Człowiek z widokiem na hałdę

Klucz do zrozumienia Karola Maliszewskiego? Żarliwość. Przywilej i piętno jednocześnie.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Odkąd noworudzki poeta i krytyk Karol Maliszewski odszedł z Dolnego Miasta i zamieszkał w willowej dzielnicy Zacisze, hałda przysunęła się jeszcze bliżej.

Wystarczy, że podciągnie rolety i jest - płasko ścięty masyw, poryty bruzdami erozji, wchodzi na pierwszy plan, zasłaniając kawał północnego horyzontu. Węgiel miesza się ze śniegiem - coraz mniej oczywista jest ta mieszanka. Czas kopalń skończył się nieodwołalnie.

47 lat w jednym miejscu, z przerwą na studia w niedalekim Wrocławiu. Prawie pół wieku na jednym z końców polskiego świata. Poniemiecki Drohobycz, utopiony na dnie głębokiej kotliny jak fusy na dnie filiżanki. Hałdy, kopalniane rytmy, zimą złe powietrze. Setki wierszy, w których dolnośląska geografia i trudna do opisania rozpacz stopiły się w jedno.

Czas szturmu i burzy, czas, kiedy Maliszewski znajdował się w centrum krytyczno-poetyckiego wiru, kiedy rozdawał karty, budząc wściekłość i drwiny, minął. Namiętności wywoływane przez polską poezję pierwszej połowy lat 90. przeszły już do podręczników. Autor "Inwazji" odsunął się na drugi plan. Napisał kilka lat temu:

Nikogo nie ruszy, nie dotknie

nie będzie odnotowane

nie będzie kandydować

tym bardziej pisz na nic

("Mniej więcej")

A przecież istnieje nadal, pisze, ocenia, nadal śpi zbyt krótko, nocami przy cudzych wierszach dopisując sobie kolejne dioptrie. Z tą samą żarliwością zajmuje się wierszami, których nie czyta nikt oprócz recenzenta i autora.

Tę samą neurozę co kiedyś wozi w plecaczku.

Nieskończona przestrzeń

Żarliwość - klucz do zrozumienia Maliszewskiego. Przywilej i piętno jednocześnie.

Przywilej, bo człowiek żarliwy budząc się jak wczoraj i trzydzieści lat temu, budzi się pierwszy raz, żeby z nerwową energią sprawdzać istnienie świata i uczestniczyć w ciągłej przemianie.

Może być Nowa Ruda wraz z okolicami. Miasto jak ze sztychów Piranesiego, niewielkie, ale wielopoziomowe, oniryczne, pełne zaułków, przejść, kanałów, krzyżujących się perspektyw, tajemnicy, ciemności i mgły. Ślady masonerii, knajpy górnicze, XVII wiek na wyciągnięcie ręki, Polska, Czechy i Niemcy, chlewiki, różowy kolor piaskowca.

Człowiek żarliwy, wspinając się czterdziesty rok na tę samą hałdę, wspina się na nią po raz pierwszy. Czujnie rejestruje zmiany - na zboczach chwieją się całkiem spore brzozy, nawet nie podejrzewał, że rany pozostawione w pejzażu przez kopalnię zaczną zarastać tak szybko. Krótka wycieczka na tereny dawnej KWK "Piast" jest tym samym co wizyta w Bakczysaraju - ostał się jeden budynek, z ziemi wystają jeszcze przewody wentylacyjne. Niedaleko budują obwodnicę, przeszli już przez wzgórze, krajobraz zmienił się nieodwracalnie i warto o tym pamiętać. W domkach jednorodzinnych festiwal remontów.

Każdy szczegół jest ważny, każdy detal. Hałda w Nowej Rudzie różni się kształtem od tej w sąsiednim Słupcu - pierwsza przypomina monolit, druga jest uformowana jak piramida Azteków. W kamieniołomach znowu pracują przez całą dobę i po zmroku oświetlone zielonkawym światłem zbocze wygląda jak wnętrze gigantycznego akwarium. Poeta żarliwy nie musi właściwie nigdzie wyjeżdżać w poszukiwaniu poetyckiego materiału. Wystarczy, że wczepi się w najbliższą materię i będzie pilnował jej uparcie. Jak w "Jesteśmy":

Jeszcze lokówka ciepła, rozrzucona bielizna,

nie wyłączone radio mówi,

że Okocim sześćdziesiąt. Stan wód

i uczuć, jak to w lutym.

Nadgryziona bułka, pomarszczony

dywan, okno mieni się nagłym

słońcem. Byłaś tu przed chwilą,

teraz jesteś w pracy. (…)

Kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych Nowej Rudy. Nieskończona przestrzeń.

Na pierwszej linii frontu

Poeta wybiega do pracy przed ósmą.

Szkoła jest stara, przedwojenna jeszcze, nie za bogata, podmiejska i kameralna. Hałda o krok. Widać ją przez okna niektórych pracowni. Na skarpie po drugiej stronie uliczki Pekin, czyli blok dla najbiedniejszych rodzin w mieście: pranie chybocze się na sznurach, mimo chłodu z otwartego na oścież okna próbuje uciec firanka, wewnątrz głośno gra muzyka.

W swojej klasie Maliszewski ma tablicę pamiątkową, dzieciaki są kochane, same ją zrobiły, ktoś pomalował styropian na zielono, ktoś wydrukował z internetu długi biogram, zdjęcie, kilka wierszy, tych bez przekleństw, felieton z gazety lokalnej.

"Pan był kiedyś poetą"

nie mogłeś tego ująć prościej synku

(…)

dobrze mi tu z wami

i ciepło idzie od kaflowego pieca

na którym plansza z pytaniami

przypadków

nie pytaj więcej kim czym byłem

("Nie pytaj więcej kim czym")

Dzisiaj rozmawia z uczniami, jak odmieniać szczególnie złośliwe czasowniki, a także jak skonstruować reklamę wyjazdu w egzotyczną część świata. Ktoś proponuje, żeby do Australii autobusem lub amfibią. W Australii są wielkie rafy kolorowe. "A mój tata był jak zwykle w rejsie" - napisał w swoim opowiadaniu Andrzej, choć tata Andrzeja nie jest marynarzem. W dzienniku przybyło uwag. Kiedy będą Górskie Odznaki Turystyczne?

Próbuje uspokoić dziecięcy huragan, ale wygląda jakby tego poranka myślami był w stu innych miejscach jednocześnie. Może myśli o tym, co zdarzyło się wieczór wcześniej, o konkursie poetyckim Rafała Wojaczka, znowu pojawił się ten dziwny squatters napisał lirykę jak z Ciorana i wygrał, poeci w wieku syna Karola wieszali się rękawów, mówiąc "Karol, kurwa, musisz przeczytać jedną rzecz". "Prowincjonalny belfer", jak nazwano go kiedyś podczas jednej z dyskusji o poezji, odznak z Wrocławia znowu nie przywiózł, nie zdążył zajść do PTTK.

Dzieciaki na przerwach czepiają się rąk, jak młodzi poeci we Wrocławiu, tylko tajemnice, które przekazują, zakrywając usta dłonią, jakby ważniejsze. Lekcje mijają pędem, i tak codziennie, ani się obejrzał, jak w tym oto oddalonym od centrum budynku przepracował 21 lat. Uczy już dzieci swoich pierwszych uczniów, peleton pokoleniowy przesuwa się przed spracowanymi oczami. Kiedyś pisał:

W dniu, w którym otrzymałem zaproszenie

do wzięcia udziału w dyskusji o przemocy, razy

sypały się gęsto w wielu szkołach świata.

Ojciec Łukasza C. zajrzawszy do

podsuwanego przeze mnie dziennika,

dopisał się do długiego szeregu

wkurwionych ojców. Chłopak smarkał krwią.

Ja cię chyba zabiję. Dość mam tego wstydu. (…)

("Wstyd. Miasteczko górnicze czeka swego końca

(publicystyka drobnego gniewu)")

Maliszewski: Dzięki szkole uczestniczę w prawdziwym życiu. To jakby stać na pierwszej linii frontu, na wyciągnięcie ręki ludzki wir. Nie siedzę w redakcji, jestem blisko świata, słyszę, jak się szamoce. "Wstyd" napisałem na przykład w szczególnym momencie. Po 1989 roku Nowa Ruda zmieniała skórę, nikt nie miał roboty, kopalnie upadły. Górnicy wyskoczyli z kolein, którymi toczyło się tutaj pokolenie po pokoleniu. Zaczęło się ostre picie, a z piciem przyszła przemoc. Uczyłem wtedy również wf-u i widziałem, że jak ktoś przychodzi na zajęcia i nie chce się przebrać, to pewnie znowu ma plecy albo nogi w sińcach. Teraz inaczej, wszyscy wyjechali za pracą za granicę, świetlica zrobiła się za ciasna, bo jest coraz więcej dzieciaków, którzy mamę i tatę mają w Irlandii, babcia albo ciocia wychowują. Kolejny dramat się kroi.

Obiecuje sobie, że to już ostatni rok. Praca w szkole, uczelnia, konkursy poetyckie, pisanie, recenzowanie... za dużo. Zostawi sobie kilka godzin w tygodniu i kółko krajoznawcze.

Rok wcześniej mówił to samo.

Raczej matka niż mędrzec

Grzegorz Nurek, wydawca Maliszewskiego i redaktor czasopisma literackiego "Studium", nazywa poetę "stachanowcem polskiej literatury". Bo żarliwość połączył z niezwykłą energią. Poezja, recenzje, przedmowy i posłowia, jazdy po kraju, konkursy literackie, warsztaty dla młodych poetów, korekta, redakcja, poczta literacka. Pod koniec lat 80. budził do życia środowisko lokalnych pisarzy. W mitycznych czasach sprzed internetu listonosz donosił czasem po kilkanaście tomików dziennie, teraz skrzynka internetowa pęka w szwach.

- Jedna z niewielu maszyn do czytania w tym kraju - twierdzi Nurek.

O to też toczyły się spory. Że Maliszewski pisze i czyta za dużo, że swoimi zbyt łagodnymi recenzjami otwiera zbyt szeroko drzwi do poezji, co sprawia, że wchodzą przez nie grafomani. Że część jego wierszy pisana jest zbytnią neurozą i światła dziennego ujrzeć nie powinna. Że nie ma prawa pisać poezji i recenzji jednocześnie. On sam tłumaczył w "Znaku", że "krytyk nie jest Panem Bogiem" i powinien "być raczej wielkoduszną matką niż starym mędrcem. Asymilować z wyczuciem. Czuwając, przytulać".

Równolegle do życia literackiego toczy się intensywny świat. Praca w podstawówce, praca w szkole wyższej w Jeleniej Górze, tytuł doktora, troje odchowanych dzieci. Kółko turystyczne, praca w lokalnej gazecie. Kiedy z pieniędzmi było krucho, dorabiał jako akwizytor reklam - wsadzał dzieciaki w auto i wspólnie ruszali w powiat. Do gazety pisał kawałki o tym, że sołtys z Dzikowca czy Przygórza nie dba o kanały melioracyjne, dla siebie zachowywał ułamki innego rodzaju, pisane niespokojną, pośpieszną frazą rozbłyski piękna lub okrucieństwa, notowane na poboczu drogi, szybkim, trudnym do odcyfrowania pismem, jakby słowa nie nadążały za gonitwą myśli:

Bóbr wzbiera. Mijam go po drodze.

I on mnie mija.

Ileż podmytych kurników,

upadłych płotów z wikliny!

I nie masz nikogo, który by opisał

brudne dzieci wpychające fotel

w żuka i konia bez głowy.

Rodzina się przenosi bliżej biedaszybów.

Zima nie ma końca

[*** (Bóbr wzbiera, mijam go po drodze)]

Grzegorz Nurek pamięta taki obrazek z 2005 r. Jest zima, fatalna pogoda, wieczorem w Krakowie poeta powinien stawić się na wieczór autorski. Więc Maliszewski zaraz po zajęciach w szkole wsiada w samochód, pędzi 350 km do Krakowa, spotyka się, czyta, odpowiada na pytania.

A później, kiedy ostatni czytelnik odchodzi, zamiast udać się na zwyczajową wódkę, wsiada do samochodu i wraca do domu, bo o ósmej pierwsza lekcja.

Z Dolnego Miasta

Nowa Ruda z jej skomplikowaną geografią nadaje się do historii mitycznych.

Choćby ten symboliczny szczegół z wczesnego dzieciństwa opisany w "Próbach życia" - kiedy jego pierwszy dom rozjeżdżały koparki, ze ścian pokoju dziecinnego wysypały się zamurowane przez przedwojennego właściciela książki oprawione w skórę: "Czarodziejska góra", "Don Kichote", "Odyseja". Może być, że to one go napromieniowały na zawsze. Dlatego czytał pod kołdrą z latarką wykradzioną ojcu, a później, już w liceum, pokonywał w nocy po kilkanaście kilometrów w jedną stronę, żeby przybić na drzwiach swej pierwszej miłości wiersz.

W wetkniętym pomiędzy cmentarz i ciąg piwiarni kraju lat dziecinnych Maliszewskiego nie były to zachowania typowe. Mężczyzna szedł do kopalni albo zawodówki mechanicznej, mógł parać się rzemiosłem, mógł reperować maszyny w zakładach włókienniczych. Dolne Miasto poetów i nauczycieli nie rodziło. Normalne było to, że ojciec Karola, ceniony w mieście krawiec, nie potrafił często dojść o własnych siłach z knajpy do domu. Normalne były życiowe wybory trzech starszych braci, z których dwóch straciło zdrowie w śląskich kopalniach.

Tylko najmłodszy z Maliszewskich, zamiast rozwijać się jak pan bóg przykazał, uciekał w książki.

Magda, najstarsze z trojga dzieci poety: cała jego nadaktywność bierze się być może stąd, że miał sobie i innym bardzo dużo do udowodnienia. Mimo że w tamtej dzielnicy spędził większość życia, wyskoczył z niej bardzo wysoko. I ciągle pracuje opętańczo, żeby udowodnić swoją wartość.

Weź i się potnij

Jeśli zestawić Maliszewskiego poetę z Maliszewskim obywatelem, powstaje zgrzyt.

Jako obywatel funkcjonuje bardzo przyzwoicie. Posiada samochód, pełni społecznie poważaną funkcję. Alkoholu nie lubi, w podejrzanych lokalach nie bywa. Kłaniają się noworudzianie, był nawet taki czas, kiedy politycy proponowali mu karierę w strukturach regionalnych Unii Wolności. Ani słowa o ciemnościach, woli opowiadać o szczęściu, jakie czuje widząc, że Nowa Ruda podnosi się z upadku. Wygodnie byłoby napisać, że jest w nim frustracja, ale żaden gest tego nie zdradza. Kocha swoją małą przestrzeń, wielkomiejskich ciśnień nie odczuwa.

Zawsze starannie ogolony, na lekcje się nie spóźnia. Jeśli czytelnik zada idiotyczne pytanie albo przyklei się natarczywy poeta, Maliszewski nie zdradza cienia irytacji. Sympatyczny, przejęty światem mężczyzna w średnim wieku, z sercem na dłoni i w grubych okularach.

Jeśli jednak czytać jego wiersze, wyłania się z nich znacznie więcej niż poezja "małej ojczyzny" i świadectwo przywiązania do lokalnej geografii: w dynamicznych, poszarpanych utworach panoszy się świat podszyty rozpaczą, buntem i chaosem. Okrucieństwo miesza się z czułością. Żarliwość jest przekleństwem. Depresja rządzi. Wycieczka krajoznawcza nad rzekę Dzik zmienia się w bolesne doświadczenie. Narrator brzmi czasem, jakby był wielką raną. Maliszewski nie chce się nad tym pęknięciem rozwodzić.

- Może i jest to jakaś gra - przyznaje w końcu. - Ale co, pójdę do szkoły i powiem dzieciom "Słuchajcie, kochani, ten świat przeraża, najlepiej wziąć i się pociąć"? Nigdy. Niech tak zostanie.

Nie wszystko udało się pogodzić.

10 minut spacerem od szkoły w pracowni komputerowej biblioteki miejskiej nieobecna duchem Apolonia, była żona poety, próbuje zrozumieć, dlaczego po 24 latach małżeństwa Karol odszedł, zostawiając jej mieszkanie w Dolnym Mieście z widokiem na nasyp drogowy i ślepą ścianę. Piętrzą się tam teraz w paczkach tomiki nieczytanych poetów, bo Apolonia ma własne wydawnictwo. Dlaczego, głos kobiety lekko drży, przecież chyba dobrze mu było, nic nie mówił tyle lat, miał swój kąt do pisania, trójkę dzieci odchowali wspólnie, przecież czasem mógł wyjeżdżać, to chyba nie było takie złe życie? Przez tyle lat godził wszystko, nagrody, idź po węgiel, zawieź dzieci, pieniędzy brakuje, idź do sklepu, jadę na festiwal, recenzję muszę napisać, tyle lat, i nagle okazało się, że to wszystko na piasku budowane?

Dlaczego nie mogli jak zwykli ludzie, normalnie obywatele tego miasta, jak tyle innych par, wchodzić pod rękę w lata? Dusił to w sobie, czekał, aż dzieci odejdą, udawał, czy przyszło na niego nagle?

Więc sytuacja jest taka, że ona w ciemnym mieszkaniu w Dolnym Mieście, paczki z wierszami, pustka i kot, on na Zaciszu, w jasnym, wyczyszczonym z nadmiaru sprzętów domu.

Na Zaciszu Unia Europejska sponsoruje wymianę kanalizacji. Zdarli asfalt z ulicy, ujawniła się glina.

Nigdzie indziej poza swoimi okolicami takiej nie widział: nachalna, bardzo zaczepna i o niespotykanie różowym kolorze. Po jesiennych marszach buty i nogawki wyglądają, jakby ktoś próbował wymalować na nich lamperię. Róż bierze się z rudy żelaza, która zabarwia ziemię.

I to jest kolejny problem do rozwiązania. Prawie pół wieku w jednym miejscu, setki zeszytów zapisanych nierównym pismem, tysiące przeczytanych wierszy, lata życia w nerwowym czuwaniu, schodzone ścieżki, hałdowiska, turystyczne szlaki i szlaki do domów lokalnych poetów, schroniska, bunkry, kopalnie.

Nadal nie zna odpowiedzi na podstawowe pytania. Jak odpowiednio nazwać kolor, który czepia się spodni.

I dlaczego na jego widok w gardle czuje coś cierpkiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2008