Czego Niemcy nie wiedzą

Skutkiem rosyjskiej inwazji może być koniec układu sił w Unii, gdy o jej polityce decydowała tzw. stara Europa. Dokonująca się zmiana powinna skutkować strategicznym sojuszem Polski i Niemiec. Tylko czy to możliwe?

26.09.2022

Czyta się kilka minut

Olaf Scholz  odwiedza  ukraińskich żołnierzy szkolonych w obsłudze przeciwlotniczych  dział Gepard,  które Niemcy przekazały Ukrainie. Poligon  koło Oldenburga,  25 sierpnia 2022 r. / MARCUS BRANDT / AFP / EAST NEWS
Olaf Scholz odwiedza ukraińskich żołnierzy szkolonych w obsłudze przeciwlotniczych dział Gepard, które Niemcy przekazały Ukrainie. Poligon koło Oldenburga, 25 sierpnia 2022 r. / MARCUS BRANDT / AFP / EAST NEWS

Wojna na Ukrainie, wyjątkowa reakcja na nią Polski oraz większości państw Europy Środkowej i Wschodniej, a także zaangażowanie i wsparcie USA sprawiły, że coraz częściej słychać o „przesunięciu Unii Europejskiej na wschód”. Nie jest to jeszcze geograficzne rozszerzenie, z jakim mieliśmy do czynienia w 2004 r., ale raczej przesunięcie punktu ciężkości Unii – w wielkim uproszczeniu oznaczające, że wzrosła waga naszego regionu, a zwłaszcza Polski.

Nasze bezprecedensowe zaangażowanie w pomoc Ukrainie – na każdym poziomie, od politycznego przez militarny aż po humanitarny (ze strony państwa, samorządów oraz społeczeństwa) – a także wzmocnienie bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO czy w końcu strategiczna rola Polski jako logistycznego centrum wsparcia Ukrainy – wszystko to wywindowało nasze znaczenie tak czysto polityczne, jak i w wymiarze bezpieczeństwa.

W konsekwencji jednym ze skutków pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę z 24 lutego może być koniec lub co najmniej początek końca dotychczasowego układu politycznego w Unii; koniec status quo, w którym dominującą rolę w kształtowaniu polityki odgrywały państwa tzw. starej Europy.

Scholz wciąż nie rozumie

Wydaje się, że Niemcy zauważyli to wyzwanie i próbują – przynajmniej retorycznie – zarządzać tą zmianą, z ich punktu widzenia trudną. „Nie chcę Unii ekskluzywnych klubów lub dyrektoriów, lecz Unii równouprawnionych członków. Chciałbym wyraźnie dodać, że fakt, iż Unia Europejska nadal rozwija się w kierunku wschodnim, jest zyskiem dla nas wszystkich. Niemcy, jako kraj leżący w środku kontynentu, zrobią wszystko, aby w Europie zbliżyć do siebie Wschód i Zachód, Północ i Południe” – mówił Olaf Scholz w trakcie swojego programowego wystąpienia dotyczącego polityki europejskiej, które wygłosił na praskim Uniwersytecie Karola pod koniec sierpnia.

Takie słowa Scholza, kwitujące zachodzące zmiany w sposób nad wyraz oględny, zastanawiają – zwłaszcza gdy inni mówią o ewolucji czy też wręcz rewolucji politycznej, dokonującej się na naszych oczach, a nawet o „wywróceniu stolika”. Uzasadnione jest pytanie, czy kanclerz nie zauważył doniosłej zmiany, która się dokonuje, czy też może celowo stara się ją bagatelizować lub nie uważa jej wcale za ważną.

Przy okazji warto zwrócić uwagę, że w jego wypowiedzi – jak wielokrotnie w kryzysowych momentach w przeszłości – pojawiła się znana niemiecka narracja oferowania się w służebnej z pozoru roli mediatora (służebnej z pozoru, bo któż ma lepsze możliwości kontrolowania i zarządzania procesem niż słynny „uczciwy makler”).

Za hipotezą, że mamy tu jednak do czynienia z brakiem świadomości zmian, jakie zachodzą w Europie, oraz (a może przede wszystkim) z brakiem świadomości tego, jak bardzo Niemcy utraciły polityczną wiarygodność – zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej, ale także w USA – przemawiają również inne liczne wystąpienia najbliższych doradców kanclerza, szefa Urzędu Kanclerskiego, wreszcie samego Scholza.

Ruchy niedokończone

Ale i inni aktorzy na niemieckiej scenie politycznej, a także przedstawiciele biznesu sprawiają wrażenie, jakby nie zdawali sobie sprawy z głębokości rys na wizerunku Republiki Federalnej w związku z rosyjską inwazją oraz z przebiegiem tej wojny. Stąd biorą się połowiczne, jakby niedokończone ruchy – takie jak zwlekanie z dostawami ciężkiego uzbrojenia. Albo podporządkowanie się dużej części biznesu decyzjom politycznym oraz, z drugiej strony, jednoczesne niecierpliwe wyczekiwanie niektórych jego przedstawicieli na koniec wojny i normalizację stosunków z Federacją Rosyjską (w Rosji pozostało prawdopodobnie 80 proc. małych i średnich niemieckich przedsiębiorstw, które były tam obecne przed 24 lutego).

Konsekwencją jest dość powszechne w elicie politycznej i biznesowej myślenie, że nie stało się nic tak wielkiego, czego nie można byłoby naprawić przy pomocy dotychczasowej polityki z większymi (a nawet radykalnymi, patrz energetyka) lub mniejszymi modyfikacjami. Przykładem wiary w tego typu modyfikacje jest choćby propozycja niemieckiego MSZ lobbowania za „strategiczną reorientacją europejskiej polityki wobec Rosji” w tandemie Niemcy-Francja. Czy po 24 lutego to naprawdę najlepszy duet do pracy nad nową polityką Unii wobec Rosji? Przypomina się bajka Krasickiego o ślepym, co prowadził kulawego.

Ucieczka do przodu

Niemcy uważają najwyraźniej, że opinie o kompromitacji ich dotychczasowej polityki wobec Rosji (polegającej na uzależnianiu się od dyktatury) oraz oburzenie z powodu ich kunktatorskiej reakcji na inwazję i nieadekwatnego do ich potencjału wsparcia dla Ukrainy to jedynie chwilowe zachwianie koniunktury politycznej. Że są to procesy, które będzie można – owszem, z niejakim wysiłkiem, ale jednak szybko – odwrócić i utrzymać rolę Niemiec jako państwa wiodącego w kształtowaniu przyszłości Europy (oraz, co nie jest bez znaczenia, wieść prym przy powojennej odbudowie Ukrainy).

Co więcej, w tej trudnej dla siebie ­sytuacji Niemcy stosują typową ucieczkę do przodu: proponują Europie – ustami kolejnych socjaldemokratów, od współprzewodniczącego partii po minister obrony – swoją przywódczą rolę (niem. ­Führungsmacht), i to także w sprawach militarnych.


Łukasz Grajewski: W świecie rządzonym przez rozsądek wypadałoby właśnie dokonywać resetu w stosunkach polsko-niemieckich. Problem w tym, że politycy po obu stronach Odry kierują się partyjnymi interesami, a nie rozsądkiem.


 

Niemcy straciły na znaczeniu i na wiarygodności, ale nie na potencjale – o czym powinniśmy pamiętać, zwłaszcza w Polsce. Zamiast ciągłych połajanek i znęcania się w duchu Schadenfreude nad ich niewątpliwymi strategicznymi błędami, możemy poszukać szansy na prawdziwą kooperację z tym bogatym, wielkim i ludnym krajem.

Coraz bardziej widać bowiem, że bez polsko-niemieckiej współpracy trudny będzie rozwój projektu Unii Europejskiej (choć oczywiście trwać może on i bez tej współpracy). Prawdziwe zarządzanie dokonującą się w Europie zmianą powinno skutkować strategicznym sojuszem Polski i Niemiec – tych dwóch kluczowych dla siebie partnerów. Tym bardziej że bez reprezentacji naszej części Europy w zarządzaniu Unią nie będzie można liczyć na jej prosperity.

Problemy z sojuszem

W tej tezie ważne jest każde słowo. Partnerzy „kluczowi” nie oznacza jedyni; sojusz z Francją czy Ukrainą nie jest zbędny czy niepożądany. „Partnerzy” to równi sobie gracze – tacy, którzy wiedzą, że walczą głównie o interesy własnego kraju, o które nikt inny nie zadba tak dobrze jak oni. „Partnerstwo” czy „sojusz” nie wyklucza wzajemnej krytyki, ale przymiotnik „strategiczny” każe wspierać także rozwój całego projektu, czyli Unii.

W tej wizji są tylko dwa problemy. Za to zasadnicze. Niemcy nie zdają sobie sprawy nie tylko ze skutków utraty wiarygodności i porażki ich dotychczasowej polityki, ale też z potrzeby strategicznego partnerstwa z Polską. Polska natomiast nie jest gotowa do, jak to się ładnie mówi w Niemczech, „przejęcia odpowiedzialności”, tj. wzięcia na barki części władzy w Unii.

Rozwiązanie obu tych problemów wymaga dłuższego czasu; oba są też niezwykle trudne do przezwyciężenia. Przy czym ten „polski” problem wymaga inwestycji w rozwój sprawnych instytucji oraz w ludzi, zdolnych nie tylko wypracować strategie działania (w tym odpowiedź na pytanie, jakiej Unii chcemy); wymaga też zawalczenia o obsadę stanowisk urzędniczych w Unii, od najniższych do najwyższych, wszędzie tam, gdzie wykuwane i podejmowane są decyzje.

Oczywiście poważną przeszkodą jest tu polaryzacja polskiej sceny politycznej. Jednak są dowody, że jesteśmy zdolni do integrowania się i wysiłku w imię realizacji wielkich ponadpartyjnych i ponad­kadencyjnych projektów.

Wstrząs dla niemieckich elit

Ogromny wysiłek, jakiego musiałaby się podjąć tutaj polska klasa polityczna, i tak wydaje się mimo wszystko nieco mniejszym problemem niż ten, którego rozwiązania musieliby podjąć się decydenci w Niemczech. Zmiana po stronie niemieckiej wymagałaby bowiem niemalże ewolucji tożsamościowej, przeorania dotychczasowych tamtejszych prawd oraz obalenia aksjomatów – filarów polityki, i to nie tylko zagranicznej.

Czym bowiem, jeśli nie wręcz metafizycznym wstrząsem (młodzież powiedziałaby może: mindfuckiem) dla niemieckich polityków byłoby jednoczesne przyznanie, że motor francusko-niemiecki stracił impet (czy nawet w ogóle zdolność działania), a państwa Europy Środkowej i Wschodniej prowadziły w wielu aspektach rozsądniejszą politykę? Że polityka polska wobec Rosji i obszaru postsowieckiego, choć nie nieomylna, była zasadniczo słuszna, miała wymiar ponad­partyjny i strategiczny, oparty nie tylko na doświadczeniu, ale także na wciąż pogłębianej wiedzy.

Dalej: że nasze podejście do USA jako filaru bezpieczeństwa Europy było racjonalniejsze. Że polityka migracyjna Polski nie jest emocjonalna („emocjonalność” to zarzut w niemieckiej kulturze politycznej) oraz że nie jest oparta na nacjonalizmie i ksenofobii, lecz na racjonalnych przesłankach uwzględniających aspekty finansowe, bezpieczeństwa, a przede wszystkim społeczne. Że patriotyzm jest wartością, i to jedną z najwyższych, i że nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem. Itd., itp.

Po co im Polska?

Gdyby Niemcy przeżyły takie przeoranie swojego dotychczasowego myślenia, doszłyby do wniosku, że Polska może być wartościowym partnerem do realnych konsultacji i dzielenia się odpowiedzialnością w najważniejszych sprawach dotyczących kształtowania Unii i jej rozwoju. Także w kierunku nadania jej roli „globalnego gracza” – do czego Niemcy wszak dążą, przynajmniej retorycznie.

Na razie jednak Niemcy nie wiedzą, po co im Polska. A już na pewno, po co im Polska jako strategiczny partner. Konkretną, tę prawdziwą politykę Niemcy w Unii usiłują prowadzić nadal głównie z Francją, dla reszty partnerów, w tym dla Polski, pozostawiając „inne działania dyplomatyczne” i retorykę. Im sprawniejszy polityk, tym retoryka milsza sercu interlokutora.

Tak jest i teraz. Jak zawsze w trudnych dla stosunków polsko-niemieckich sytuacjach, politycy z zachodniej strony Odry przyjeżdżają do Polski i jak jeden mąż głoszą ten sam slogan, tak czytelny, że możemy go nazwać przekazem dnia: „Myślmy o przyszłości!”. Taką odpowiedź na trudne pytania słyszeliśmy już wiele lat temu – i w trakcie awantury o Centrum przeciwko Wypędzeniom, i przy dyskusjach o budowie kolejnych nitek gazociągu Nord Stream, i podczas debat o polityce wobec Rosji, z jej koncentracją na ofertach wobec Rosji oraz jej percepcji świata, i przy wielu innych okazjach. Teraz ten frazes powrócił w niezmienionej formie przy okazji dyskusji o pomocy Ukrainie.

Krew, pot i łzy

Tymczasem przed nami, Niemcami i Polakami, wielka szansa i jednocześnie bardzo trudny czas. Polskę i cały nasz region czekają „krew, pot i łzy” – także po to, aby przygotować się do wzięcia większej odpowiedzialności za europejski projekt, aby obmyśleć i wypracować strategie działania i wykorzystania naszych zasobów.

To będzie trudny proces. Ale jeszcze boleśniejszym będzie przekonanie (się) Niemców i Francuzów do potrzeby zmiany ich sposobu funkcjonowania.

Nam powinno zależeć zwłaszcza na Niemcach. Nie możemy pozwolić, aby znowu skonsolidowali się w uporze przeprowadzenia jedynie najmniejszej liczby najniezbędniejszych zmian, i aby postawili na powrót do metody „więcej tego samego”, w naiwnym oczekiwaniu na inne niż dotąd rezultaty.

Dotyczy to zarówno wojny na Ukrainie, jak też lawiny wszelkich zmian, które ona spowodowała i jeszcze spowoduje. ©

Autorka kieruje Zespołem Niemiec i Europy Północnej w Ośrodku Studiów Wschodnich imienia Marka Karpia w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Czego Niemcy nie wiedzą