Docenci październikowi

Zgodnie z przyjętymi właśnie wymogami dotyczącymi stopni i tytułów naukowych, humanista może zostać profesorem nie opublikowawszy ani jednej książki.

15.02.2011

Czyta się kilka minut

/ fot. Mary Gober / stock.xchng /
/ fot. Mary Gober / stock.xchng /

4 lutego Sejm przyjął nowelizację ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym oraz ustawy o stopniach naukowych. To kolejna ważna decyzja w projekcie reformy nauki, który od lat dzieli środowisko akademickie. Jesienią ub. roku weszły w życie ustawy o finansowaniu nauki, o Polskiej Akademii Nauk, o Instytutach Badawczych, o Narodowym Centrum Badań i Rozwoju oraz o Narodowym Centrum Nauki. Wygląda więc na to, że - po przyjęciu nowelizacji przez Senat - nowy rok akademicki polskie szkolnictwo wyższe rozpocznie istotnie odmienione. Czy na lepsze?

Zmiany w procedurach przyznawania stopni naukowych zastały mnie w szczególnym momencie rozwoju naukowego, rozbudzając nieco wstydliwą ambiwalencję. Oto po intensywnym stypendium badawczym usiadłem wreszcie do pierwszego rozdziału rozprawy habilitacyjnej z zamiarem jej opublikowania i wszczęcia procedury, zwieńczeniem której miał być status samodzielnego pracownika nauki. W połowie pisania rozdziału dowiedziałem się z owej nowelizacji, że od 1 października obowiązywać będzie uproszczona procedura habilitacyjna. Uproszczenie to nie polega jednak na przyspieszeniu i odformalizowaniu jej etapów, tj. przedstawienia samodzielnej monografii naukowej, poddania jej recenzjom, wygłoszenia wykładu habilitacyjnego, wreszcie poddania się kolokwium. Polega ono na zlikwidowaniu trzech z czterech tych procedur.

Nowa habilitacja nie będzie wymagała ani monografii naukowej, ani wykładu, ani stresującego kolokwium. Wystarczy, że złożę wniosek, do którego załączę dotychczasowy dorobek, a ten zostanie poddany recenzjom i po kilku tygodniach otrzymam list polecony z informacją, czy jestem już samodzielnym pracownikiem nauki. Podliczyłem swój dorobek i okazało się, że - tak jak siedzę nad pierwszym rozdziałem - spełniam w zasadzie wszystkie kryteria, by ubiegać się o wszczęcie korespondencyjnej procedury habilitacyjnej. Czyżbym więc już - w nieświadomości swojej - stał się samodzielnym uczonym?

Oto rzeczona ambiwalencja, którą zapewne wraz ze mną odczuwa rzesza mniej lub bardziej ambitnych doktorów. Wrodzone lenistwo i iście krakowska tęsknota za tytulaturą, ale też świadomość, że habilitacja daje nieporównywalnie większe możliwości zatrudnienia i o wiele wyższe zarobki niż spowszedniały już doktorat, budzą chęć pójścia na skróty. Skoro ustawa (która nb. miała zachęcać młodych naukowców do rozwoju) łaskawie uznaje mnie za wystarczająco samodzielnego, po cóż się bronić przed zaszczytami? Tym bardziej że inni nie będą mieli skrupułów i - nim się obejrzę - obsadzą najlepsze katedry. A ja będę sobie pisał monografię, za którą otrzymam kolejne 12 punktów w systemie oceny parametrycznej, i - póki jeszcze można, czyli bodaj przez dwa lata - wydam książkę, wygłoszę wykład, poddam się kolokwium. Tylko po co?

Może po to, by zdążyć przez uproszczeniami? Obawiam się bowiem, że w razie zmiany na arenie politycznej i na stanowisku ministra nauki, za kilka lat stare procedury wrócą. Czy grupa profesorów habilitowanych po 2011 roku nie podzieli wówczas - mutatis mutandis - losu docentów marcowych?

Tego nie wiem. Wiem jednak, że nieco wbrew sobie i wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie wypełnię wniosku do Centralnej Komisji i wrócę do rozpoczętej monografii.

Likwidacja najważniejszej części procedury habilitacyjnej (przy zachowaniu stopnia doktora habilitowanego jako swego rodzaju tytułu honorowego) wydaje się najpoważniejszą słabością przyjętej właśnie nowelizacji. Tym bardziej że - wbrew oczekiwaniom - nie pociąga za sobą zaostrzenia kryteriów uzyskiwania stopnia doktora. Przeciwnie, tu także ministerstwo zaproponowało uproszczenie: dotychczasowy, dość trywialny wymóg opublikowania co najmniej dwóch artykułów w ogólnopolskim czasopiśmie punktowanym (ambitniejsi magistranci nie mają z tym większego kłopotu) został zredukowany do jednego artykułu lub sprawozdania z międzynarodowej konferencji. Jeśli wpiszemy w ten łańcuch uproszczeń nową maturę pozbawioną wymogu przedstawienia samodzielnej pracy pisemnej, otrzymamy obraz, który niewiele ma wspólnego z podnoszeniem poziomu wykształcenia.

Chciałbym się mylić, ale teraz uczony humanista będzie mógł zostać profesorem zwyczajnym, nie opublikowawszy ani jednej książki (dotychczas wymuszała to właśnie habilitacja). Wystarczy, że np. wykaże się skutecznością w zdobywaniu funduszy na badania, odbędzie staże naukowe i prowadzi prace naukowe.

Pozostałe zmiany, które niesie nowelizacja, nie budzą wielkiego sprzeciwu, choć wątpię, czy w istotny sposób zapobiegną złym praktykom w szkolnictwie wyższym. Z umiarkowanym optymizmem przyjmuję zgodę na to, by uczelnie samodzielnie, po spełnieniu warunków, decydowały o nowych, autorskich kierunkach studiów. Jest to cenna furtka dla studiów interdyscyplinarnych, których w Polsce wciąż brak. Jednocześnie niestety, tam, gdzie pieniądze wygrają z rozsądkiem, możemy się spodziewać eksplozji kuszących, choć niekoniecznie naukowych propozycji, które skądinąd pojawiają się tu i ówdzie w świecie, jak studia wyższe z astrologii czy grafologii. Jak bowiem wiadomo, granice tego, co naukowe - ku utrapieniu filozofów nauki - wciąż wyznaczają... decyzje naukowców.

Nie budzi we mnie oporu decyzja ustawodawcy o ograniczeniu studentowi dostępu do dwóch kierunków studiów. Zbyt często mam do czynienia ze studentami próbującymi swoich sił w kilku dyscyplinach, gdy potencjału ledwo starcza im na jeden. Pomysł, by drugi kierunek był bezpłatny tylko dla studentów z wysokimi ocenami, jest rozsądny i sprawiedliwy (inna rzecz, czy koniecznie aż tak wysokimi - granicą ma być stypendium naukowe na pierwszym kierunku). W niczym też nie ogranicza praw studenta i dostępności wykształcenia. Każdy może, dzięki nieco wzmożonej pracy, poszerzyć swoje studia. Każdy też może zmienić kierunek.

O wiele bardziej wątpliwe wydaje mi się narzędzie, którego nowelizacja używa do walki z wieloetatowością. Ograniczenie profesorom możliwości pracy do dwóch uczelni (i to wyłącznie za zgodą rektora uczelni macierzystej) ma oczywiście zapobiegać zjawisku "naukowego komiwojażerstwa". Tych jednak, którzy codziennie odwiedzają inne uczelnie, ustawodawca nie poskromi: będą to robić w ramach godzin zleconych, może tylko będą musieli ich wyrobić... nieco więcej, niż wynikałoby z pensum, co może się jeszcze silniej odbić na jakości ich zajęć. Na decyzji ustawodawcy stracą jednak szkoły niepaństwowe, dla których zatrudnienie na etat odpowiedniej liczby samodzielnych pracowników oznacza być albo nie być. Czy jednak stracą najlepsze z nich? Dawno przekroczyliśmy w Polsce rozsądną granicę rozbudowy prywatnego szkolnictwa wyższego. Jeśli wymogi nowelizacji spowodują oczyszczenie rynku usług edukacyjnych z instytucji imitujących szkoły wyższe, będzie należało przyklasnąć autorom projektu reformy. Nie ma jednak gwarancji, że tak będzie. Jeśli zwolnienie katedr przez dotychczasowych wieloetatowców pozwoli wejść w obieg nauki odpowiednio przygotowanym młodym profesorom - znów trzeba się będzie pokłonić ustawodawcy. Czy nie będą to przypadkiem zastępy doktorów z korespondencyjnej habilitacji?

Gmach nauki jest zbyt złożony, zbyt wiele zależy w nim od dobrej woli i rozsądku samych naukowców, żeby ustawa - choćby najlepsza - mogła oczyścić go ze ślepych zaułków. Jedyne, co może zrobić, to zaostrzyć kryteria dostępu do zawodu naukowca przy równoczesnym ich zobiektywizowaniu. Temu służy przewidziana w nowelizacji ustawy stała kontrola jakości pracy nauczycieli akademickich i nałożony na rektorów obowiązek zwalniania pracowników negatywnie ocenionych. To ważny krok do przodu. Szkoda, że wprowadzając wspomniane uproszczenia w wymogach związanych z uzyskaniem stopni doktora i doktora habilitowanego, ustawodawca wykonał zarazem równie istotny krok wstecz.

Michał Bardel jest doktorem filozofii, członkiem redakcji "TP" i nauczycielem akademickim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2011