowleya nie próbuje demonizować Ameryki. „Brooklyn” wielkodusznym gestem przerzuca mosty pomiędzy dwoma kontynentami. Historia Eilis pokazuje też, jak bardzo dynamiczna może być tożsamość imigranta. I że jest w stanie pomieścić w sobie więcej niż jeden dom.

Melodramat, gatunek z definicji konserwatywny, u Crowleya ma służyć czemuś więcej niż tylko wyciskaniu łez. Prócz różowej waty cukrowej z plaży na Coney Island czy trunków pitych na smutno przez starych Irlandczyków na brooklyńskim bruku, film serwuje nam jeszcze inne, mniej oczywiste smaki – jak choćby inicjacyjną opowieść o młodej kobiecie, która samodzielnie, nie unikając przy tym błędów i słabości, kieruje swoim życiem. Poznajemy Eilis jako zahukanego podlotka, który dzięki pomocy irlandzkiego księdza dostaje pracę w nowojorskim domu towarowym, następnie robi kurs księgowości, udziela się w akcjach dobroczynnych i przez cały czas aspiruje do czegoś więcej niż umoszczenie się w roli żony i matki. To ona sama musi dokonać wreszcie najbardziej bolesnego wyboru: hydraulik czy dżentelmen, Ameryka czy Irlandia, kolejne wyzwanie czy przewidywalność i bezpieczeństwo.

Emigracja jako doświadczenie emancypacyjne – oto kolejna myśl, jaką dzieli się z nami „Brooklyn”. I robi to z dużym wdziękiem, ale też z przesadną jak na nasze czasy wykwintnością, polewając wszystko nazbyt obficie słodko-gorzkim sosem. Dziś, w obliczu zupełnie nowych problemów związanych z „wędrówkami ludów”, są to raczej puste kalorie. ©

BROOKLYN, reż. John Crowley. Irlandia/Wielka Brytania/Kanada 2015.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2016