Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W ciągu najbliższych tygodni berliński parlament landowy (niemiecka stolica jest miastem na prawach landu) zdecyduje, czy zaciągnięta zostanie tzw. czapa na czynsze. Gdyby prawo zostało uchwalone w formie postulowanej przez lokalny rząd (zwany w Niemczech… Senatem), to od 2020 roku rynek najmu w Berlinie czekają rewolucyjne zmiany. Byłoby bowiem tak:
Przez pięć lat prywatni właściciele mieszkań nie będą mogli podnosić lokatorom czynszu. Prawo obejmie 1,5 miliona lokali zbudowanych przed rokiem 2014. Od 2022 roku właściciele mieszkań otrzymają być może niewielką indeksację o inflację (jednak nie więcej niż o 1,3 proc.). Państwowa rekompensata będzie przysługiwała również w przypadku niektórych koniecznych remontów nieruchomości. Aby uniknąć dzikiego podnoszenia czynszów w oczekiwaniu na nadejście nowego prawa, berlińskie władze zapisały w uchwale, że czapa czynszowa zostanie ustalona wedle stawki z przeszłości. Konkretnie z dnia 18 czerwca 2019 roku. Zwolennicy nowego prawa mają nadzieję, że to dopiero początek zmian, których celem jest ustanowienie powszechnego prawa do mieszkania po przystępnej cenie. Co to znaczy „przystępnej”? Jedna z propozycji głosi, że cena najmu nie powinna przekraczać 30 procent dochodu gospodarstwa domowego.
Berlińska awantura mieszkaniowa ma znaczenie dla całych Niemiec. A może i nie tylko dla nich. Jeżeli bowiem nowe prawo zostanie uchwalone i nie zakwestionują go ani potężny sąd konstytucyjny, ani też sądy europejskie (wielcy najemcy komercyjni już zapowiedzieli skargi), może ono się stać modelem dla innych. W Niemczech jest bowiem tak, że od czasu tzw. reformy systemu federalnego (2006 rok) mieszkalnictwo stało się domeną władz landowych. Można więc sobie łatwo wyobrazić, że również w innych częściach kraju pojawią się lokalne koalicje rządowe podobne do tej z Berlina (łączącej socjaldemokratów, socjalistów i zielonych), które zapragną ustanowić podobne czapy czynszowe. A wtedy rzeczywistość mieszkaniowa w najważniejszej unijnej gospodarce Europy zmieni się nie do poznania. Łamiąc panujące dziś przekonanie, że cen na rynku mieszkalnictwa regulować się nie powinno. A może nawet jest to praktycznie niemożliwe. Gdyby więc Berlin dokonał wyłomu w tej zasadzie, to może…
Czekając na decyzje władz politycznych, spójrzmy na kontekst. Ciekawa jest bowiem sama dynamika, która doprowadziła do tego, że tak radykalne na pierwszy rzut oka rozwiązania wydają się być dziś w niemieckiej stolicy na wyciągnięcie ręki. Tutaj znów mamy kombinację wielu czynników.
Po pierwsze, w ostatnich latach czynsze w Berlinie rosły w tempie błyskawicznym. Powód? Metropolia nad Szprewą z przyczyn historycznych (podział miasta w okresie zimnej wojny) była znacznie tańsza od takich miejsc jak Monachium czy Hamburg – nie mówiąc już o Londynie albo Paryżu. Tamte czasy skończyły się jednak mniej więcej w początkach obecnej dekady, gdy Berlin zaczął „doganiać” swoich konkurentów. A niektórych nawet przeganiać.
Po drugie, w niemieckich warunkach wzrost czynszów stał się niezwykle dolegliwym problemem społecznym. Przede wszystkim dlatego, że aż 85 proc. mieszkańców Berlina mieszka w wynajmowanym lokalu. Do tego doszła jeszcze wschodnioberlińska specyfika, gdzie po roku 1990 (zjednoczenie Niemiec) wiele postenerdowskich spółdzielni mieszkaniowych zostało przejętych przez prywatnych inwestorów. Inwestorzy ci przez lata traktowali ten zasób mieszkaniowy jako bezpieczną lokatę kapitału. W ciągu ostatniej dekady wielu z nich zostało jednak przejętych przez dużo bardziej agresywnie działające fundusze inwestycyjne. Miało to oczywiście związek z generalnym przekształceniem „starych dobrych Niemiec spod znaku społecznej gospodarki rynkowej” w twardych prymusów neoliberalnego ładu ostatnich lat.
Czytaj także: Rafał Woś: Neoliberalne jak Niemcy
Po trzecie, w przeciwieństwie do krajów takich jak Polska, gwałtowne wyrwanie kwestii mieszkalnictwa z logiki dobra wspólnego i wepchnięcie jej w realia intratnego, superkonkurencyjnego rynku nie obyło się bez protestów społecznych. W Berlinie niezadowolenie narastało od lat. Dochodziło tu do wielkich demonstracji ulicznych, pisały o tym media, mówili politycy.
Po czwarte, swoją rolę odegrały również propozycje radykalne. Na przykład akcja „Wywłaszczyć Deutsche Wohnen” (Deutsche Wohnen to należąca m.in. do nowojorskiego funduszu BlackRock firma dysponująca w Niemczech 160 tys. lokali mieszkaniowych). Organizatorzy akcji powołali się na berlińską konstytucję, gwarantującą prawo do mieszkania po godziwej cenie. Ich postulatem było zaś wywłaszczanie wszystkich podmiotów gospodarczych dysponujących wolumenem większym niż 3 tys. mieszkań. I uczynieniem z nich dobra wspólnego zarządzanego przez państwo.
Dopiero kombinacja tych wszystkich elementów sprawiła, że temat mieszkań po przystępnej cenie mógł stać się zagadnieniem politycznym. Bo oczywiście, żeby dokonać politycznej zmiany, najpierw trzeba sobie w ogóle móc wyobrazić, że alternatywa jest możliwa.
W tym sensie nigdy nie jest za późno, by postawić problem na politycznej agendzie w kraju innym niż Niemcy. Na przykład w Polsce. Wszak problem mieszkaniowego wyzysku, który zniewala tak wielu obywateli naszego kraju, nie jest ani trochę mniej dotkliwy niż za Odrą. Wręcz przeciwnie.
Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "TP"