Czas lecących żurawi

Tylko 25 tysięcy spośród ośmiu milionów polskich emerytów dokształca się na uniwersytetach trzeciego wieku. Ci, którzy się zdecydowali, mówią: "Najlepsza decyzja w życiu".

29.06.2010

Czyta się kilka minut

Uniwersytety Trzeciego Wieku

Więcej informacji na temat polskich Uniwersytetów Trzeciego Wieku można znaleźć na stronie internetowej www.utw.pl prowadzonej przez Fundację dla Uniwersytetu Jagiellońskiego, mieszczącą się przy ul. Karmelickiej 34 w Krakowie. Pracownicy Fundacji odpowiadają na pytania telefonicznie, pod numerem 012 634 47 90, lub drogą mailową: redakcja@utw.pl. W ich bazie znajduje się kilkadziesiąt Uniwersytetów Trzeciego Wieku, położonych na terenie całego kraju.

Do Fundacji dla UJ można się również zgłaszać z pomysłami na założenie kolejnego Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Jej pracownicy doradzą, jak zarejestrować swoją działalność oraz jakie warunki spełnić, żeby Uniwersytet otrzymał akredytację. Placówka powinna być zarejestrowana jako stowarzyszenie lub fundacja; może działać przy Domu Kultury, Uniwersytecie lub MOPS-ie, należy także zadbać o podpisanie umowy z wyższą uczelnią. Potrzebne dokumenty, wzory umów i pism można znaleźć na stronie www.utw.pl. Strona internetowa Uniwersytetu Otwartego Uniwersytetu Warszawskiego: www.uo.uw.edu.pl.

Nara - mówi 18-letni Piotrek do Hanny Bormińskiej. - Nara - odpowiada Hanna, 83-letnia, w czasie powstania sanitariuszka i łączniczka oddziału Obroża.

Wojenka

"Jak ty to zrobiłaś?" - pytają nieraz koleżanki.

Hanna też jest zdziwiona, że się udało: generacyjne zespojenie. Przecież oszalałą babcią nigdy nie była. Owszem, pokazywała wnukom albumy z powstańczymi fotografiami; ciekawiło ich, dlaczego tamte chłopaki i dziewczyny są w opaskach i hełmach; opowiadała o okupacji. Przy garach nie stała; jak się 56 lat pracuje w zawodzie, w porywach na półtora etatu, gary odpadają same. - Och, bo ja bardzo kochałam tę pracę - wzdycha Hanna, stomatolog-ortodonta.

Owszem, w 1983 r. przeszła na emeryturę, ale wciąż pracowała na pełny gwizdek, więc nie było doznania zastoju, pogrążania się w strefie pustego czasu. Pusty czas - kategoria używana w psychologii dla określenia tego, co dopada człowieka, gdy uświadamia sobie, że tam, gdzie uczestniczył w jakimś wspólnotowym rytuale, już go nie chcą.

- Pusty czas? Też coś! - Hanna Bormińska wzrusza ramionami. Włosy ma srebrne, krótko obcięte, jak u mężczyzny, uśmiech zawstydzonej czymś gimnazjalistki. Wylicza: z gabinetu biegło się na próbę chóru przy kościele Opatrzności Bożej (śpiewanie to jest wyższa forma komunikacji), zimą śmigało na nartach, latem wędrowało po górach (łazęga to najlepszy sposób detalicznego kodowania świata). Kiedyś spacerowała z Piotrkiem po parku. Minęli panią siedzącą na ławce z książką otwartą na kolanach, pani spała. - Może ja też tak powinnam: zielona trawka, książeczka - powiedziała do Piotrka. - Czas dopełniałby się w spokoju. - A on aż przystanął: - Babciu, ty żartujesz?!

No jasne, że żartowała. - Nic mnie nie obchodzi mój wiek - zapewnia. To znaczy ani trochę by nie obchodził, gdyby nie powłoka.

Powłoką nazywa Hanna Bormińska swoją fizyczność, z ciałem podążającym w przeciwnym kierunku niż dusza, wymykającym się chytrze, metodycznie, upadającym wbrew jej wzlotom; fizyczność z endoprotezami w kolanach i obrzękniętą nogą, niemogącą się zagoić po złamaniu.

- Powłoka ma 83 lata, dusza 30, góra 40 - ocenia. I bardzo się za to na powłokę złości. Dopiero kiedy półtora roku temu złamała tę nogę i leżała w gipsie od pachwiny w dół, pomyślała: no, już chyba dłużej pracować się nie da. A za chwilę: o rany, to co teraz ze mną będzie? Powłoka triumfowała. - Ale ja Baran jestem - mówi Hanna. - Wydałam wojnę powłoce.

Ogłoszenie

Jadwiga Stańczak - rocznik 1940, ma ten typ kobiecej urody, o której powiada się: "przystojna" - z emeryturą spotkała się nie z własnej woli. Raz, gdy nastąpiła wolna Polska, a wraz z nią likwidacja fabryki mierników, gdzie po studiach politechnicznych pracowała jako inżynier elektryk przez 28 lat. W jej rodzinie wszyscy mieli umysł ścisły, konkretny. Ojciec, fizyk i matematyk, pracował w Głównym Urzędzie Miar (podobnie dziadek, wuj i matka). Zginął od bomby w pierwszych dniach powstania. Stryj - profesor politechniki, dziadek - matematyk w liceum Reya. Ten konkretny umysł podpowiedział Jadwidze: "Bez sensu. Ty jesteś za młoda, żeby osiąść na laurach". Zatrudniła się jako nauczycielka fizyki i elektroniki w szkole średniej.

Tak mija kolejne 12 lat. - Czy czułam potrzebę, żeby przestać pracować? - Jadwiga poprawia okulary. - Nie bardzo. Ale akurat wtedy szkolnictwo zawodowe zaczęło się kurczyć. Przy zwolnieniach pierwsi na odstrzał szli emeryci. Nie przedłużono mi umowy.

Tak Jadwiga spotkała się z emeryturą po raz drugi. Następnego dnia rozwiesiła na osiedlu ogłoszenie: emerytowana nauczycielka zaopiekuje się dzieckiem w wieku szkolnym. Od razu ktoś się zgłosił.

Przez rok pomagała w lekcjach piątoklasistce. Jednak ścisły umysł wyrywał się poza granice dziecięcego świata (może dlatego też nie jest oszalałą babcią dla półtorarocznej wnuczki, owszem: pomóc, kiedy niania ma grypę, proszę bardzo, ale w nianię się zamienić - nigdy). - Poczułam tęsknotę za czymś, co otwiera na nowe - mówi. - A z nią wspomnienie podróży, tych spełnionych (niewielu, brakowało funduszy) i nigdy nie odbytych; a także niecierpliwość podszeptującą: wyjdź z domu, niech coś się znowu zacznie.

Głód

- Matko Boska, jak ja się znajdę w tej próżni? - przeraziła się Aleksandra Górska (nazwisko zmienione), chirurg szczękowy, gdy po 40 latach pracy została emerytką. Tłumaczy: pustkę można wypełnić tysiącem codziennych czynności. Próżnia to coś więcej: stan wyjałowiony z celu, wyzwań. Na chirurgii szczękowej cel był jasny: naprawić to, co wymagało naprawy, nic na oko, nic na widzimisię, efekt osiągało się perfekcyjną precyzją. Lubiła widzieć go od razu. Jak nie, podejmowało się następną próbę - wyzwanie miało imię i nazwisko pacjenta, jego ból.

- Mąż nie żył już od dwóch lat, syn się ożenił, dzieci nie ma. Zostałam z próżnią. - Głos Aleksandra ma niski, mocny, lekko zachrypnięty, jak wykładowcy nawykli do przemawiania w dużych salach. - Powiedziałam sobie: muszę coś znaleźć.

Najpierw znalazła działkę, niedaleko, w mieście. Dotąd działka to było tylko miejsce wytchnienia. Aż do dnia, kiedy koleżanka, emerytowana anestezjolog, wyznała: - Wiesz, ja bardzo lubię grzebać w ziemi. Jak sadzę cebulę, to sadzę życie. Każda nowa cebula to odradzanie. - Ta koleżanka pracowała na OIOM-ie, gdzie większość umierała. W ten sposób działka stała się dla Aleksandry miejscem celebracji życia.

Następnie znalazła czas. Nie ten, którego nie można cofnąć, tylko ten, który pozostał. Nagle stał się sprzymierzeńcem, atutem. Pomyślała: ilu nie przeczytałaś książek, bo go brakowało, ilu nie zobaczyłaś filmów, wystaw. Ilu nie poznałaś woni, smaków, bo młodość była jak mysz kościelna biedna (ojciec zginął w Oświęcimiu, matka, z wadą serca, ciężko harowała), dorosłość zahukana. Tyle straciłaś. - Głód ze mnie wyszedł - tłumaczy Aleksandra.

Czekanie

Z Elżbiety Sadkowskiej - rocznik 1931, drobniutka, krucha, z wykształcenia inżynier geodeta, głód wyszedł po raz pierwszy, gdy zrezygnowała z pracy po tym, jak zachorowała jej 4-letnia córka. Mąż Ryszard, inżynier leśnik, ciągle był w terenie. W domu brak telefonu (w tamtych czasach na podłączenie czekało się wiekami). - Siedziałam sama z dzieckiem. Stłamszona.

Tę dekadę izolacji Elżbieta sobie odbiła: Gdy ją wysłali na emeryturę, pracowała jeszcze 10 lat. Potem głód wyszedł po raz drugi. - Ciekawe - przyznaje - ja jestem z natury skryta, na dystans do ludzi. A zaczęło mnie do nich ciągnąć.

Ryszard Sadkowski, rocznik 1933, odwrotnie: zawsze do ludzi lgnął. Dowcipny, gaduła. Pewnie dlatego, że przez 30 lat w terenie tułał się po kwaterach, na emeryturze w domu ciasno mu się nie zrobiło. Jak Elżbieta nadrabiała swoją dekadę, zajął się wnukiem: przewijał, karmił, chodził na spacery, bo młodzi musieli zarabiać. Znał w parku wszystkie mamy. Zdumiewały się: ale dziadek!

Kazimierz Antczak, rocznik 1939, też się trochę wnukiem opiekował ("Tata, przyprowadzałbyś Michałka ze szkoły" - poprosił syn). Na emeryturę przeszedł po 30 latach pracy jako inspektor BHP. Był w zarządzie Pałacu Kultury, gdy nastał ustrojowy przełom. Związkowcy z Solidarności kazali mu przenieść się do piwnicy. Nie żeby miał coś przeciwko piwnicom, ale chorował na płuca, przyplątała się astma; w piwnicy z astmą trudno.

Głód nachodził go etapami, w uderzeniach. Lecz nie w górę ciągnął, a w dół. - Człowiek jakby się wypalił. Coś by zrobił, a nie wiedział, co. Gdzieś by poszedł, a nie wiedział, gdzie - opowiada Kazimierz. Szczupły, elegancki, wyjęty z przedwojennych filmów. - Więc zatrudniłem się w jednej firmie na pół etatu.

W tym czasie Elżbiecie Sadkowskiej głód już bardzo doskwiera. Słyszała, że na Marymoncie (kawał drogi) jest uniwersytet trzeciego wieku, że ludzie go chwalą. Telefonuje: 1200 osób już zapisanych, brak miejsc. Potem, że otworzyli inny, na Elektoralnej, przy Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. Dzwoni - to samo. Nikt nie wie, ilu głodnych w tym samym celu bierze codziennie słuchawkę.

W Warszawie funkcjonuje kilkadziesiąt takich uniwersytetów, jedne przy uczelniach, inne przy domach kultury, bibliotekach, klubach seniora. Tworzone są listy rezerwowe. Pierwszeństwo mają 80-latkowie.

- Rysiu, my już chyba do śmierci będziemy w tym zamknięciu siedzieć - westchnęła Elżbieta do męża.

Przełom

Bohaterowie tej opowieści mieszkają na Rakowcu, dzielnicy zasiedlanej w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. Domy starzały się tu razem z ludźmi. Jeśli młodzi sprowadzają się do okolicznych bloków, to na krótko, nie odpowiada im standard, razi peerelowska architektura. Starość snuje się ulicami, stawiając ostrożne kroki na dziurawych płytach chodnikowych, przysiada na ławkach wokół parkowego stawu, zielonego centrum dzielnicy, w towarzystwie miejscowego ptactwa. Psycholog Marię Lehman, rocznik 1941 (wulkan energii, jakby nie znała postoju), również mieszkankę Rakowca, w tym widoku porażała zamknięta perspektywa: wodne oczko wydarte blokowisku, rewir narzuconej martwoty, koncesjonowanego przyzwolenia, coś jakby: "tu wolno się starzeć". - Patrząc na ludzi wokół stawu zrozumiałam, że trzeba przygotować się do przytomnej starości, i to co najmniej 10 lat przed emeryturą, a najlepiej od młodości - przekonuje Maria Lehman (w salce, w której prowadzi zajęcia, wisi plakat ze ślicznym bobasem, z podpisem: "I ty będziesz seniorem"). - Przygotować się to znaczy wiedzieć, co potem. Wyznaczyć pola aktywności. Nie wpaść w czarną dziurę.

To, co pojęła teraz Maria Lehman, dawno zrozumiał Zachód. W modelowej pod tym względem Ameryce firmy organizują szkolenia, których celem jest pokonywanie głównego wroga starości: stereotypu, że życie równa się młodość. Przyszły emeryt zostaje zaopatrzony w pakiet ofert, zarówno zawodowych (np. doradztwo, praca w mniejszym wymiarze godzin), społecznych (wolontariat, rady seniorów przy lokalnych samorządach), jak i kształceniowych - z adresami uniwersytetów trzeciego wieku.

Ruch tych ostatnich rozpoczął się we Francji w 1972 r. Wtedy to profesor Uniwersytetu w Tuluzie Pierre Vellas zaprosił na spotkanie grupę 40 seniorów. Zapytał, czego by oczekiwali po tej uczelni teraz, kiedy stali się rentierami. Rezultaty tamtego spotkania zrewolucjonizowały myślenie o starości; w nowożytnej kulturze trudno szukać równie celnego uderzenia w stereotyp. Bo oni powiedzieli: chcemy nadal się uczyć. Chcemy, żeby młodsi korzystali z naszego doświadczenia. Chcemy, żeby uniwersytet propagował wiedzę na temat zachowania zdrowia w starszym wieku. Zawołali: chcemy żyć!

Decyzja

Rok później we Francji powstaje pierwszy uniwersytet trzeciego wieku. W 1981 r. idea trafia do Wielkiej Brytanii i rozlewa się na Europę, z uniwersytetami trzeciego wieku startują Austria, Holandia, Skandynawia, Niemcy. Polska jest w awangardzie; zaledwie dwa lata po francuskim powstaje UTW w Warszawie, na Marymoncie, do dziś największy i najprężniejszy w Polsce (to tu telefonowała Elżbieta Sadkowska). Zakłada go prof. Halina Szwarc, gerontolog. Jej motto: "Brak przygotowania do własnej starości jest czynnikiem ryzyka starości przyśpieszonej". Ale ówczesny system awangardy nie udźwignie: jego wyznacznikiem aż do końca będzie starość przyśpieszona (średnia długość życia w PRL odbiegała znacząco od tej na Zachodzie).

Jednak zmiana systemu stawia polską starość oko w oko z innym dramatem. Maria Lehman: - Społeczeństwo przeżyło wstrząs. W nowej rzeczywistości nie poradziło sobie nawet wielu młodych. A im przecież łatwiej było nadążać za postępem cywilizacyjnym, jaki dotarł do Polski po otwarciu granic. Seniorzy na Zachodzie żyli w stabilnym dobrobycie, który pozwalał stopniowo oswajać się ze zdobyczami techniki, przede wszystkim komputerowej. W Polsce niemalże z dnia na dzień stanęli na granicy dwóch światów, z których ten nowy na starcie skazywał ich na wykluczenie.

Maria Lehman zakłada w Domu Kultury na Rakowcu klub, namawia: przychodźcie, dziewczyny, od czterdziestki do sto czterdziestki. Organizuje telefon zaufania dla osób po sześćdziesiątce - i telefon dzwoni na okrągło. Główna skarga dzwoniących: samotność. Staje się jasne: potrzeba czegoś więcej, trzeba ludzi wyprowadzić z domów, z nadstawowego getta. Jest rok 2006, one dwie: Maria Lehman i Danuta Kasprzyk, w jednej osobie socjolog i psycholog. Pomysł: założyć uniwersytet trzeciego wieku.

Pomieszczenia udostępnia za darmo ten sam Dom Kultury (proszą, żeby to podkreślić, no bo ile jest takich miłosiernych dyrekcji). Drukują ulotki, idą z nimi nad staw. - Wciskałyśmy je do rąk tym ludziom na ławkach - wspomina Maria. - Jedni brali, drudzy patrzyli nieufnie, pytali: kto za tym stoi?

Ryszard Sadkowski: - Było lato. Akurat spacerowałem. Podchodzi do mnie Maria, sąsiadka z bloku. 15 osób, powiada, potrzeba do założenia uniwersytetu, a tu wszyscy się porozjeżdżali, na urlopach. Może byście weszli do grupy inicjatywnej?

Elżbieta Sadkowska: - No pewnie, że się zgodziliśmy.

Uniwersytet nazwali "Omega".

Przemiany

W następstwie wojny z powłoką Hanna Bormińska zapisała się na gimnastykę, wykłady z różnych dziedzin, warsztaty psychologiczne oraz języki: angielski i niemiecki, tak że zajęty ma cały tydzień. - Babciu, a po co ci niemiecki? - dziwił się Piotrek. - Mało ci Niemcy w życiu dopiekli? - A ona: - A dla przyjemności. - Bo bardzo się jej ten język podoba, ta jego kanciasta elegancja, wyrafinowany sznyt.

Lektor chwali za postępy: przed rokiem jeszcze by się w tym języku nie porozumiała, dziś jak najbardziej. Wieczorami lubi usiąść przy biurku i powkuwać słówka, wsłuchać się w ich twardy rytm.

Powłoka kontratakuje: a to zwiększy wysięk z kolana, a to zaserwuje skok ciśnienia. Hanna mówi, że powłokę trzeba brać sposobem, takim jak ten z chórem. Było tak: z powodu złamanej nogi nie dało się chodzić na wieczorne próby, a bez śpiewania życie nie to samo. A czemu by nie śpiewać tutaj? - pomyślała w Domu Kultury Rakowiec, bodaj na wykładzie z historii architektury. I skrzyknęła 10 dziewczyn (tu się tak zwracają do siebie kobiety, żeby powłoka nie zawłaszczyła języka), i założyła chór. Na Boże Narodzenie śpiewały kolędy, na 3 maja ubrały się uroczyście (białe bluzki, czarne spódnice) i dały koncert pieśni patriotycznych. Tak się spodobało, że chór zgłoszono na jesienne warszawskie senioralia. Powłoka dostała prztyczka w nos.

Jadwiga Stańczak, która ogłoszenie zobaczyła na słupie, zapisała się na wykłady z psychologii i religioznawstwa. No i zaczęła szukać. Przedtem też wiedziała, że w Warszawie odbywa się mnóstwo koncertów, wystaw, ale one działy się w świecie oddalonym o dystans narzucony przez metrykę i zasobność portfela. Na uniwersytecie zobaczyła innych szukających, uczących się wyławiać atrakcyjne i tanie oferty ze ścian domów kultury, kościołów, strzępów ulicznych rozmów. - Jak ktoś szuka, zawsze znajdzie - zapewnia Jadwiga.

A jakie szukanie przynosi odkrycia! Nagle okazuje się, że w tej samej dzielnicy dwa razy w miesiącu można obejrzeć za darmo filmy, a za 15 zł sześć spektakli teatralnych, np. o Helenie Modrzejewskiej albo Poli Negri. Czasem Jadwiga łapie się za głowę: - Ojej, co wybrać?

Szukający do siebie dzwonią: - Słyszałaś, że za tydzień koncert, a pojutrze wystawa? - bo w solidarności poszukiwań jest coś z obrzędowego święta. W wyprawach krajobrazowych - coś z młodzieńczych wędrówek w nieznane. Na te wyprawy szuka się niedrogiego biura podróży (koszt jednodniowej od 60 do 100 zł) i jedzie do miejsc cichozapomnianych, oddalonych od blichtru świata, z drewnianymi kościółkami kryjącymi malowidła świętych, wyrazistych, jakby dopiero wędrowali do nieba, z małymi muzeami z Bóg wie czym, wyłaniającymi się niespodzianie zza jakiegoś wzgórza. Autokar wypełniają ludzie o kulach, laskach, a tam, w plenerze, jakby znaleźli się w stanie nieważkości, płyną.

Wikingowie

Z głodem jest tak, że nigdy go nie zaspokoisz: jeśli się nasycisz, to tylko przez chwilę - przekonuje Aleksandra Górska, która ogłoszenie o UTW dostrzegła przypadkiem. - Poszłam do tego domu kultury, uniwersytet jeszcze był w powijakach, więc przez półtora roku pomagałam organizować wykłady. Ściągałam kolegów lekarzy.

Jeden anestezjolog na wykład z ratownictwa medycznego (żeby wiedzieli, co robić, jak się zasłabnie na ulicy) przyniósł bęben. Uderzał w kulminacyjnych momentach. A taka biła z tego bębna energia, że na koniec wszyscy klaskali stojąc.

W środę, dzień wykładów, do "Omegi" ściągają z całej dzielnicy. Na niedawnym wykładzie o wikingach było ich z osiemdziesięciu, sala nabita. - Zdumiewające - mówi Elżbieta Sadkowska - tyle człowiek przeżył, a nie wiedział, że to oni, a nie Kolumb, pierwsi odkryli Amerykę. Wylądowali w Kanadzie koło Labradoru.

Śmieje się: - Tak się dowiedziałam, że warto żyć długo.

Kazimierz Antczak dobrze pamięta ten dzień trzy lata temu, kiedy znajomy zagadnął go koło stawu: - A ty wiesz, że uniwersytet dla emerytów zrobili? - Nie. - A ja, bracie, się zapisałem. Chodź ze mną.

Poszedł. Teraz zapewnia: - Jedna z najlepszych decyzji w życiu. Przygasło wypalanie.

Wyjmuje z portfela trzy karty biblioteczne. Pożycza lektury, które prelegenci polecają jako uzupełniające wykłady. Wieczorami, zamiast ślęczeć przed telewizorem, czyta. - Bo telewizja zamula, wspomaga wypalanie - uważa Kazimierz. Latem, gdy okna rakowieckich bloków pootwierane i zewsząd dobiega zamulający jazgot, wyobraża sobie setki starców, bezwiednie poruszających guzikami pilota, i chciałby wszystkich odczarować. Niechby drgnęli. Niechby, jak on, poszli na ćwiczenia starochińskiej sztuki chi kung i przyjęli pozycję szykującego się do lotu żurawia, który stojąc na jednej nodze trzepoce skrzydłami coraz szybciej, szybciej w przeczuciu nadciągającej przygody.

Akceptacja

Wielu nie chce zmienić pozycji. Na 8 mln polskich emerytów zaledwie 25 tysięcy uczestniczy w zajęciach UTW. Dlaczego? - Uwierzyli w stereotyp - wyjaśnia Maria Lehman. - Dokonali aktu autodyskryminacji.

Z badań przeprowadzonych przez studentów Akademii Medycznej wśród studentów uniwersytetu trzeciego wieku przy Szkole Głównej Handlowej wynika, że nawet ci ostatni, aktywni, dokształcający się, w większości postrzegają starość negatywnie: jako "coś, co się Panu Bogu nie udało", "smutny czas", "bycie na marginesie życia", "zło konieczne". Niejednokrotnie stereotyp wzmacniają rodziny: "No wiesz! Po co ci to? W twoim wieku!".

Dlatego na warsztatach psychologicznych, które w ramach UTW prowadzi w czwartki Maria Lehman, chętnych nie brakuje: - Uczę ich akceptacji zdarzeń, na które nie ma się wpływu. Akceptacji siebie. Chodzi o to, żeby przyjęli postawę "ze mną jest wszystko w porządku i ze światem też", bo ona ułatwia asertywność, a ta pozwala np. nie dać wykorzystywać się rodzinie.

Elżbieta Sadkowska, uczestniczka warsztatów: - Ja się otwieram, gubię dystans.

Kazimierz Antczak: - Na warsztatach zrozumiałem, że pesymizm nie popłaca, zatrzymuje cię.

A badania naukowe dowodzą, że zatrzymywać się nie warto, nie tylko z psychologicznego punktu widzenia. Już w połowie ubiegłego stulecia amerykańscy uczeni John Horn i Raymond Cattell wykazali, że choć z wiekiem pogarsza się ukrwienie mózgu, nie są to zmiany tak znaczące, by zablokowały kumulację dalszej wiedzy. Należy tylko skorygować metodologię uczenia, np. zwiększając liczbę powtórzeń i tempo przekazu.

Jeszcze bardziej frapujące wyniki badań opublikował 20 lat później David Wechsler: u wielu zdolnych, ponadprzeciętnych sędziwych osób - stwierdził - nie tylko nie obniża się inteligencja, ale ulega poprawie. Kropkę nad "i" postawił psycholog Edward Thorn­dike: gdy porównał, jak uczą się mało rozgarnięci dorośli i 11-,12-latkowie ze średnią inteligencją, okazało się, że ci pierwsi wypadają lepiej, a kiedy wziął pod lupę bardzo inteligentne dzieci, dorosłych i bardzo inteligentnych seniorów, ci ostatni znów byli górą.

Generalny wniosek brzmi: inteligencja w znacznie większym stopniu niż metryka determinuje nasz rozwój. Pod warunkiem, że - jak mięśnie - będziemy ją ćwiczyć.

Jutro

Nie zatrzymywać się w czasie, który pozostał, to znaczy posługiwać się słowem "przyszłość" - uważa Aleksandra Górska. Zapisała się na wykłady o sztuce w Muzeum Narodowym - w przyszłości zamierza zgłębić impresjonizm i kubizm. Przed trzema laty w tajemnicy przed synem poszła na kurs komputerowy, bo dowiedziała się, że tylko 4 proc. ludzi po pięćdziesiątce korzysta w Polsce z internetu, podczas gdy np. w Skandynawii 80 proc. (a niby w czym oni lepsi?). Strach był wielki, ale co tam. Jak syn zobaczył, że kupiła komputer, zdębiał. Rzuciła od niechcenia: - Sam mówiłeś, że technika to przyszłość. - Teraz z krewnymi za granicą gadają na skajpie.

- Przyszłość to rozejrzeć się w letniej ofercie Uniwersytetu Otwartego, bo wieść gminna niesie, że ciekawa - mówi Hanna Bormińska.

Nie być jak te młodsze kobiety, które mija na ulicy, w parku, i myśli: "Boże, jakie one stare", bo nie znajdziesz w nich nawet iskry zachwytu nad mrówką, liściem, cieniem.

Kiedyś zastanawiała się, co będzie, jak powłoka się uprze i Hannę unieruchomi. Ale przywołała czas po śmierci męża, gdy nie wiedząc, co ze sobą zrobić, wzięła dodatkową pracę w prywatnym gabinecie i zarobiła mnóstwo pieniędzy - wszystkie wydała na zagraniczne podróże. Za pierwszym razem pomyślała: "Cholera, drogo to kosztuje, ale spróbuję; jeśli po powrocie będę pamiętała, co zobaczyłam, to znaczy: było warto. Jeśli nie, drugi raz się nie ruszę". Ale nic nie umknęło, zakodowały się wszystkie podróże. - Widzę ze szczegółami każde miejsce, czuję jego zapach. W dowolnej chwili mogę się tam przenieść. Ja pofrunę, ona zostanie. Nie ma zwycięstwa powłoki.

Korzystałam m.in. z publikacji dr Anny Maklakiewicz "Psychologiczne aspekty uczenia się dorosłych", zamieszczonej w "Biuletynie Informacji Publicznej" Centrum Inicjatyw Obywatelskich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2010