Czasem wędka, czasem ryba

Podczas wizyty w Szczecinie wpadłem na leżącego przy drzwiach hotelu bezdomnego. Usiadłem przy nim na chwilę.

04.07.2017

Czyta się kilka minut

Gdy tylko mam czas, próbuję przełamać krępujący obie strony rytuał. Proszący spuszcza wzrok i wyciąga ręce, dorzucając zawsze podobny zestaw słów, który ma mnie złapać za serce. Ja zaś czuję się przyłapany, egzaminowany z altruizmu i – w ramach instynktownej obrony – zaraz odpalam w głowie mechanizm racjonalizacji. Że dawanie pieniędzy alkoholikowi to gaszenie pożaru benzyną itd.

Od paru lat mam trochę więcej do czynienia z ubogimi. Wystarczyło, by dowiedzieć się, że owe mądrości o wędce i rybie albo o tym, że „zawsze lepiej pomagać na miejscu”, to odrealnione bzdury. W pomocy nie ma dogmatów. Za zjawiskiem, nieszczęściem, musisz zawsze dostrzec człowieka, sprawdzić, jak się ma. Wtedy dowiesz się, czy potrzebuje ryby, czy może ma już siłę trzymać wędkę. Czy rzeczywiście najbardziej pomogłoby mu zorganizowanie na miejscu lekarza albo pieniędzy na odbudowanie zniszczonej przez wojnę firmy, tak by nie musiał się tułać po obozach (albo ryzykować relokację do ogarniętej chwilowo obsesją ksenofobii Polski), czy też na pomoc na miejscu jest już dla niego zwyczajnie za późno. Podobnie jest z tezą o szkodliwości dawania pieniędzy na ulicy. Jasne: z pewnością niemądre jest dawanie kompulsywne. Gdy jednak nawiąże się z proszącym realny kontakt, być może okaże się, że to właśnie pieniądze – na równi z lekami, jedzeniem czy dostępem do łaźni – mogą posłużyć za narzędzie czegoś, co w branży pomocowej nazywa się capacity building, czyli „budowaniem pojemności, zdolności”. Mozolnym odbudowywaniem w człowieku przestrzeni, w której sam będzie w stanie dokonywać dobrych wyborów.

Zaczyna się jednak od czegoś innego. Od uświadomienia sobie, że nie mam do czynienia z klęską głodu, epidemią, brudem czy alkoholowym upojeniem. Że ta bieda zawsze ma imię. Które dostała, gdy ktoś z miłością (choćby był to jedyny ciepły moment w jej życiu) trzymał ją do chrztu. Chcę więc je poznać (i podaję swoje), żeby ani na chwilę nie zapomnieć, że choćby dziś sporo nas różniło, to mamy na bank wspólne: byliśmy kiedyś dziećmi, przekonanymi, że świat da nam samo dobro i szczęście.

Z panem Mirkiem (zmienię mu imię na potrzeby tekstu) pogadaliśmy więc dobrą chwilę. Na wstępie asertywnie wytłumaczyłem mu, że o „paru groszach” porozmawiamy później, a na razie chciałbym się dowiedzieć, co słychać. Pana Mirka jakby ktoś raził prądem, włączył się w nim inny tryb. Z żywej skarbonki kiwającej głową po każdym datku nagle wydostał się człowiek. Błysk w oku, krzyk, łzy. Rozmawialiśmy o tym, gdzie w Szczecinie można zjeść, umyć się, przenocować. Zapytałem o (ewidentny) problem alkoholowy i usłyszałem to, co słyszę prawie zawsze: „Pan wie, dlaczego piję? Żeby przeżyć każdy następny cholerny dzień! Przecież tak się nie da żyć bez znieczulenia! Pan wie, jak boli życie, gdy jest się dla ludzi, dla siebie, śmieciem na ulicy?!”.

Wiele razy odbywałem już takie rozmowy. Z pokorą przyjmowałem też to, że czasem nie ma ziarnka prawdy w opowiadanych mi historiach zmagań. Czemu się tu dziwić? Ja też nie spowiadam się przecież obcym ze swoich spraw i przygód. Dla bezdomnego (bojącego się, że ktoś namierzy, gdzie śpi, że go okradnie, że wskoczy na radary służb, z którymi ma na pieńku) to kwestia nie tylko prywatności i komfortu, ale bezpieczeństwa, ba: życia. Bywało więc i tak, że proszony o 10 złotych, dawałem 20, by wystarczyło na zupę i drugie z kompotem w pobliskim barze (czasem chętnie się do posiłku przyłączałem). Nie mam złudzeń: nie wyleczę tego człowieka z alkoholizmu, on i tak na razie będzie pić i dychę na to jakoś sobie zdobędzie. Dziś jednak mogę sprawić, że nie umrze na wrzody. A ja spróbuję doprowadzić do tego, że za piątym, szóstym czy piętnastym spotkaniem na ulicy czy parkingu zaufamy sobie na tyle, że powie mi wreszcie całą prawdę, wtedy zaś – znając źródło problemu – będę mógł przekierować go do tych, którzy mu profesjonalnie pomogą. Czasem otworzenie w człowieku miejsca, w którym odnajdzie w sobie zdolność do dobrych wyborów, zajmie tydzień, czasem – nie wystarczy i 10 lat. Jasne, zdrowy rozsądek podpowiada, że masz prawo powiedzieć: „on nie chce sobie pomóc, więc ja nie mam obowiązku”, „nie ma wkładu własnego – nie dofinansowuję”. Tylko ciekawe, co by było – pytanie to kieruję do moich współbraci chrześcijan – gdyby podobną refleksję pod naszym adresem sformułował Pan Bóg?

Pana Mirka nie wyciągnąłem, rzecz jasna, z tarapatów. Ja poszedłem spać, on został na chodniku kilkadziesiąt metrów i parę pięter niżej od moich miękkich poduch. Nie wynająłem mu pokoju w tym hotelu. Nie dlatego, że nie przyszło mi to na myśl, ale dlatego że ustaliłem, że wprawiłoby go to w zakłopotanie, poprawiłbym tym samopoczucie sobie, a nie jemu. Postarałem się jednak zrobić, co mogłem, żeby przynajmniej tę jedną noc spędził w innych warunkach, żeby umył się i najadł. A jeśli również się napił? Gdy mam ochotę bawić się w FBI i roz­kminiać: „OK, przecież nawet jak mu kupię bułkę, to on zaoszczędzi gotówkę i za nią kupi sobie wódkę”, przypominam sobie zapisek św. Brata Alberta: „Dlaczego dajemy naszym biednym śniadanie? Żeby nie pili na czczo”. Wraz z rozszerzaniem się ich wewnętrznej pojemności może przyjdzie moment, gdy będą tylko jeść.

Nie piszę o tym dlatego, by się przechwalać. Nie piszę o tym, jak mamy uratować biednych, ale o tym, jak biedni mogą uratować nas. Jeśli natychmiast nie odejdziemy od komputerów i telewizorów, które piorą nam mózgi antyludzką propagandą, za chwilę nie będzie już dla nas odwrotu. Skutecznie obronimy „cywilizację chrześcijańską” przed Chrystusem. Ocalejemy kultowo i rytualnie, ale moralnie i duchowo – zginiemy. Do znudzenia powtarzam, że Polacy są dużo fajniejsi w realu niż w internecie, myślę, że przyszedł najwyższy czas, żeby to pokazać. Żeby w kontakcie z biednym, chorym, bezdomnym, uchodźcą jeszcze dziś przypomnieć sobie tak, by zapamiętały to nasze oczy, węch, dotyk, całe ciało – że nie jesteśmy wyborcami, komentatorami, przedstawicielami kręgu kulturowego czy cywilizacji. I że naprzeciw nas nie stają wcale bezdomni, alkoholicy, muzułmanie, Arabowie etc. Propaganda lęku przed biedą i nienawiści do obcych, sączona nam dziś do głów, zabiera ludziom imiona, życiorysy, zbija we wrogą, odmienną, niebezpieczną masę. Nic nie uratuje Polaków, jeśli szybko nie przypomną sobie, jak to jest: widzieć, dotykać, słuchać, troszczyć się o człowieka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2017