Czas przyjaźni

Czujemy się lepiej i jesteśmy zdrowsi, gdy mamy pewność, że stanowimy część czegoś większego i jesteśmy ważni dla innych.

27.12.2021

Czyta się kilka minut

Powitalny taniec haka w wykonaniu członków nowozelandzkich sił zbrojnych. Auckland, listopad 2019 r. / VICTORIA JONES / PA / GETTY IMAGES
Powitalny taniec haka w wykonaniu członków nowozelandzkich sił zbrojnych. Auckland, listopad 2019 r. / VICTORIA JONES / PA / GETTY IMAGES

Być może najbardziej zaskakującym ustaleniem badań medycznych ostatnich 20 lat jest to, że im więcej mamy przyjaciół, tym mniej prawdopodobne, że zachorujemy” – zauważa w najnowszej książce brytyjski antropolog i psycholog ewolucyjny Robin Dunbar. Zestawił w niej pokaźną liczbę studiów opracowanych nie tylko przez własny zespół, ale też koleżanki i kolegów po fachu. Znalazły się tam m.in. prace psycholożki i neuronaukowczyni ­Julianne Holt-Lunstad, członkini gabinetu pierwszej minister ds. samotności ­Tracey Crouch, którą na ten urząd powołała brytyjska premier Theresa May w 2018 r. (dziś tę funkcję sprawuje ­Diana ­Barran z Partii Konserwatywnej).

Holt-Lunstad zebrała i opracowała dane z 70 różnych badań obejmujących ­prawie 3,5 mln pacjentów, których obserwowano przez siedem lat. Wynika z nich, że osoby, które posiadają grono sprawdzonych przyjaciół oraz mieszkają z kimś bliskim (niekoniecznie współmałżonkiem), a także angażują się w sprawy lokalnej społeczności, żyją zdecydowanie dłużej od samotników (przy czym w analizach uwzględniono sytuacje, w których badani nie mogli opuszczać swoich domów z powodów od siebie niezależnych, jak choroba czy niepełnosprawność).

Kolejny przegląd studiów epidemiologicznych przeanalizowany przez Holt-Lunstad okazał się jeszcze bardziej klarowny. Dowodzi, że codzienne wsparcie bliskich nam osób oraz dobre relacje z sąsiadami podnoszą szanse na wyjście obronną ręką z ciężkich kryzysów zdrowotnych – szczególnie po zawale serca lub udarze mózgu – nawet o 50 proc. Porównywalny skutek dla 300 tys. przebadanych pod tym kątem pacjentów miało jedynie rzucenie palenia.

A zatem – czujemy się lepiej, gdy mamy pewność, że stanowimy część czegoś większego i jesteśmy ważni dla innych. Jak w grze zespołowej.

Szał endorfin

Nowozelandzka reprezentacja rugby wygraną z Włochami przypieczętowała kilka tygodni temu swój status najbardziej utytułowanego zespołu świata. All Blacks, jak się ich powszechnie nazywa, nie tylko zamknęli rok z najwyższym w historii rozgrywek bilansem punktów, poprawili także ustanowiony prawie dwadzieścia lat temu przez Argentyńczyków rekord przyłożeń.

Skuteczność w grze to jednak nie jedyny powód, dla którego trzykrotni zwycięzcy Rugby World Cup zwracają na siebie uwagę. Każdy międzynarodowy mecz poprzedza ich charakterystyczny taniec. Zawodnicy szeroko rozstawiają i uginają nogi, energiczne uderzając stopami o murawę, a potem krzyżują ramiona, krzyczą, wybałuszają oczy i wyciągają języki, jakby chcieli spłoszyć ­stojących naprzeciw członków przeciwnej drużyny.

– To haka „Ka Mate”, tradycyjny ­maoryski taniec wojenny, ale też technika oddechowa i rodzaj treningu ­mentalnego – mówi Jakub Szymczyna, ­absolwent ­Akademii Praktyk Teatralnych „­Gardzienice”, aktor i praktyk haki. – Wbrew pozorom gracze nie zwracają się tylko do swoich rywali. Raczej prezentują gotowość do bycia drużyną i wspólnego stawienia czoła czekającym przeciwnościom. Są trochę jak tarczownicy – jeśli któryś z szeregu podda się albo osłabnie, odsłoni i narazi współtowarzysza.

Tradycyjnie hakę wykonuje się z bliskimi w obliczu ważnych wydarzeń albo u progu wejścia w nowy etap życia. Szymczyna zupełnie serio jest przekonany, że gdybyśmy kontaktowali się za jej pomocą, uniknęlibyśmy wielu codziennych nieporozumień. Nie ma w tym przesady – wedle Robina Dunbara każdy element tej maoryskiej tradycji sprzyja aktywacji układu endorfinowego rugbystów. Endorfiny, czyli endogenne morfiny, to grupa hormonów regulujących odporność, która wpływa na dobre samopoczucie i zadowolenie z siebie. Pod ich wpływem zespół rozpoczyna grę z podwyższonym progiem bólu, dzięki czemu jest w stanie skutecznie sprostać czekającemu go wysiłkowi.

Co więcej, badania Dunbara wykazały, że im bardziej energiczne i zsynchronizowane są ruchy tancerzy, tym silniejszą więź odczuwają oni z grupą. I choć naukowcy nie bardzo rozumieją jeszcze tę zależność, dla zawodowego aktora sprawa jest jasna: z harmonii rodzi się synergia, która daje nam znacznie więcej niż możliwość gry o mistrzostwa świata w rugby.

Kubek kakao i efekt Roseto

Dla specjalistów zajmujących się zdrowiem publicznym wyniki badań ­Julianne Holt-Lunstad nie są zapewne tak dużym zaskoczeniem, jak chciałby Dunbar – czynniki ryzyka zależne od naszego stylu życia, jak dieta czy aktywność fizyczna, w najnowszych badaniach epidemiologicznych tracą na znaczeniu na rzecz czynników społecznych, jak środowisko pracy, warunki mieszkaniowe itp. A z pewnością – nie jest to wniosek płynący wyłącznie z ostatnich dwóch dekad badań. XVIII-wieczny szkocki lekarz William Cullen (twórca terminu „nerwica”) prawdopodobnie jako jeden z pierwszych zalecał żyjącym w odosobnieniu i skarżącym się na różne dolegliwości pacjentom nie tylko picie kakao i jazdę konną, ale też zatroszczenie się o życzliwe towarzystwo.


Robin Dunbar, psycholog i antropolog: Jest pewna fundamentalna miara siły więzi emocjonalnej – to ilość czasu spędzanego wspólnie, np. na jedzeniu i piciu, śmianiu się, rozmawianiu.


 

Jego intuicję zweryfikował we wczesnych latach 60. XX wieku zespół badający mieszkańców Roseto w Pensylwanii. Uwagę epidemiologów przykuł fakt, że zamieszkujący małe górnicze miasteczko mężczyźni – głównie potomkowie włoskich imigrantów – żyli zdecydowanie dłużej niż ich sąsiedzi z okolicznych miejscowości, choć palili takie same papierosy bez filtra, a jedzone na kolację tłuste klopsiki i smażone kiełbaski popijali litrami wina. Mimo to w drugiej połowie lat 50. praktycznie żaden z nich nie doznał zawału serca. Niewiele pracy mieli nie tylko kardiochirurdzy, ale także szeryf Roseto (niska przestępczość) i tamtejsza pomoc społeczna (równie znikoma liczba wniosków o zasiłki).

Dziś w medycynie mówi się o „efekcie Roseto” i termin ten obejmuje wnioski otwierające książkę Dunbara. Otóż zespół badający mieszkańców Pensylwanii doszedł do wniosku, że cieszyli się oni tak dobrym zdrowiem, ponieważ rzadko mieli okazję na dłuższe odosobnienie. Domy w Roseto stały bardzo blisko siebie, starsi ludzie mieszkali ze swoimi dziećmi i wnukami, często spędzano czas wspólnie z sąsiadami.

Gdy po kilkudziesięciu latach powtórzono eksperyment, okazało się, że wyjątkowa struktura społeczna, stanowiąca dotąd parasol ochronny dla zdrowia mieszkańców, uległa erozji – dzieci i wnuki górników dorosły i wyjechały w poszukiwaniu lepszej pracy, a odsetek zapadalności na choroby serca już niczym nie różnił się od tego notowanego w innych stanach (łucznikom zabrakło nagle osłaniających ich tarczowników).

W publikacjach Noreeny Hertz, ekonomistki z londyńskiego University College, zajmującej się w ostatnich latach tzw. ekonomią samotności, znajdziemy odwołania do kilkudziesięciu badań, które wyjaśniają fizjologię „efektu Roseto”. Otóż przedłużająca się samotność jest dla naszego ciała wyczerpująca w podobnym stopniu jak długotrwały stres. Izolacja społeczna to dla organizmu sygnał o stanie zagrożenia, który wpływa m.in. na podwyższenie ciśnienia, wzrost poziomu cholesterolu i kortyzolu (ma to swoje uzasadnienie ewolucyjne: utrata bliskich była dla naszych praprzodków śmiertelnym niebezpieczeństwem). Jeśli taki „stan zapalny” trwa dość długo, znacząco osłabia układ odpornościowy i sprawia, że stajemy się bardziej podatni na infekcje.

Ale jest jeszcze coś. Para socjologów z Uniwersytetu Harvarda – Nicholas Christakis i James Fowler – przestudiowała wyniki pacjentów innego badania epidemiologii chorób układu krążenia, tzw. Framingham Heart Study (tak starego, że pierwszy budżet uwzględniał popielniczki dla członków zespołu – pacjenta nr 1 zwerbowano w 1948 r.). Christakis i Fowler przyjrzeli się wynikom grupy mniej więcej 12 tys. mieszkańców miasteczka w Massachusetts, których badano regularnie od początku lat 70. aż do roku 2003. Ponieważ prawie wszyscy się znali, socjologowie mogli prześledzić zmiany, jakie zachodziły w ich zachowaniu i nawykach w powiązaniu ze stanem zdrowia oraz nawykami ich przyjaciół, przyjaciół ich przyjaciół itd. Christakis i Fowler doszli do wniosku, że nastrój mieszkańców Framingham, ich problemy z otyłością czy skłonność do palenia papierosów były ściśle skorelowane z tym, co działo się u ich najbliższych.

Słowem: jeśli nasi przyjaciele są szczęśliwi, jest wielce prawdopodobne, że my również będziemy szczęśliwi. Christakis i Fowler zaobserwowali nawet powolną propagację szczęśliwości w całej populacji. Co ciekawe, pomyślność współmałżonka, brata lub siostry okazała się znacznie mniej istotna dla zadowolenia mieszkańców Framingham niż ta obserwowana u sąsiadów (różnica wynosiła nawet kilkanaście procent).

Wnioski harvardzkich socjologów zdaje się potwierdzać dr Vivek H. ­Murthy. Naczelny lekarz USA uważa, że największym kryzysem zdrowotnym ostatnich lat nie jest wcale otyłość, depresja ani nawet przewlekły ból, którego wynikiem jest trwający od lat w Stanach kryzys opioidowy (według CDC tylko od kwietnia 2020 r. do kwietnia 2021 r. zmarło z powodu przedawkowania opioidów 100 tys. Amerykanów), ale leżąca u ich podłoża pogłębiająca się społeczna izolacja i samotność.

Zdejmując ciężar wyłącznej odpowiedzialności za zdrowie z barków pojedynczych obywateli, Murthy w wydanej niecały rok temu książce „Together: The Healing Power of Human Connection in a Sometimes Lonely World” („Razem: uzdrawiająca moc relacji w świecie skazującym na samotność”) argumentuje wprost, że najwyższym priorytetem rządów i polityków powinna być troska o poprawę międzyludzkich więzi, szczególnie w obliczu trwającej już prawie dwa lata pandemii. Jeśli zatem ponad wszelką wątpliwość udowodniono, że relacje, w tym przyjaźnie, są fundamentalne dla naszego zdrowia, dlaczego dotąd nie powstała żadna narodowa strategia ukierunkowana na to, by je wspierać?

Władcy much, Zimbardo i inni

Tamtego czerwcowego popołudnia kilku nastoletnich chłopców z wysp Tonga na południowym Pacyfiku koszmarnie nudziło się w szkole. Postanowili zerwać się z lekcji „pożyczając” łódkę od jednego z miejscowych rybaków. Spakowali dwa worki bananów, kilka kokosów i małą kuchenkę gazową. Kilka godzin później z drzemki wybudziła ich wlewająca się przez burtę woda, wiatr rozerwał żagiel na strzępy, niewiele zostało także ze steru. Chłopcy dryfowali na falach oceanu osiem dni, jedząc owoce i łapiąc deszczówkę w łupiny orzechów kokosowych. Aż wreszcie na horyzoncie dostrzegli ląd – wyspę ʼAta.

Gdy kilkanaście miesięcy później nastolatków odnalazł przepływający nieopodal kapitan Peter Warner, bezludna dotąd wyspa wyposażona była w siłownię, boisko do badmintona i zagrodę dla kur. Chłopcy pracowali w dwuosobowych zespołach i zgodnie z grafikiem dbali o ogród oraz kuchnię, pełnili dyżury, pilnując ognia i obserwując morze, skąd nadejść mogła pomoc. Oczywiście kłócili się, ale kiedy dochodziło do nieporozumień, „robili sobie przerwę”, odpoczywając od własnego towarzystwa po przeciwnych stronach wyspy. Wprawdzie po powrocie do domu rybak oskarżył ich o kradzież łodzi i polecił zamknąć w areszcie, znajdowali się jednak w dobrym stanie psychicznym i fizycznym, a nawet – jak ustalił holenderski historyk i dziennikarz Rutger Bregman – przyjaźnią się do dziś.

Opisana przez Bregmana historia nastoletnich rozbitków wydarzyła się latem 1965 r. Równolegle do badań medycznych zapoczątkowanych w Roseto i Framingham (o których niewielu usłyszało) młodzi psychologowie społeczni, Philip Zimbardo i Stanley Milgram ogłosili wyniki eksperymentów, które zapewniły im międzynarodowy rozgłos. To m.in. one na wiele lat utwierdziły nas w przekonaniu, że ludzie są z reguły samolubni, agresywni i szybko wpadają w panikę, a nasza umowa społeczna jest tak wiotka, że rozwieje się przy najlżejszym kryzysie – będziemy się zabijać, tak już mamy.

W 2018 r. ukazała się krytyczna analiza eksperymentu profesora Zimbardo pióra Thibaulta Le Texiera. Francuski socjolog jako pierwszy uzyskał zgodę na wgląd w archiwa twórców badania i znalazł w nich szereg nieprawidłowości podważających jego wiarygodność. W książce „Histoire d’un mensonge. Enquête sur ­l’expérience de Stanford” („Historia kłamstwa. Dochodzenie w sprawie eksperymentu stanfordzkiego”) Le Texier udowadnia, że wiele zdarzeń, w tym także sceny załamania nerwowego uczestników badania profesora Zimbardo, zainscenizowano na użytek powtarzanych potem w telewizji nagrań.

Jak ujawniły stenogramy rozmów i bezpośrednie rozmowy z uczestnikami eksperymentu – ówczesnymi studentami, których ubrano w mundury strażników i więźniów, a następnie umieszczono w piwnicach Uniwersytetu Stanforda – na młodych ludzi wywierano wpływ, by stosowali wobec siebie przemoc. Obawiali się oni, że jeśli nie wejdą w przekonujący sposób w swoje role, nie dostaną obiecanego wynagrodzenia.

Rok po publikacji książki Le Texiera na łamach oficjalnego czasopisma Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego „American Psychologist” ukazały się wyniki badań duńskiej psycholog Marie Lindegaard. Nie reżyserowała ona zawiłych eksperymentów dla studentów renomowanych uczelni, przeanalizowała natomiast rzeczywiste nagrania z kamer przemysłowych, które zarejestrowały ponad tysiąc bójek, gwałtów i prób samobójczych na ulicach Kopenhagi, Kapsztadu, Londynu i Amsterdamu. W 90 procentach przypadków ktoś nieznajomy przybiegł poszkodowanej lub poszkodowanemu na pomoc. Było jak na bezludnej wyspie ʼAta – w obliczu rzeczywistego zagrożenia życia ludzie bezinteresownie się wspierali.

Polityczny Tinder i dzieci kompostu

Hollywoodzkie horrory i wysokobudżetowe filmy katastroficzne mają zwykle dość podobną fabułę. Grupkę głównych bohaterów dobiera się tak, by byli jak najbardziej zróżnicowani, a następnie powoli się ich eliminuje, zapewniając widzom rozrywkę polegającą na obstawianiu, kto wygra walkę o przetrwanie. W pewnym sensie pielęgnowanie podobnej wizji świata odpowiada korporacjom oraz politykom walczącym na co dzień o utrzymanie władzy, ponieważ im bardziej samotne są społeczeństwa, tym bardziej konsumpcyjni (wiemy to choćby z ujawnionych ostatnio „Facebook ­Files”) i spolaryzowani są ich członkowie (o skuteczności tzw. zarządzania strachem napisano już wystarczająco wiele). Jeśli ponadto – jak w przypadku kryzysu klimatycznego – nasze codzienne wybory podlegają nieustannej ocenie i krytyce, nabieramy dystansu i wstrzymujemy się od zaangażowania.

Pięć lat temu w Niemczech 40 tys. ludzi wzięło udział w zorganizowanym przez tygodnik „Die Zeit” programie „Deutschland spricht” („Niemcy rozmawiają”), próbującym odwrócić ten porządek. Uczestnicy zostali ­połączeni w pary przez ­algorytm, który dobrał ich nie pod kątem ­podobieństw, lecz różnic. W kościołach, kawiarniach i pubach spotykali się i ­rozmawiali ludzie, którzy prawdo­podobnie nigdy nie zrobiliby tego z ­własnej woli. Przeciwnik migracji dyskutował z aktywistką społeczną, zwolennik Unii Europejskiej z eurosceptyczką domagającą się wyjścia ze strefy euro, adwokaci elektrowni jądrowych z ich krytykami itd. Wnioski z projektu były jednoznaczne: spotkania twarzą w twarz niwelowały uprzedzenia oraz złość względem siebie. Pielęgnowanie więzi nie pozwala zasklepić się w „naszyzmie”.

Naturalnie, mówienie o przyjaźni w kontekście ponadindywidualnym, politycznym, może wydawać się naiwne, a nawet niebezpieczne, szczególnie gdy mamy jeszcze w pamięci nawoływania do „przyjaźni między bratnimi narodami”. Ale inna polityka, oparta na opisanych wyżej praktykach, choć trudna i ryzykowna – w obliczu zmian demograficznych, procesów związanych z ocieplaniem klimatu oraz kryzysów ekonomicznych – będzie po prostu konieczna.

Krytyczny dystans („myśl samodzielnie”), który z powodzeniem charakteryzował naszą rzeczywistość, właśnie się wyczerpał. Zamiast niego amerykańska biolożka i filozofka Donna Haraway – krytyczka antropocenu jako konceptu skazującego nasz gatunek na samotność – zaproponowała odsyłające do dawnych społeczności Roseto i Framingham hasło „spokrewniaj się”. W gruncie rzeczy jesteśmy przecież zjednoczonymi kolektywami mikroorganizmów, spadkobiercami bakterii, które kiedyś zdecydowały się żyć wspólnie i dzięki temu przetrwały – mówi Haraway. Dziećmi nie gwiazd, ale kompostu.©℗

Korzystałam z książek Rutgera Bregmana „Homo Sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz” (2020), Robina Dunbara „Przyjaciele. O prawdziwej mocy naszych najważniejszych relacji” (2021), Michała Herera „Pochwała przyjaźni” (2017), Noreeny Hertz „The Lonely Century. Coming Together in a World that’s Pulling Apart” (2020) i Andrzeja Marca „­Antropocień. Filozofia i estetyka po końcu świata” (2021).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022