Półtorej prawdy

Trzydzieści lat po śmierci Bruce’a Chatwina nasz stosunek do niego waha się między uwielbieniem a zapomnieniem. Kim był jeden z patronów rubryki „Zmysły”?

13.05.2019

Czyta się kilka minut

Bruce Chatwin, 1979 r. / ULF ANDERSEN / BEW
Bruce Chatwin, 1979 r. / ULF ANDERSEN / BEW

Na początku była komoda. Jej zawartość Bruce Chatwin sprowadził w pierwszych akapitach „W Patagonii” do kawałka owłosionej skóry. Opisując go, nie szczędził przymiotników: niewielki, gruby, twardy jak podeszwa, pokryty kłakami szorstkich rudawych włosów, podpisany wyblakłym czarnym atramentem na tabliczce przybitej zardzewiałą pinezką. Jego matka przekonywała, że należy do brontozaura, a z odległej Patagonii przywiózł go kuzyn babki, człowiek o biografii przesyconej przygodą. W rzeczywistości wspomniana skóra była pozostałością po mylodoncie, jednym z wymarłych krewniaków współczesnych leniwców, który osiągał rozmiary słonia.

W życiu i twórczości Chatwina wszystko było jak ten kawałek truchła – pod powierzchnią jednego kryło się coś zupełnie innego. Ale równie interesującego.

Babcia Bruce’a ze strony ojca mieszkała na przedmieściach Birmingham w domu z czerwonej cegły, którego szpiczasty dach i kominy wystawały zza szpaleru krzewów wawrzynu.

Komodę wykonano z mahoniu. Była ślubnym prezentem, który z czasem stał się czymś na kształt rodzinnego skarbca pamiątek. Wraz z zawartością trafiała potem do kolejnych pokoleń rodziny. W środku, oprócz skóry mylodonta, znajdowały się m.in. kawałek XVIII-wiecznego pledu noszonego przez Karola Edwarda Stuarta, biała porcelana, album fotograficzny babci Isobel, wiktoriański kompas i zegar słoneczny. I mrowie innych przedmiotów, których pochodzenie i przeznaczenie trudno wywnioskować ze zdjęcia, jakie zachowało się do dzisiejszych czasów.

Nicholas Shakespeare, autor wydanej w 1999 r. potężnej biografii Chatwina, w owej babcinej Wunderkammer dopatrzył się punktów zaczepienia dla wszystkich pięciu jego książek: „Autorzy książek podróżniczych zwykle kolonizują jakieś terytoria. Bruce był w ciągłym ruchu. Każda z jego książek poświęcona jest innemu kawałkowi świata. Długo gotowały się w jego głowie, a komoda babci była każdorazowo miejscem, z którego wyruszał”.

Książek wydał tylko pięć, bo pisarzem został późno, wcześnie za to umarł. Równo 30 lat po śmierci jego książki równie często budzą zachwyt, co i zakłopotanie. Nazwisko „Chatwin” zadziwiająco często wymienia się jednym tchem z Ryszardem Kapuścińskim. Wcale nie z uwagi na spektrum zainteresowań. Chodzi o granice, jakie można przekroczyć, zanim zostanie się oskarżonym o zmyślanie. Jednak o ile Kapuścińskiemu dopiero po śmierci, za sprawą biografii pióra Artura Domosławskiego, wytknięto zbyt daleko posuniętą kreatywność, o tyle Chatwin nigdy nie twierdził, że para się literaturą faktu. Zaiste prawdą jest, że autor traci książkę z chwilą postawienia ostatniej kropki, bo zaczyna wówczas ona żyć własnym życiem.

Boska ślina

Urodził się w 1940 r. w Sheffield, a scenerią jego pierwszych wspomnień była brytyjska plaża, z której obserwował daleki horyzont. Matka i dziadkowie opowiadali mu, że gdzieś tam, między niebem a powierzchnią wody, jego ojciec walczy z Niemcami. A potem karmili tranem z halibuta i kazali bawić się w piasku. Podobno kiedy pierwszy raz zobaczył padający śnieg, powiedział, że to boska ślina. Miał też dziecięcy nawyk sprawdzania, co znajduje się za kolejnym zakrętem. Kiedy dorósł, ojciec traktował go jak małego dorosłego i co wieczór prosił o raportowanie wydarzeń dnia. Tłumaczył, że dzięki temu Bruce uzyska łatwość mówienia i klejenia zdań. Wiele lat później Chatwin opowiadał redaktorowi „Sunday Times”, że geniuszem został jako dwulatek, gdy w pogoni za pociągiem przewrócił się i uderzył głową o peron.

Twierdził, że mniej więcej w tym czasie z uwagi na zniewalającą urodę jego twarz trafiła na puszkowane jedzenie dla niemowląt. Od małego towarzyszyć miał mu Tommy, niewidzialny przyjaciel skłonny wysłuchać każdej historii. Tommy był przydatny, bo nigdy nie mówił „sprawdzam”. Resztę życia Chatwin spędził tak, jakby wciąż mówił do Tommy’ego. Ktoś mógłby nazwać to mitomanią, ktoś inny – koloryzowaniem ku uciesze słuchacza.

Kształcił się w angielskim Marlborough College, ale już jako 18-latek zaczął pracę w domu aukcyjnym Sotheby’s, gdzie szybko zrobił karierę, wyrastając na eksperta w tropieniu ­fałszerstw. Zaczynał od katalogowania przedmiotów, z czasem stanął na czele departamentów antyku i impresjonizmu. Jego współpracownicy twierdzili, że pewnie wkrótce zostałby jednym z prezesów, gdyby nie to, że rzucił pracę i poszedł na studia. Zawsze chciał zostać archeologiem. I dużo podróżował. Służbowo i prywatnie. Wędrował m.in. po Azji Środkowej śladami jednego ze swoich literackich idoli, Roberta Byrona i jego „Drogi do Oksjany” (Oksjana to dzisiejsze afgańsko-tadżyckie pogranicze). Ale studia archeologiczne też rzucił. Fascynowały go wykopaliska, lecz chciał je prowadzić wyłącznie w egzotycznych krańcach świata, a nie w ojczyźnie czy pod Pragą. Nie potrafił też ślęczeć nad książkami. W połowie nauki wiedział już, że sam chce pisać książki.

Uroił sobie, że stworzy przełomowe dzieło poświęcone nomadyzmowi. „Anatomia niepokoju” miała być alternatywą dla stacjonarnego trybu życia, w którym upatrywał źródła wszystkich nieszczęść. „Spędzamy za dużo czasu w zamkniętych pomieszczeniach” – przekonywał w eseju „Świat nomadów to nie szaleństwo”. Sęk w tym, że przez większość życia na Chatwina czekała w domu żona Elizabeth, a wiele z jego podróży było pretekstem do licznych homoseksualnych romansów. Lektura jego biografii to zresztą coś na kształt literackiego Pudelka. Można poznać z niej np. okoliczności, w których Salman Rushdie zostawił żonę dla australijskiej pisarki Robyn Davidson.

Podróż cudów

Zresztą „Nomadyczna alternatywa” nigdy nie powstała. Zmagał się z tym tematem przez wiele lat, rękopis kilkakrotnie lądował u redaktora i za każdym razem od niego wracał, a sprawa ostatecznie została uznana za przegraną. Za dużo chciał powiedzieć, przedstawiał tezy, których nie potrafił udowodnić. Gdyby dalej podążał tą drogą, być może nigdy nie odnalazłby swojej Patagonii i tego, co jeszcze dalej.

Południowe krańce Chile i Argentyny były w II połowie XX wieku literacką terra incognita. Krainą, do której po wojnie uciekli naziści, gdzie więcej jest bydła niż ludzi, a wiatr niesie historie, których nikt jeszcze nie zapisał. Ale Chatwin potraktował to miejsce symbolicznie, jako ostatni ląd zasiedlony przez Homo sapiens, który wędrował tu od Alaski. Chciał nadać książce wymiar umowny, metaforyczny. To miała być podróż cudów, nawiązująca do tradycji powieści pikarejskiej. Wędrówka przez krainę gigantów i wyrzutków po złote runo, bo fragment skóry mylodonta, ten z babcinej komody, gdzieś zaginął.

Czasy kolonializmu uczyniły z Brytyjczyków pionierów na polu literatury drogi. W pierwszej połowie XX w. żartowano, że o ile dawniej każdy młody Brytyjczyk wypuszczający się w daleki świat był szpiegiem, o tyle dziś każdy jest pisarzem. Ale żaden nie pisał tak jak Chatwin. Jego książka była zbyt wyrywkowa, by potraktować ją jak wierną relację. Przez odwiedzane na jej kartach miejsca nie dało się poprowadzić żadnej linii. Pisał: „Z Ushuaia czekał mnie trzydziestopięciomilowy spacer wzdłuż kanału Beagle”, a potem przeskakiwał do kolejnej opowieści. Nie udawał, że jest kimś więcej niż tylko przechodniem. Na książkę złożyło się kilkadziesiąt takich migawek, przelotnych spojrzeń, a bohaterowie przekazywali go sobie niemal z rąk do rąk. „Zostań dłużej, a obraz zniknie za mgłą” – dekonstruował jego metodę pisarską biograf Shakespeare. Jego zdaniem owocem tej perspektywy przechodnia wcale nie była półprawda, ale półtorej prawdy. Patagonia nie jako encyklopedyczne hasło, lecz wnikliwa rekonstrukcja marzeń sennych.

Książka okazała się komercyjnym i literackim sukcesem, mało kto jednak prawidłowo odczytał intencje autora. Być może przekaz był zbyt zniuansowany? Detale takie jak okładkowy opis, według którego podróż odbywa nie autor, lecz narrator, przeszły niezauważone. Przekleństwem „W Patagonii” było też to, co po części zaważyło na jej powodzeniu. Gdy ktoś szukał prozy dotyczącej Patagonii, nie znajdował żadnej innej książki. W efekcie czytelnicy lecieli z Chatwinem pod pachą na południową półkulę i przeżywali srogi zawód, bo nie byli w stanie podróżować jego tropem. Z kolei miejscowi doszukiwali się w literackich postaciach samych siebie i nie mogli zrozumieć, dlaczego ich historie zostały zniekształcone. Shakespeare, który lata później przejechał Patagonię po śladach Chatwina, sprawdził na własne oczy, że ten po prostu żonglował faktami i nazwiskami. Ludzie byli z krwi i kości, jednak napotkana miłośniczka Agaty Christie stawała się na kartach książki wielbicielką Osipa Mandelsztama, którego „Podróż do Armenii” Chatwin miał akurat w plecaku.

Wylęgarnia fantazmów

Jak na ironię, w konwencję wpisał się – chyba nieświadomie – nadwiślański wydawca Chatwina. Na skrzydełku polskiego wydania „W Patagonii” umieszczono informację, jakoby do legendy przeszedł telegram, którym Chatwin z dnia na dzień zakończył pracę w domu aukcyjnym Sotheby’s: „Wyjechałem do Patagonii na sześć miesięcy”. W rzeczywistości pracował wtedy dla „Sunday Timesa” i wcale tej pracy nie rzucił. W redakcji nikt nie pamiętał takiego telegramu. Zachował się za to list do redaktora Francisa Wyndhama wysłany w połowie grudnia 1974 r. z Limy. W kwietniu kolejnego roku Chatwin był już z powrotem w Peru.

Po „W Patagonii” już na zawsze przylgnęła do niego etykieta autora prozy podróżniczej. Niesłusznie, bo właściwie tylko dwie książki – debiut i „Pieśni stworzenia” (w Polsce wydane dwukrotnie, również jako „Ścieżki śpiewu”) – mieszczą się w tej kategorii. Wszystkie pięć – były jeszcze osadzony w Beninie „Wicekról Ouidah”, walijskie „Na Czarnym Wzgórzu” i kameralna, wydana tuż przed śmiercią praska opowieść „Utz” – w podobny sposób balansowało na granicy gatunków literackich. Dzisiejsza literatura nie lubi takich odszczepieńców, bo nie wie, jak ich traktować. Szczególnie książka australijska, będąca próbą opisania fenomenu aborygeńskiej kosmologii, łamała wszelkie konwencje. W pewnym momencie jej narracja urywa się, oddając miejsce lapidariom. Nomadzi jeszcze raz wyszli z głowy Chatwina, a on sam pokazywał, że w literaturze, jak w życiu, nie wszystko musi być albo-albo.

Nie lubił etykiet. Prowokacyjnie mawiał nawet, że nie zna definicji rzeczownika „powieść”. Uważał się za storytellera, opowiadacza historii. Chciał, by jego książki były jak przekazywane sobie ustnie przy ogniu opowieści pierwszych wędrowców. Najlepiej podsumował go chyba W.G. Sebald, sam w sobie człowiek zagadka: „Chatwin ostatecznie pozostał zagadką, a podobne trudności mamy z zaklasyfikowaniem jego książek. Jasne jest tylko, że w założeniach i intencjach nie pasują do żadnego ze znanych gatunków. Inspirowane swego rodzaju zachłannością na to, co nieodkryte, poruszają się wzdłuż linii wytyczonej przez owe szczególne zjawiska i rzeczy, o których nie da się powiedzieć, czy należą do rzeczywistości, czy do odwiecznie lęgnących się w naszych głowach fantazmów”.

Przez Polskę przeleciał jak meteor. Choć w latach 1998–2010 w tłumaczeniu ukazały się wszystkie jego książki, a potem również eseje i listy, to dziś szukać trzeba ich w drugim obiegu. „W Patagonii” na internetowych aukcjach kosztuje nawet zawrotne 200 zł, choć wydano je przecież po polsku raptem 12 lat temu. Najwyraźniej wydawcy nie śledzą aukcji Allegro, niestety.

Prawda poetów

Trzydziesta rocznica jego śmierci przeszła właściwie niezauważona. Jedyny wspomnieniowy akcent to owiany tajemnicą program, który dla BBC nakręcił Werner Herzog. Premiera jeszcze przed nami. Bawarski reżyser ma na koncie adaptację „Wicekróla Ouidah” i podejście do „Pieśni stworzenia”, które zaowocowało jednak zupełnie innym filmem. Z Chatwinem łączyła ich bliska więź, a Herzog przetłumaczył ową niechęć względem faktów na język filmu. „Fakty kreują normy, prawda przynosi iluminację” – głosił jego manifest dotyczący „ekstatycznej prawdy”, a więc takiej, która niesie nie klarowność, lecz uniesienie. Gdyby Chatwina w 1989 r. nie pokonało AIDS, niewątpliwie podpisałby się pod tą deklaracją.

Nawet jego umieranie było jednak czymś na kształt kreacji. W latach 80. diagnostyka AIDS nie była jeszcze zaawansowana, więc robiąc dobrą minę do złej gry przekonywał, że zabija go nieznany nauce grzyb, który dotychczas zaobserwowano wyłącznie u dziesięciu chińskich rolników i jednej orki. U Chatwina nic nie mogło być pospolite. I to też chyba stało się jego przekleństwem. Lekturze jego biografii musi towarzyszyć oburzenie i zniechęcenie. Ale to nic nowego, niejeden przecież geniusz prywatnie okazywał się paskudnym człowiekiem. Jeszcze jeden powód, dla którego to nazwisko krąży dziś między uwielbieniem a zapomnieniem.

„Trudno było go poznać, trudno było go lubić i trudno sobie wyobrazić, co mógłby jeszcze napisać, gdyby żył dłużej – mówi starszy od Chatwina o rok pisarz Colin Thubron. – Był jednym z tych autorów, na których książki czekało się z ekscytacją, bo każda kolejna była zaskoczeniem”.

Jeśli Chatwin pisał jak nikt inny przed nim, to po jego debiucie wszyscy chcieli pisać jak on. Kiedy William Dalrymple – rocznik 1965 – oddał wydawcy maszynopis swojego debiutu „In Xanadu”, książka wróciła do niego z uwagą, że musiał się pomylić, bo przekazał tylko luźne notatki. Tekst pisany był bowiem klasyczną „chatwińszczyzną”: krótkimi, lakonicznymi zdaniami, pomiędzy którymi mieściło się więcej treści niż w rozwlekłych elaboratach. Do fascynacji Chatwinem przyznawali się Claudio Magris czy Chilijczyk Luis Sepúlveda. Ten ostatni miał z nim zresztą wrócić do Patagonii, ale nie zdążył. Zamiast tego napisał „Express Patagonia”, książkę przesiąkniętą duchem zmarłego towarzysza. Dziennikarz Andrew ­Harvey był z nich wszystkich najbardziej dosadny: „Każdy autor z mojego pokolenia chciał być Chatwinem”.

Dla tych, którzy nie chcieli go naśladować, i tak stał się punktem odniesienia. Paul Theroux stawiał się wobec niego w opozycji, wytykając niespójną i niechronologiczną narrację. „Notoryczny specjalista od przemilczeń” – pisał o nim we wspomnieniowym tekście, w którym obnażył kilka kreacji swojego zmarłego kolegi. Jak tę, gdy podczas odczytu w Królewskim Towarzystwie Geograficznym Chatwin chwalił się swoimi himalaistycznymi dokonaniami (których nie miał) przed zdobywcą Nanga Parbat i kierownikiem pierwszej udanej wyprawy na Everest. Theroux stał się więc kimś na kształt anty-Chatwina. Zależało mu przede wszystkim na wiarygodności. Jeśli Chatwin szukał „prawdy poetów”, to Theroux gonił za tym, co Werner Herzog z pogardą nazywa „prawdą księgowych”.

Najważniejsza z lekcji Chatwina brzmiała więc prozaicznie: reguły są po to, by je łamać, a granice – by je przekraczać. To dodawało otuchy i odwagi tym, którzy zaczynali po nim. I – proszę uwierzyć – wciąż to robi.

Moleskinów już nie ma

Przez całe swoje życie robił notatki. Opisywał ludzi, których spotkał, przedmioty, numery telefonów, gatunki drzew i kwiatów, kuchenne przepisy. Komponując książki, ciągle odwoływał się do zawartości swoich notesów. Na początku kariery notował w byle czym. To mógł być zwykły szkolny zeszyt, najlepiej w kratkę. Lubił te francuskie, grube, z dużą liczbą stron. Kiedy odkrył oprawione w czarną ceratę notesy produkowane przez mistrza introligatora z Tours w środkowej Francji, nie chciał już żadnych innych. Kupował je hurtowo w papierniku przy Rue de l’Ancienne Comédie, rzut beretem od paryskiego bulwaru Saint-Germain. Potrzeba uzupełnienia zapasu carnets moleskines była zresztą dobrym pretekstem, by odwiedzić to miasto. Miał jeszcze jeden rytuał: zanim zaczął go zapisywać, w każdym zeszycie numerował wszystkie strony, a na okładce umieszczał dwa adresy pocztowe dla potencjalnego znalazcy.

Kiedyś wybrał się do Paryża, aby uzupełnić zapas zeszytów, ale usłyszał, że introligator zamknął biznes. W „Pieśniach stworzenia” zapisał więc zdanie: „Prawdziwych moleskinów już nie ma”. Kilka lat później przeczytała je pewna Włoszka, która sama pamiętała notesy produkowane przez rodzinne francuskie manufaktury. Z jej inspiracji produkcję moleskinów uruchomiła jedna z mediolańskich firm. Pierwsze zeszyty przypłynęły w 1997 r. z Chin, choć z marketingowego punktu widzenia miało to wyglądać tak, jakby to wciąż były te same tradycyjne wyroby. Dziś moleskiny można kupić niemal w każdym papierniczym. Kosztują kilkadziesiąt złotych, mają wiele wariantów i ładnie wyglądają na zdjęciu obok iPhone’a. „Na wewnętrznej stronie okładki mają wydrukowane miejsce na adres i sugerowaną kwotę znaleźnego, ale nie znam nikogo, kto by te pola wypełniał” – zauważa jednak w „New Yorkerze” Adrienne Raphel.

A więc Chatwin jeszcze raz napisał prawdę: prawdziwych moleskinów już nie ma. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2019