Czego Ameryka boi się bardziej

Donald Trump chce dowieść, że zamieszki na ulicach są groźniejsze dla kraju niż epidemia, kryzys gospodarczy i kolejne cztery lata jego rządów. Niektórych wyborców to przekonuje.
z San Diego (USA)

14.09.2020

Czyta się kilka minut

Zwolennicy i przeciwnicy Donalda Trumpa w dniu przyjazdu prezydenta do Kenoshy, 1 września 2020 r. / KEREM YUCEL / AFP / EAST NEWS
Zwolennicy i przeciwnicy Donalda Trumpa w dniu przyjazdu prezydenta do Kenoshy, 1 września 2020 r. / KEREM YUCEL / AFP / EAST NEWS

Priscella Gazda mówi, że jest zwyczajną kelnerką, i że polityka jej nie interesuje.

W wyborach prezydenckich Priscella, obywatelka stanu Wisconsin, głosowała tylko raz: w 2008 r. poparła kandydaturę Baracka Obamy, bo przekonał ją obietnicą reformy ubezpieczeń zdrowotnych. To było dla niej ważne, ponieważ jej syn choruje na ciężką odmianę cukrzycy (typu I) i przed wprowadzeniem reformy – nazwanej Obamacare – firmy ubezpieczeniowe nie chciały sprzedać mu polisy.

Dziś za niezbędną do życia insulinę syn płaci tylko 150 dolarów miesięcznie, a Priscella po raz kolejny pójdzie głosować. Jednak tym razem nie zagłosuje na kandydata Partii Demokratycznej, lecz na Donalda Trumpa. Podjęła taką decyzję, gdy w jej rodzinnym mieście Kenosha rozgorzały zamieszki. Priscella uważa, że Ameryka potrzebuje teraz rządów twardej ręki, i że to Trump, a nie jego rywal Joe Biden, może zapewnić spokój na ulicach.

Obu kandydatom w wyścigu prezydenckim mieszkańcy Kenoshy mogli przyjrzeć się z bliska. Najpierw do miasta przyjechał Trump, dwa dni później Biden. Chcąc nie chcąc, to robotnicze miasto znalazło się w centrum walki o Biały Dom.

Dwie wizyty

Ameryka usłyszała o stutysięcznym mieście w Wisconsin, gdy pod koniec sierpnia policjant postrzelił tu czarnoskórego Jacoba Blake’a (policja twierdzi, że poszukiwany listem gończym Blake stawiał opór podczas próby zatrzymania i miał sięgać po nóż; mężczyzna jest teraz sparaliżowany).

W mieście wybuchły antyrasistowskie demonstracje, które szybko przybrały gwałtowny obrót: rzucano w policję kamieniami i butelkami z benzyną, palono budynki i auta, rabowano sklepy. W trzecią noc zamieszek do protestujących otworzył ogień 17-letni kontrdemonstrant Kyle Rittenhouse (jego adwokat twierdzi, że chłopak chronił sklep, został zaatakowany i działał w obronie własnej). Nastolatek zabił dwie osoby, a jedną ranił. Sytuacja na ulicach ustabilizowała się dopiero, gdy do miasta przysłano oddziały Gwardii Narodowej i kilkuset funkcjonariuszy federalnych.

Podczas wizyty w Kenoshy Trump nazwał gwałtowne zamieszki „terroryzmem wewnętrznym”. Oskarżył też władze lokalne i stanowe o zbyt powolną reakcję, przypisując sobie zasługę wysłania do miasta Gwardii Narodowej. W rzeczywistości decyzję o wysłaniu żołnierzy podjął gubernator Wisconsin Tony Evers. Trump spotkał się z miejscowymi policjantami i przedsiębiorcami, których sklepy czy lokale usługowe zostały zniszczone podczas zamieszek. Jednym i drugim obiecał wsparcie z budżetu federalnego (na łączną kwotę 5 mln dolarów).

Zabiegając o głosy w tym stanie – jednym z kluczowych dla wyniku wyborów; Wisconsin to bowiem tzw. swing state, stan wahający się, gdzie większość raz zdobywają Republikanie, a raz Demokraci – Trump zapowiedział też zastrzyk finansowy dla stanowej policji i wymiaru sprawiedliwości (w wysokości 42 mln dolarów).

Inną strategię przyjął Joe Biden. Wyciągając rękę do czarnoskórych wyborców, podczas wizyty w Kenoshy spotkał się z rodziną Blake’a i wezwał do ukarania funkcjonariusza, który siedem razy strzelił mu w plecy. Podczas przemówienia w miejscowym kościele Demokrata przekonywał, że w przeciwieństwie do Trumpa potrafi jednoczyć ludzi, że pochyli się nad problemem rasizmu w Stanach i wyciągnie Amerykę z kryzysu wywołanego przez epidemię.

Barykada na ulicy

O wrażenia z wizyty obu polityków w Kenoshy pytam Priscellę Gazdę.

– Ostatecznie nie udało mi się zobaczyć prezydenta – mówi ze smutkiem. – Chciałam wziąć dzień wolny z pracy i ustawić się przy trasie, wzdłuż której będzie przejeżdżał. Bałam się jednak, że znów dojdzie do protestów, i stwierdziłam, że to za duże ryzyko. Przecież nasze miasto w ciągu kilku dni zamieniło się w strefę wojny.

– Wiesz, że do rozruchów doszło niedaleko od domu mojej matki? Bardzo się o nią martwiłam. Na szczęście mąż mojej koleżanki ma w domu kilka pistoletów i nauczył moją mamę, jak z nich korzystać. Razem z sąsiadami zabarykadowaliśmy też ulicę, przy której mama mieszka – dodaje kobieta.

– Nie wierzę, że to wszystko zdarzyło się w Kenoshy! Gdy cztery lata temu Donald Trump startował w wyborach prezydenckich, myślałam, że to jakiś żart. Dziś uważam, że tylko on będzie w stanie nas obronić. Gdyby nie wysłał do Kenoshy oddziałów Gwardii Narodowej, nasze miasto zamieniłoby się w ruinę – twierdzi Priscella, na którą najwyraźniej podziałały argumenty Trumpa.

Priscella oglądała też w telewizji relację z wizyty Joe Bidena w mieście. Demokrata nie zrobił na niej dobrego wrażenia: – Przemawiał, jakby miał zaraz zasnąć. Nie będę głosować na polityka, który nie potrafi powiedzieć płynnie jednego zdania. On naprawdę chce rządzić krajem?

Nie ufam Bidenowi

Sceptycznym okiem na Bidena patrzy też John Geraghty, pracownik fabryki traktorów i były żołnierz piechoty morskiej. Jego zdaniem Demokrata powinien bardziej kategorycznie potępić akty wandalizmu w Kenoshy.

– Z całego serca wspieram ruch „Black Lives Matter” (Czarne życie się liczy) – mówi John. – Ale nie może być tak, że amerykańskie miasta płoną, a politycy mówią tylko o solidarności z czarnoskórymi oraz o rasizmie w USA. Zgadzam się, że potrzebna jest reforma policji. Nie mogę jednak znieść prezentowanej przez Demokratów narracji: że zły rasistowski policjant pod byle pretekstem krzywdzi niewinnego czarnoskórego. Przecież to nie zawsze jest prawda! – podnosi głos 41-latek, odnosząc się do Jacoba Blake’a. Mężczyzna od kilku miesięcy był poszukiwany przez policję pod zarzutami napaści seksualnej i włamania.

– Liberalne media wciąż podniecają się, że Donald Trump nie zadzwonił do rodziny Blake’a – mówi John. – A przecież to nie jest w tej całej historii najważniejsze. Dlaczego dziennikarze nie trąbią o rosnącej przemocy w miastach zarządzanych przez Demokratów? Spójrzmy na sąsiednie Chicago. Tylko w ostatni weekend [29–30 sierpnia – red.] doszło tam do 55 strzelanin, zginęło aż 10 osób. Demokraci tak bardzo chcą być progresywni, że nie przeszkadza im nawet przemoc i anarchia.

Życie toczy się dalej

– Nie zrozum mnie źle. Nie jest fanem Partii Republikańskiej. Dwa razy głosowałem na Baracka Obamę, a jeszcze do niedawna nawet nie rozważałem poparcia dla Trumpa. Od początku nie podoba mi się, że obraża wszystkich wokół i często wygaduje głupoty – tłumaczy John Geraghty. – Uważam jednak, że Ameryka potrzebuje teraz lidera z krwi i kości, a nie kolejnego miłego Demokraty, który będzie gładził wszystkich po głowach.

Pytam Johna, jak ocenia reakcję prezydenta na epidemię, która zabiła już 190 tys. Amerykanów i wypchnęła na bezrobocie ponad 55 mln osób.

– Szczerze mówiąc, to uważam, że prezydent kiepsko sobie radzi – przyznaje John. – Pamiętam, jak jeszcze kilka miesięcy temu przekonywał, że wirus zniknie, gdy tylko zrobi się cieplej. Takie rzeczy mówi tylko idiota! Sprawa pandemii już tak bardzo mnie jednak nie martwi. Kilku znajomych złapało koronawirusa, ale w najgorszym wypadku skończyło się na bólu w klatce piersiowej albo tymczasowej utracie węchu lub smaku.


Czytaj także: Marta Zdzieborska: 8 minut, 46 sekund


W fabryce, gdzie pracuje John, nie mieli jak dotąd masowych zakażeń. – Pracujemy w maskach, codziennie sprawdzają nam temperaturę ciała. Życie musi toczyć się dalej – dodaje mężczyzna i zastrzega, że nie podjął jeszcze decyzji, czy poprze Trumpa.

Cztery lata temu, gdy Trump walczył z Hillary Clinton, John nie poszedł na wybory. Mówi, że nie było na kogo głosować.

Praca jest najważniejsza

Gdy w Kenoshy wybuchły zamieszki, mieszkaniec miasta James Pucci zadzwonił do rodziców i poprosił, aby przyjechali z odległego Arkansas i zabrali do siebie jego dzieci. James bał się o ich bezpieczeństwo, bo demonstracje odbywały się kilka przecznic od jego domu.

W 2016 r. James głosował na Donalda Trumpa. Teraz ostatnie wydarzenia utwierdziły go w poparciu dla prezydenta.

– Nie jestem ani Demokratą, ani Republikaninem – zaznacza 43-latek. – Ale jestem patriotą i uważam, że to Trump jest dla Ameryki najlepszy. Jeśli wygra, to chcę, żeby zadbał o porządek na ulicach, zbudował mur na granicy z Meksykiem i odbudował gospodarkę. Zanim wybuchła epidemia, bezrobocie w USA było rekordowo niskie.

James cieszy się, że prezydent dążył do szybkiego odmrożenia gospodarki: – Moja siostra prowadzi bar i ze względu na stanowe restrykcje musiała go zamknąć na dwa miesiące. Co by zrobiła, gdyby to wszystko potrwało jeszcze dłużej? W czasie pandemii prezydent dowiódł, że dba o ciężko pracujących ludzi i na pierwszym miejscu stawia interesy naszego kraju.

A to, że sam rzadko nosi maskę, dając tym kiepski przykład? James: – Jak każdy Amerykanin ma do tego prawo. Bo ja powiem ci jedno: nie obchodzi mnie, co mówią o nas w Kanadzie, Meksyku, Europie czy Australii. Najważniejsze, żeby każdy Amerykanin był bezpieczny, miał pracę i pełną lodówkę.

Kto lepiej ochroni prawo i porządek

James Pucci jest jednym z tych wyborców, którzy cztery lata temu przesądzili o zwycięstwie Donalda Trumpa. To właśnie w stanach Wisconsin, Pensylwania i Michigan nowojorski biznesmen zdobył łączną przewagę niemal 80 tys. głosów, co zagwarantowało mu głosy elektorskie z tych stanów i urząd prezydenta USA.

Dziś sondaże pokazują, że ubiegający się o reelekcję Trump przegrywa w tych kluczowych dla wyniku wyborów stanach. Według wyliczeń portalu RealClearPolitics Joe Biden ma niewielką przewagę w Wisconsin i Arizonie (wyprzedza tam Trumpa o 5 proc.), Pensylwanii (o 4 proc.), Michigan (o 2,6 proc.) i na Florydzie (o 1,8 proc.).

Donald Trump nie byłby sobą, gdyby do gonienia rywala nie używał retoryki strachu. Odwracając uwagę od problemów związanych z pandemią, prezydent straszy wyborców, że Ameryka pod rządami Bidena nie będzie krajem bezpiecznym. Wykorzystuje przy tym fakt, że to w rządzonych przez Demokratów miastach – jak Minneapolis, Portland czy Kenosha – doszło w ostatnich miesiącach do najbardziej gwałtownych zamieszek.

Tymczasem poparcie społeczne w Stanach dla antyrasistowskich protestów powoli maleje: z sondaży wynika, że o ile w czerwcu 62 proc. Amerykanów uznawało je za „uzasadnione”, o tyle dziś sądzi tak 53 proc.

Kreując się na stróża prawa i porządku, Trump zabiega o głosy białych wyborców ze stanów Środkowego Zachodu i niezdecydowanych mieszkańców przedmieść. Właśnie z tego powodu gwiazdami sierpniowej konwencji Partii Republikańskiej było małżeństwo prawników z St. Louis: Mark i Patricia McCloskey zasłynęli w konserwatywnych kręgach po tym, jak grozili bronią demonstrantom z ruchu „Black Lives Matter”, którzy przechodzili tuż obok ich domu.

Aby nie stracić wyborców w kluczowych stanach, organizatorzy kampanii Bidena inwestują teraz miliony dolarów w torpedowanie retoryki „prawa i porządku”. W jednej z reklam, wyemitowanej w Wisconsin i Minnesocie, Joe Biden skrytykował akty wandalizmu w Kenoshy: „W czasie protestów nie ma miejsca na zamieszki i grabieże. To jest zwyczajne bezprawie i ci, którzy się go dopuszczają, powinni być ukarani”.

Demokrata, który z powodu epidemii jeszcze niedawno prowadził kampanię z własnego domu – poprzez internet – teraz coraz częściej rusza do kontrofensywy w realu. W ciągu ostatnich dwóch tygodni odwiedził Wisconsin oraz dwukrotnie Pensylwanię i Michigan. W pierwszą kampanijną podróż wybrała się też kandydatka na wiceprezydenta Kamala Harris. W Wisconsin spotkała się z rodziną Blake’a i rozmawiała z czarnoskórymi przedsiębiorcami.

Wspomnienia i ujawnienia

Kampanijne wysiłki Demokratów wsparł też ostatnio Michael Cohen, były prawnik Trumpa, obecnie skłócony z prezydentem. W wydanej w tych dniach wspomnieniowej książce pt. „Disloyal: A Memoir” (dosłownie: „Nielojalny: Wspomnienie”) zarzuca byłemu pracodawcy, że jest kłamcą, rasistą i despotą. Twierdzi, że Trump mówił w jego obecności, iż kraje świata rządzone przez czarnoskórych przywódców to „zadupia”, a „czarnoskórzy i latynoscy wyborcy są zbyt głupi, by na niego głosować”. Cohen zarzuca też Trumpowi, że zatrudnił kiedyś aktora podobnego do Baracka Obamy i udawał przed kamerą, że udziela mu reprymendy i chce go zwolnić.

Wspomnienia Cohena to nie jedyna ostatnio publikacja wymierzona w prezydenta. Bardzo krytycznie o Trumpie pisała w swojej książce jego bratanica Mary Trump. Tytuł i podtytuł – tutaj w swobodnym przekładzie – mówią chyba wszystko o jej przesłaniu: „On zawsze chciał za dużo i nigdy nie miał dość: jak moja rodzina stworzyła najbardziej niebezpiecznego człowieka na świecie”.

Większym problemem niż wspomnienia krewniaczki może okazać się dla Trumpa książka dziennikarza Boba Woodwarda. Wydana w tych dniach, nosi tytuł „Rage” („Wściekłość”). Woodward cieszy się w Stanach wyjątkową renomą; jego kariera reportera politycznego zaczęła się jeszcze w latach 70., od dziennikarskiego śledztwa w sprawie afery Watergate (sprawa zakończyła się rezygnacją prezydenta Nixona).

Co wiedział, a co powiedział

Pisząc teraz książkę o Trumpie, Woodward poprosił o możliwość rozmów z prezydentem, a ten się zgodził – być może w nadziei, że obłaskawi reportera. Łącznie rozmawiali przez dziewięć godzin, między grudniem 2019 a lipcem 2020 r. Za zgodą prezydenta Woodward nagrywał rozmowy.


Wojciech Jagielski: Jako początkujący dziennikarz działu miejskiego doprowadził do ustąpienia Richarda Nixona. Pół wieku później, jako uznany pisarz i nestor dziennikarstwa, Bob Woodward może zmusić do wyprowadzki z Białego Domu kolejnego prezydenta.


 

Biały Dom nie może więc teraz zaprzeczyć temu, co pisze Woodward: że Trump bardzo wcześnie, bo już pod koniec stycznia, był świadom zagrożenia, jakim jest epidemia, a mimo to publicznie je bagatelizował, długo nie podejmował działań i prowadził normalną kampanię.

I tak, już na początku lutego w rozmowie z Woodwardem prezydent miał stwierdzić, że koronawirus „jest bardziej śmiertelny niż ciężka nawet grypa” – tymczasem jeszcze trzy tygodnie później oświadczył publicznie, że jest on „jak grypa”. Pytany o przyczynę swojego postępowania, Trump miał się tłumaczyć dziennikarzowi, że nie chciał wywoływać paniki.

Inna sprawa, czy potrzeba dziś grubych tomów, aby pokazać, jaki jest Trump. On sam lubi rozsiewać kontrowersyjne teorie – czego dowodem choćby jego niedawne komentarze na temat głosowania korespondencyjnego. Prezydent, który z uporem sugeruje, że taka procedura może prowadzić do fałszerstw, ostatnio poszedł o krok dalej. W rozmowie z dziennikarzami w Karolinie Północnej zachęcał, aby w listopadzie głosować dwukrotnie: najpierw korespondencyjnie, a potem w lokalu. Nie bacząc na to, że zachęca tym do łamania prawa, tłumaczył, że to najlepszy sposób na „przetestowanie” procedur wyborczych przyjętych ze względu na pandemię.

Czekając na bezpośrednie starcie

LaTarro Traylor, czarnoskóra prawniczka z Grand Rapids w stanie Michigan, nie wyklucza, że odpuści sobie tegoroczne wybory. Jest rozczarowana kampanią Bidena, bo według niej zbyt rzadko przedstawia on konkretne propozycje reform.

– On wciąż skupia się na personalnych atakach na Trumpa, a sam nie proponuje wiele w zamian – twierdzi LaTarro. – Co to za retoryka, że wystarczy wyrzucić Trumpa z Białego Domu, a w Ameryce będzie żyło się lepiej?

Prawniczkę denerwuje, że większość jej znajomych zagłosuje na Bidena tylko dlatego, iż jest politykiem Partii Demokratycznej. – OK, fajnie, że wybrał na swoją wiceprezydentkę czarnoskórą kobietę. Nie sądzę jednak, żeby Kamala Harris zrobiła dla nas więcej niż typowy biały polityk – dodaje LaTarro, która nie może się doczekać serii telewizyjnych debat (pierwsza zaplanowana jest na wtorek 29 września). LaTarro ma nadzieję, że to bezpośrednie starcie między Trumpem a Bidenem zdominuje temat pandemii, a nie – jak mówi – podkręcana przez prezydenta sprawa bezpieczeństwa na ulicach.

Tego samego zdania jest 54-letnia Mary Vevang Anderson z Minnesoty, której wypowiedź przywołuje dziennik „Washington Post”. Mieszkanka zamożnych przedmieść Minneapolis teoretycznie powinna dać się ponieść retoryce Trumpa. W 2016 r. oddała na niego głos, a ostatnio z niepokojem śledzi doniesienia o kolejnych strzelaninach w Minneapolis – to właśnie tutaj pod koniec maja podczas policyjnej interwencji zginął czarnoskóry George Floyd, co rozpoczęło ostatnie protesty. Mimo wszystko Mary Vevang Anderson, która przez pandemię straciła zyski z prowadzonego salonu kosmetycznego, uważa, że najważniejsze jest teraz ratowanie gospodarki.

Być może to właśnie od odpowiedzi na pytanie, czego Ameryka boi się najbardziej, zależeć będzie wynik listopadowych wyborów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2020