Czerwony pasek (na życiu)

Nie wiem, jak to możliwe, ale wszystkie moje świadectwa szkolne – co do jednego, przyrzekam! – miały czerwony pasek.

17.06.2019

Czyta się kilka minut

Przejrzałam je sobie nawet ostatnio na fali czerwcowej nostalgii. Jak to się stało? – myślałam, pochylona nad teczką podpisaną wiele lat temu ręką mojej mamy „Ania: świadectwa szkolne”. Jak to możliwe, że byłam bardzo dobra we wszystkim? Przecież to jest niemożliwe. I niepotrzebne. I przerażające, bo dziś dobrze wiem, że tak naprawdę interesowałam się na głębszym poziomie kilkoma tylko rzeczami: historią, językami obcymi, literaturą, pisaniem i muzyką, po jakie licho zatem tak morderczo żyłowałam osiągi w dziedzinach tak obcych mi jak chemia czy – sama nie wierzę, że to właśnie piszę – przysposobienie obronne?!

Kiedy o tym myślę, robi mi się słabo, i zastanawiam się, co poszło nie tak. Czy szkoły, do których chodziłam, miały niskie oczekiwania wobec uczniów, czy też to jednak ze mną był jakiś problem? I obawiam się, że niestety to drugie. Myślę przy tym o moich przyjaciółkach szkolnych i dobrze wiem, że nie byłam w tym sama. „Twoja ambicja zabija ciebie, ambicja to twój bóg” – mogę nam dziś zadedykować tę piosenkę Kryzysu w ramach szkolnego koncertu życzeń.

Krąży po sieci w ostatnich dniach facebookowy wpis dr. Jakuba Andrzejczaka, socjologa i pedagoga z Poznania, który snuje refleksje nad ową wszechogarniającą presją wyników, osiągów i sukcesów, których odwiecznym emblematem jest czerwony pasek na świadectwie ukończenia szkoły. Udostępniło ten post prawie 50 tysięcy osób, komentarze idą w grube tysiące, widać poznański naukowiec dotknął sprawy bliskiej wielu sercom.

Pisze dr Andrzejczak: „Ta sama szkoła, w której od dziecka oczekuje się, by było jednocześnie najlepsze ze wszystkiego, ma przygotować je do życia, w którym wszyscy oczekiwać będą od niego, aby wyróżniało się w jednej dziedzinie. To jeden z wielu paradoksów systemu”.

Z perspektywy osoby, która przez wszystkie długie lata swojej edukacji podporządkowana była tej systemowej presji na bycie najlepszą we wszystkim, mogę dziś śmiało powiedzieć, że nie dało mi to absolutnie nic, prócz poczucia wyczerpania i wieloletniej nieumiejętności godzenia się z porażkami. Nie dopuszczałam do porażek, po prostu. Nie wchodziły w grę. Cena za to była – jak możecie sobie wyobrazić – bardzo wysoka.

Dla porządku dodam jeszcze, że to nie dom rodzinny wywierał na mnie tę presję. Myślę, że moi rodzice przyjmowali oczywiście ze zrozumiałym zadowoleniem wszystkie te moje triumfalne pochody przez kolejne klasy i szkoły, jednak – wiem to na pewno – nie czyniliby mi żadnych zarzutów, gdybym zamiast samych piątek i szóstek przyniosła w końcu jakąś uczciwą pałę. Może nawet by się ucieszyli, że nie jestem robotem?

Pamiętam ich totalne przerażenie na mój widok, gdy przyjeżdżałam do domu na weekendy na pierwszym roku studiów i, wyglądając jak śmierć na chorągwi, po prostu nie odchodziłam od książek. Możliwość porażki – niezdania któregoś z dziewięciu egzaminów, które miałam w pierwszym semestrze (o droga profesor Barbaro Kraus-Mozer, o profesorze Bogdanie Szlachto! śniłam Was po nocach i nie były to błogie marzenia) – po prostu mnie paraliżowała. Nie spałam, nie jadłam, nie żyłam – ryłam. I – o losie, dzięki ci za to – w końcu coś oblałam. Było to, pamiętam jak dziś, komunikowanie publiczne u świętej pamięci Romana Bartoszcze. Dostałam tajemniczą ocenę „OMC”, czyli, jak się potem okazało, „o mało co, a byłoby dobrze”. Tak oto dr Bartoszcze zakpił sobie wtedy ze mnie, i do dziś go za to cenię. Po pierwszym głębokim szoku przyszło otrzeźwienie, bo okazało się, że OMC wypisane wołami na liście wywieszonej w gablocie Instytutu przy Jabłonowskich w Krakowie nie spowodowało ni wybuchu planety, ni śmierci moich bliskich, ani też moje ciało nie zostało obsypane bolesnym owrzodzeniem przez obrażonego na mnie Thota, egipskiego boga nauki. Nic się nie stało. Zupełnie nic. Zdałam we wrześniu. Na czwórę. A potem nawet dostałam stypendium naukowe, które – oczywiście – miałam już przez wszystkie lata studiów.

Dołączam do apelu dr. Andrzejczaka: wyluzujmy, jeśli nie jesteśmy jeszcze wyluzowani. Ocena bardzo dobra z chemii ani PO nie przydała mi się do niczego w życiu. Bo i tak ostatecznie robię tylko to, co mnie naprawdę interesuje, a mogłam wtedy – zamiast histeryzować z powodu minusa wiszącego u piątki z wiązań jonowych – po prostu sobie spokojniej pożyć.

Życząc wszystkim wspaniałych wakacji, przywołuję więc w naszej pamięci ten doprawdy doskonały moment: wyjście ze szkoły po ceremonii rozdania świadectw. Takiej wolności jak wtedy, gdy rozpinało się w końcu kołnierzyki białych bluzek przepoconych po akademii, nie będziemy mieć już nigdy. Dajmy się więc nią nacieszyć naszym dzieciom, nawet jeśli nie przyniosą nam czerwonych pasków. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2019