Demokracja ogrodów

Z perspektywy warszawsko-krakowskiej Katowic ciągle jeszcze się nie docenia. A przecież ich pejzaż architektoniczny pokazuje, czym mogłoby, a czym nie powinno być miasto dla współczesnego społeczeństwa.

06.10.2010

Czyta się kilka minut

Niedawno ukazał się w Katowicach komiks poświęcony Wojciechowi Korfantemu. Jedna z jego bohaterek, żona przedwojennego męża stanu, nie mogąc znieść kolejnej niesprawiedliwości, jaka go spotyka, wykrzykuje, że czegokolwiek by nie zrobił, dla Polaków i tak ważniejsze będą Wilno i Lwów, zaś Śląsk pozostanie zawsze "dojną krową". To mocne, pobudzające do (auto)refleksji zdanie. I w pewnym sensie chyba nadal prawdziwe.

Siła młodości

Katowice pozostają miastem niedocenionym z perspektywy Warszawy, a nawet odległego o mniej niż sto kilometrów Krakowa. Dla wielu kojarzą się jedynie z tym, co widzą z okien pociągu docierającego tutaj z trudem, jadąc 20-30 kilometrów na godzinę: z kamienicami jakby przysypanymi pyłem węglowym, zaniedbanym dworcem i chaotyczną przestrzenią, która rozciąga się tuż za nim. Nieliczni wpadliby na pomysł, by do stolicy Górnego Śląska przyjechać w celach turystycznych. Zapewne równie mało byłoby takich, którzy uwierzyliby, że można tu przyjemnie żyć (w powszechnej świadomości tkwi przecież widmo katowickiej "Superjednostki" - realizującej niebezpieczną utopię o "maszynie do mieszkania").

A przecież Katowice to jedno z niewielu miast polskich, które służą nie tylko negatywnymi, ale i pozytywnymi przykładami w dyskusji, jak powinno być zorganizowane współczesne miasto: przyjazne, a przy tym współtworzące społeczeństwo obywatelskie. Te przykłady biorą się z jego krótkiej historii, która nie przekroczyła nawet dwóch wieków. Zresztą, właśnie młodość ma tu chyba fundamentalne znaczenie: chodzi o miasto, które kształtowało się w okresie industrializacji i idących wraz z nią przemian społecznych, które, poddane polityce i propagandzie, generowało niezależne ruchy społeczne. A więc o miasto, którego doświadczenie i pamięć bliskie jest naszej obecnej - demokratycznej - wrażliwości.

Humanizm awangardy

Katowice dowodzą również, że awangardowa urbanistyka wcale nie musi być antyhumanistyczna. Mówimy o mieście, gdzie w okresie międzywojennym powstały cztery ogródki jordanowskie z doskonałymi architektonicznie pawilonami przedszkolnymi i sportowo-rekreacyjnymi, które radykalny funkcjonalizm łączyły z miękkimi formami organicznymi. Ryszard Nakonieczny nazwał je na łamach "Archiwolty" "okrętami corbusierowskimi". W Katowicach obowiązywała też w dwudziestoleciu zasada, że dystans między jednym a drugim placem zabaw dla dzieci (obowiązkowo z piaszczystą plażą i brodzikiem) nie powinien przekraczać półtora kilometra...

Do dziś (w pewnym sensie: niestety) walor awangardy zachowuje także wcześniejszy od tamtych realizacji Giszowiec - osiedle, które dla koncernu Giesches Erben (Spadkobiercy Gieschego) zbudowali w latach 1907-1910 dwaj architekci z Charlottenburga, Jerzy i Emil Zillmanowie. Jego twórcy postanowili przetransponować ideę "miasta--ogrodu", którą dziewięć lat wcześniej zaproponował Anglik, Ebenzer Howard. Stowarzyszeniu, które założył, udało się w 1902 roku zbudować osadę Letchworth, oddaloną o 55 kilometrów od Londynu. Jej mieszkańcy, głównie intelektualiści i artyści, znaleźli się w przestrzeni, w której cywilizacja i kultura (a więc wygoda i możliwość rozwoju) przenikały się z przyrodą - uporządkowaną, ale nie tracącą nic ze swej naturalności. Otwartą, miejską, samowystarczalną, ale jednocześnie zapewniającą intymność.

"Balkan Ekspres"

Bracia Zillmanowie zdemokratyzowali brytyjski koncept. W Giszowcu zamieszkali robotnicy koncernu, przede wszystkim górnicy dzisiejszej kopalni "Wieczorek" (dawniej Giesche). Domy o spadzistych dachach, otwartych przedsionkach, zagospodarowanych stryszkach, oknach, które można było zasłonić drewnianymi okiennicami, stały w zagospodarowanych, całkiem sporych ogródkach. Niczym nie przypominały powstających obecnie osiedli szeregowców, budowanych od sztampy, do znudzenia powtarzających ten sam wzór. Zillmanowie doskonale wiedzieli, jak zachować jednorodność całości (odwołali się do modelu tradycyjnej śląskiej chaty wiejskiej), a przy tym jak każdemu pojedynczemu domowi nadać walor niepowtarzalności.

Osiedle ma charakter koncentryczny: w samym centrum znalazł się ocieniony parkiem plac, wokół którego powstały sklepy, szkoły, poczta, łaźnia, pralnia - i oczywiście gospoda (co ważne: przystosowana do przyjmowania profesjonalnych teatrów!). To jasne, że w tak przyjaznej przestrzeni, zorganizowanej w sposób dyskretny i naturalny, z łatwością tworzyła się wspólnota - skupiona już nie tylko wokół czarnego węgla, ale i zieleni.

Inwestorzy i projektanci zdawali sobie przy tym sprawę, że nie wolno dopuścić, by osiedle stało się zamkniętą enklawą (która przypominałaby dzisiejsze dzielnice apartamentowców, odcięte od reszty świata murem i budką portiera-strażnika, do których dojechać można wyłącznie samochodem). Osiedle miało przecież być częścią miasta, a robotnicy - jego obywatelami. Zadbano więc o komunikację, ekonomizując pracę kolejki wąskotorowej. Od 1914 roku dwanaście wagoników "Balkan Ekspresu" (tak samo nazywała się otwarta w tym czasie linia kolei transsyberyjskiej) woziło zarówno towary, jak i - bezpłatnie! - mieszkańców. Tak było aż do grudnia 1977 roku, kiedy - mimo oporu górników - zastąpiono pociąg autobusami.

Nie tylko emblemat

Kolejka jeździła do Janowa i Nikiszowca. To ostatnie osiedle, dzieło Antona Uthemanna,­ powstało jako "uzupełnienie" gęsto zaludnionego już Giszowca. Ma zupełnie inny charakter. Przypomina nieco pradawny gród, wyłaniający się zza otaczającej go zieleni, zadziwia intensywnością koloru. Spójny architektonicznie, składa się z trójkondygnacyjnych bloków w kształcie trapezu albo trójkąta z wewnętrznymi dziedzińcami, do których prowadzą "ainfarty" (bramy). Między budynkami znajdowały się kiedyś chlewiki, w których hodowano króliki i świnie; na placach stały piece do pieczenia chleba lub ciasta, również integrujące miejscową społeczność. Niestety, w latach 60. władza socjalistyczna uznała, że nie są one dość miejskie. Na szczęście w sierpniu 1978 roku wpisano Nikiszowiec na listę zabytków, dzięki czemu zachował swój pierwotny charakter: z wszechobecną cegłą licówką, oknami obramowanymi pasami czerwonej farby, kameralnymi klatkami schodowymi o wzorzystych ścianach malowanych wałkiem. Wreszcie - z gospodą i widokiem na szyb Pułaski, oddany do eksploatacji w 1910 roku.

Nikiszowiec stał się jednym z emblematów górniczego Śląska - przede wszystkim dzięki filmom Kazimierza Kutza (tu powstawała "Sól ziemi czarnej" i "Perła w koronie"). Ale jednocześnie ostatnio zaczyna budzić zainteresowanie także w inny sposób. Nie chodzi tylko o to, że osiedle to polubili twórcy teledysków (Big Cyc) i reklam (Warka). Ważniejsze, że daje ono do myślenia tym, którzy zastanawiają się, na czym buduje się odpowiedzialność człowieka za miejsce, w którym mieszka. A także, jak kształtować rzeczywistą symbiozę - i przywiązanie - między pracodawcą a pracobiorcą (ilu znajdziemy dziś w Polsce "Spadkobierców Gieschego"?). To bardzo współczesne kwestie.

Zielone kominy

W Nikiszowcu nakręcił też film Lech Majewski. Jego "Angelus" (2001) to imaginacyjna opowieść, której źródłem jest twórczość artystów "nieprofesjonalnych" działających od lat 30. na Śląsku: malarzy-górników, malarzy-hutników, których łączy się zwykle nazwą "Grupa Janowska". Na tutejsze miasta-ogrody warto spojrzeć - bynajmniej nie naiwnymi - oczami Teofila Ociepki, Ewalda Gawlika, Erwina Sówki, Pawła Wróbla, Gerharda Urbanka... Ot, choćby tylko na ciepły w tonacji, jesienny obraz Gawlika, przedstawiający jeden z domków w Giszowcu: widzimy na nim liście opadające na podwórko, wiaderko przy wejściu, uchylone okno, gołębnik, do którego wchodzi się po drabinie. Albo inny, tego samego autora: kolejka "Balkan Ekspres" konkuruje na nim z czerwonym autobusem, wpisując się integralnie w harmonijną przestrzeń drzew i kominów, które również nabierają jasnozielonej tonacji.

Niekiedy artyści z Grupy Janowskiej portretowali świat już nieistniejący. W latach 60. w urokliwą zabudowę Giszowca wtargnęły betonowe bloki, niszcząc nie tylko pojedyncze domy, które bez wahania równano z ziemią, ale całe założenie urbanistyczne. Niestety, w takich przypadkach strata jest ostateczna. Tego, co się stało, nie da się naprawić. Ani zadośćuczynić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Katowice: miasto ogrodów (41/2010)