Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pamiętam, że kupiłam sobie w sklepie banana i zjadłam go uśmiechnięta przed lustrem hotelowym”. Współczesna opozycjonistka wspomina swój protest przeciwko cenzurze w warszawskim Muzeum Narodowym? Nie, to Maria Zmarz-Koczanowicz, zasłużona dokumentalistka, przywołuje swój pierwszy wyjazd na Zachód, na festiwal filmowy w Tampere w drugiej połowie lat 80. I dodaje: „To było moje zwycięstwo nad komuną”.
Takich momentów, gdy my również uśmiechamy się porozumiewawczo, czytając o przeszłości dziwnie bliskiej, jest w książce „Drżące kadry” dużo więcej. Dziennikarz filmowy Piotr Czerkawski przeprowadził 13 rozmów z reżyserami i reżyserkami, którym przyszło pracować w komunistycznej Polsce. Na przekór tamtej epoce, a jednocześnie czerpiąc z niej siły, bo – nie da się ukryć – właśnie wtedy stworzyli swoje najlepsze filmy. Ich rozmówca, urodzony w symbolicznym roku 1989, pyta o rzeczy z pozoru oczywiste, których nie mógł doświadczyć na własnej skórze ani naocznie zaobserwować. Właśnie ta perspektywa, dystansu lat i pokoleń, wolna od kombatanctwa, a jednocześnie od nostalgii rozgrzeszającej tamten system, pozwala spojrzeć na filmowy Peerel trochę z ukosa.
Książka pozbawiona jest odautorskiego wstępu, trzeba zatem poskładać sobie samodzielnie obraz czasów, w których niemal równolegle powstawały takie filmy jak „Potop” Jerzego Hoffmana i „Rejs” Marka Piwowskiego; w których polskie kino było najważniejszą ze sztuk i ciekawiło świat, a równocześnie jego twórcy, choć zapraszani na prestiżowe festiwale i uniwersytety, co i raz doznawali iście mrożkowskich upokorzeń. I w kraju, i za granicą. Na jednym biegunie był więc prestiż, splendor i barwne życie bohemy, na drugim – gospodarka niedoboru, gry z cenzurą i zależność od różnej maści „towarzyszy szmaciaków”. Dziś Agnieszka Holland, Janusz Zaorski czy Krzysztof Zanussi wspominają o tych paradoksach na luzie, mówią też o swojej „naiwności politycznej” czy „poczuciu niemocy”. Polskie kino potrafiło wtedy po mistrzowsku przeskakiwać swoje ograniczenia, choć w wielu sferach pozostawało „misiem na miarę naszych możliwości”.
Boleśnie doświadczali tego twórcy kina gatunków, które wymagało przede wszystkim porządnej infrastruktury i budżetu. Opowiada o tym Marek Piestrak, terminujący ongiś na planie „Dziecka Rosemary” i przy „Bliźnie” Kieślowskiego. Dziś jego „Klątwa Doliny Węży” (1987) uchodzi za najgorszy polski film wszech czasów, a kostiumowe horrory z „Wilczycą” (1983) na czele otoczone są prześmiewczym kultem. W Peerelu miały jednak swoją widownię, spragnioną rodzimej kultury popularnej. Bo nie samym kinem moralnego niepokoju żył ówczesny Polak. I czasem łatwiej było zrobić kameralny dramat z politycznymi aluzjami niż dobry film przygodowy.
W „Drżących kadrach” (określenia tego używa Wojciech Marczewski, mówiąc o swym filmie „Dreszcze”) każdy z rozmówców opowiada o minionym ustroju w swoim własnym filmowym stylu i z właściwym sobie temperamentem. Jerzy Antczak, autor nominowanej do Oscara adaptacji „Nocy i dni” (1975), nazywa siebie twórcą XIX-wiecznym, który reżyserii uczył się, oglądając jako dziecko ćwiczenia wojskowe. Jerzy Hoffman, którego biografia to prawdziwa polska odyseja ubiegłego stulecia, zasługująca na wielkoformatowe kino, opisuje Peerel epickim gestem. Zmarły niedługo po tej rozmowie Kazimierz Kutz odżegnuje się od bycia artystą, nie szczędzi pieprznego języka i takichże anegdot, podobnie jak Jerzy Gruza, którego seriale „Wojna domowa” czy „Czterdziestolatek” w przewrotny sposób starały się „poprawiać rzeczywistość”. Natomiast wszystkie trzy wywiadowane reżyserki: Zmarz-Koczanowicz, Holland i Magdalena Łazarkiewicz próbują zwrócić uwagę na kobiecy aspekt pracy w zawodzie, który nawet w epoce wynoszącej kobiety na traktory pozostawał zmaskulinizowany i męskocentryczny.
Rozrzewnieniu, z jakim mówi się o poczuciu dawnej środowiskowej wspólnoty, towarzyszą gorzkie nuty – solidarność filmowców, nawet tych grających do jednej bramki, wcale nie była tak powszechna. Soczyste wspominki alkoholowe (Janusz Kondratiuk: „Część moich znajomych wyrzucano z knajpy, gdy tylko się pojawili. Niektórzy mieli nawet zakaz wstępu do izby wytrzeźwień”) przeplatają się z całkiem trzeźwymi uwagami na temat panującego na planach filmowych bumelanctwa i bylejakości. Idealizowany zazwyczaj obraz Zachodu w oczach ówczesnych twórców kina nabiera cech przytomnie krytycznych – wielu już wtedy dostrzegało ciemniejsze strony życia w kapitalizmie i tylko nieliczni decydowali się zamieszkać tam na stałe. Wyłaniające się z tych rozmów indywidualne różnice nie przesłaniają wspólnych mianowników. Odpowiadając na pytanie, co pozwoliło im przetrwać w czasie marnym i odreagować absurdy systemu, liczni rozmówcy wskazują na poczucie humoru, potwierdzając tym samym legendę o najweselszym baraku w obozie.
Niby znamy te piosenki skądinąd, a jednak powtarzane mają to do siebie, że zyskują z czasem jakiś nowy smaczek. Są również w książce prawdziwe zaskoczenia, na przykład bardzo nietypowe konstelacje interpersonalne, są nieznane i nigdy niezrealizowane projekty, jak Piestraka film o wiedźminie, odkrytym u Sapkowskiego jeszcze w latach 80., czy Marczewskiego film fabularny o Michniku. Są też obiecujące plany na przyszłość, w tym „Rejs 2” Piwowskiego, czyli rzecz o tym, „jak władza manipuluje prawem dla budowania bezprawia”. Prócz zabawnych dykteryjek wiele miejsca zajmują w wywiadach szczegóły czysto biograficzne, składające się na swoiste portrety pokoleniowe. Mamy tu życiorysy jeszcze przedwojenne, naznaczone traumą wojny, przymusowymi migracjami, ale i powojenną energią. Spotykamy młodych świadków roku 1968 w Polsce i Czechosłowacji. Mamy wreszcie „stracone pokolenie stanu wojennego”, któremu filmowy start zakłóciła „noc generała”.
Nie wszyscy się rzecz jasna w tym portrecie zmieścili. Niedawno odszedł Ryszard Bugajski, a wcześniej Barbara Sass, Piotr Szulkin, Andrzej Wajda czy Andrzej Żuławski. Wypada także zapytać o nazwiska żyjących nieobecnych: Filipa Bajona, Sylwestra Chęcińskiego, Jerzego Domaradzkiego, Feliksa Falka, Marcela Łozińskiego czy Radosława Piwowarskiego. Może pojawią się w drugim tomie? Każda bowiem pojedyncza historia trochę utwierdza, ale trochę jednak komplikuje świadectwo swojej epoki. Zgodnie z tytułem „Drżące kadry” mają dostarczać migotliwego obrazu Peerelu, a ponieważ coraz mniej rodaków go pamięta i coraz częściej jego wizja bywa upraszczana i zniekształcana w imię doraźnych celów politycznych, tym bardziej warto zapuszczać się w tamte czasy z różnymi przewodnikami.
Zwłaszcza że wiele rozwiązań systemowych w dzisiejszej kinematografii zaczyna niepokojąco przypominać peerelowskie, a sami filmowcy coraz częściej stają przed moralnymi dylematami rodem z poprzedniej epoki: lepiej się postawić czy ustawić? Bo odgórne ograniczenia nie zawsze i nie każdemu dodają skrzydeł. Dlatego nie ma, niestety, żadnej gwarancji, że dziś, w zupełnie innych okolicznościach kulturowych, powstaną „drżące kadry” na miarę „Barw ochronnych”, „Kobiety samotnej” czy „Ucieczki z kina »Wolność«”. ©
Piotr Czerkawski, DRŻĄCE KADRY. ROZMOWY O ŻYCIU FILMOWYM W PRL-U, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019. Premiera 11 września.