Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
We wschodnim Berlinie, w dzielnicy Friedrichshain, jest aleja Karola Marksa. To o takich miejscach mówiło się kiedyś „arm aber sexy”. Biednie tu trochę, ale za to intrygująco. Jeszcze dekadę temu takie miejsca były ucieleśnieniem Berlina, który jakoś bronił się przed losem Nowego Jorku czy Londynu. Stolic, gdzie bez grubego portfela nie masz co liczyć na mieszkanie w fajnej dzielnicy.
Od kilku miesięcy z okien socrealistycznych kamienic w alei Marksa zwisają transparenty „Precz z chciwością” i „Miasto dla mieszkańców, nie dla spekulantów”. Mieszkańcy protestują w ten sposób przeciwko planom prywatnego inwestora, który próbuje wykurzyć ich z budynków.
W tle sporu jest skomplikowana historia ostatniego półwiecza. Sockamienice wzniesiono po wojnie w ramach planowanej w tym miejscu alei Stalina. Budował – jak to się i u nas mówiło – cały naród. Zamieszkali konkretni ludzie. Raczej zwykli. Absolutnie nie partyjna wierchuszka. Zresztą długoterminowy najem to niemiecka specjalność. Popularna zarówno w NRD, jak i w RFN, a potem w Zjednoczonych Niemczech. Do dziś nasi zachodni sąsiedzi wybijają się pod tym względem na tle zafiksowanej na kupnie własnościowego mieszkania reszcie Europy.
Do niedawna było więc spokojnie. Jednak od mniej więcej dekady na fali najnowszego małego cudu gospodarczego Berlin zaczął się zmieniać. Przyciągał przybyszów, a wraz z nim kapitał spekulacyjny. To właśnie przytrafiło się alei Marksa.
Stojące tu budynki do 1990 r. były własnością NRD-owskich spółdzielni mieszkaniowych. W czasie przełomu i one popadły w tarapaty finansowe. Takie kłopoty zazwyczaj towarzyszą integracji dwóch obszarów o bardzo odmiennym potencjale gospodarczym. Zazwyczaj zaczyna się od pożyczki na bieżące potrzeby, remonty etc. Pożyczały i spółdzielnie. W ramach wdzięczności oddając część zasobu mieszkaniowego zachodnim inwestorom. Inwestorzy z początku deklarowali, że nie interesuje ich spekulacja, tylko stabilny najem. Więc nie ma kłopotu, bo będą się przecież trzymać reguł, np. kontroli czynszów przed nadmiernym wzrostem. W takich krajach jak Niemcy to wciąż standard.
Polecamy: "Woś się jeży" - autorski cykl Rafała Wosia co czwartek na stronie "TP"
Przez dłuższy czas model funkcjonował. Przestał, gdy Berlin zaczął się gentryfikować. Dwa lata temu okazało się, że zarządca mieszkań przy alei Marksa przekształcił się w spółkę-córkę większego funduszu, który z kolei należy do największego prywatnego funduszu deweloperskiego w Niemczech. Wielkiej korporacji, która trzyma rękę na 100 tys. mieszkań w Berlinie (dla porównania największy komunalny właściciel ma ich w niemieckiej stolicy 65 tys.). Niedawno prywatny fundusz przesłał mieszkańcom alei Marksa list, że zgodnie z prawem wypowiada im najem, bo będzie mieszkania sprzedawał. Cena? Średnio 3,5 tys. euro za metr.
I tu zaczyna się robić ciekawie. Mieszkańcy zaczynają pisać listy i wywieszać flagi. Pojawia się zbieranie podpisów pod referendum miejskim o wywłaszczenie giganta. Na właścicielach nie robi to, rzecz jasna, większego wrażenia. Czas działa wszak na ich korzyść: doczekają do końca terminu wypowiedzenia najmu i zaczną monetyzować.
Tak właśnie stałoby się u nas. Ale w Niemczech do gry wchodzi polityka. Propozycji pada kilka. Na dziś wygląda to tak, że zwycięży plan berlińskiego ministra (tu się to nazywa senator) ds. budownictwa. Zgodnie z prawem długoletni najemcy mają prawo pierwokupu po preferencyjnej stawce. Miasto powoła więc fundusz powierniczy, który przygotuje pieniądze potrzebne do wykupu i pożyczy je mieszkańcom na chwilę (oczywiście notarialnie). Ci zaś w tym samym momencie scedują własność na miasto. W ten sposób rekomunalizacja zasobu mieszkaniowego zostanie przeprowadzona, interes kilkuset mieszkańców uratowany, a społeczny problem rozwiązany.
Przywołuję te historie nie dlatego, że da się ją skopiować. Nie mówię też, że w Niemczech wszystko jest cudowne i sto razy lepsze. Chodzi o prostą naukę, płynącą z nastawienia kluczowych aktorów tej historii. Głównie lokalnej polityki oraz relacjonujących to mediów. I jedni, i drudzy faktycznie zdają się w tym sporze brać stronę słabszego. To znaczy mieszkańców. A nie inwestora. I z tym nastawieniem poszukują skutecznego rozwiązania kłopotu.
Mam wrażenie, że w Polsce byłoby odwrotnie. Media (inspirowane bądź nie) przez inwestora donosiłyby raczej o darmozjadach próbujących się utrzymać w mieszkaniach, na które ich nie stać. A politycy rozłożyłby ręce, bo przecież nic się nie da zrobić. A gdyby przedstawiciele jakiejś siły politycznej chcieli się wtrącić, natychmiast by ich okrzyknięty populistami, którzy za nic maja święte instytucje demokratycznego państwa prawa.
Poprawcie mnie, jeśli się mylę.