Czarny pies, biały pies

Wśród nielicznych stałych w życiu Johnny’ego Casha była wiara. Niezależnie od tego, czy był na szczytach list przebojów, czy dochodził do siebie w klinikach, dużo czasu poświęcał Bogu. Przeczytacie o tym w jego autobiografii.

10.03.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Bettmann / CORBIS
/ Fot. Bettmann / CORBIS

Jednym z pierwszych wspomnień Casha był widok ojca wyskakującego z toczącego się pociągu towarowego i turlającego się aż pod drzwi niewielkiego domu w Arkansas. Niewykluczone, że pamięć o tamtym wydarzeniu uratowała mu życie. Sam wypadł z samochodu dosłownie na sekundę przed tym, jak w bagażniku jego cadillaca wybuchła solidnych rozmiarów butla z propanem. Z perspektywy trawnika miał wspaniały widok na płomienie strzelające na wysokość stu stóp. Nie bał się. Raczej nie czuł też ulgi. Nie mógł. Był na kompletnym haju.

Śmierć jakoś nigdy nie była specjalnie zainteresowana Cashem. Możliwe, że był to dla niej po prostu zbyt łatwy przeciwnik. W końcu już jako mały chłopiec prowokował ją, włócząc się wieczorami po okolicy. Wracając od kolegów, śpiewał co sił w płucach piosenki zasłyszane w radiu. W późniejszych latach powinny go zabić prochy. Nawet do szpitala przemycił swoje ukochane tabletki, chowając je w opatrunku. W cieple bandaży narkotyki rozpuszczały się i babrały – i tak już paskudną – ranę. Cash wyszedł także i z tego.

Oczywiście los nie zawsze ułatwiał mu sprawę. W wigilijną noc na Jamajce muzyk wraz z całą rodziną został napadnięty przez miejscowych oprychów. Choć napastnicy grozili bronią, ostatecznie nikt nie ucierpiał. Gorzej poszło ze strusiem. Wielki ptak znienacka zaatakował Casha na terenie jego własnej hodowli. Złamał mu pięć żeber i poważnie rozciął brzuch. Gdyby nie mocno zapięty pas, nasz bohater stałby się prawdopodobnie pierwszym człowiekiem zabitym przez strusia w Tennessee.

W przełożonej właśnie na język polski autobiografii („Cash. Autobiografia” ukaże się 18 kwietnia nakładem wydawnictwa Czarne) Johnny przyznaje skromnie, że napisał jakieś czterdzieści-pięćdziesiąt piosenek, które do czegoś się nadają. W tym stwierdzeniu jest pewnie sporo kurtuazji, lecz trudno nie zauważyć, że pozycja, jaką osiągnął, jest niewspółmierna do jego artystycznych osiągnięć. Niesprawiedliwość? W żadnym wypadku – samo życie Casha było przecież prawdziwym dziełem sztuki. Chociaż niekoniecznie takim, na które natrafilibyśmy spacerując po przestronnych korytarzach Luwru.

GŁĘBOKI GŁOS UDRĘCZONYCH

W czasach, gdy młody Johnny Cash nagrywał pierwsze przeboje pod czujnym okiem słynnego producenta Sama Phillipsa, w Tennessee nie brakowało talentów. Był przecież Carl Perkins i jego bracia, był dziki Jerry Lee Lewis i Waylon Jennings – wielki piewca półświatka. Był też oczywiście Elvis Presley. A jednak, jeśli spojrzeć na tamtą scenę z dzisiejszej perspektywy i prześledzić, na którego z tych twórców najchętniej powołują się aktualnie modni artyści, okaże się, że to Cash zdeklasował wszystkich. Nawet jeśli miał tylko te czterdzieści piosenek.

Tym, co przemawia na korzyść autora „I Walk the Line”, jest normalność. Pewna szlachetna prostota, która wyrażała się nie tylko w tematach jego piosenek, lecz także w – słynnym już – czarnym ubiorze. Stroju, którym oddawał szacunek i podkreślał pamięć o tych, którzy się zagubili, o tych, którzy mają gorzej. O zdegenerowanych pijaczkach i żołnierzach ginących w Wietnamie.

– Cash był panem undergroundu, jakby odwrotnością Presleya, jego alternatywną wersją, wyzbytą salonowej pozy i scenicznej maniery – mówi „Tygodnikowi” Anita Lipnicka, która zadedykowała Amerykaninowi swój pierwszy album z Johnem Porterem. – On był człowiekiem w czerni, który zawsze stawał po stronie prawdy. Jego wewnętrzna walka między dobrem i złem, zgubą i świętością, która toczyła się przez większość życia, predestynowała go do tego, by stać się głosem udręczonych.

Jednolity strój, proste zasady i piosenki dedykowane życiowym wykolejeńcom sprawiły, że na tle ówczesnej sceny country Cash wyglądał na człowieka szczególnie bliskiego ludziom i ich problemom. I rzeczywiście tak było. Zbyt dobrze pamiętał bolące plecy po całym dniu zbierania bawełny czy ukrop bijący od maszyn w fabryce Pontiaca. Dlatego nawet, gdy odwiedzał kolejnych prezydentów w Białym Domu, zachował w sobie sporo z tamtego chłopaka. Pozwalało mu to być blisko słuchacza, choć z drugiej strony nierzadko skutkowało irracjonalnymi wyborami. Szczęśliwie w takich chwilach zazwyczaj pomagali mu producenci, menadżerowie czy niezłomna żona.

CZYJA TO MELODIA?

June Carter pochodziła z zupełnie innego świata, ale Cash nigdy nie zazdrościł jej pieniędzy czy znajomości (jej kuzynem był sam prezydent Stanów Zjednoczonych, Jimmy Carter). Z podziwem patrzył jednak na muzyczne tradycje jej rodziny. Imponowało mu to, że krewni śpiewają razem swoje piosenki i przekazują je kolejnym pokoleniom. Człowiek w czerni w ten sposób widział muzykę.

Jego filozofia wydaje się sprzeczna z dzisiejszym poglądem, który każe oceniać artystów przez pryzmat kreatywności i oryginalności. Cash traktował wszystkie piosenki tak samo. Czy były to tradycyjne pieśni, utwory napisane przez jego przyjaciół, czy jego własne kompozycje, traktował je jako wspólną własność.

Dzięki takiemu podejściu repertuar muzyków country był ogromny, a nagranie albumu nie było aż takim wyzwaniem jak w przypadku późniejszych, popowych produkcji. Dlatego odnaleziony w domowym archiwum zapomniany album „Out Among the Stars” nie jest wydarzeniem aż tak niezwykłym (25 marca ukaże się on nakładem Sony Music). Stąd też, zapytany o sesję sprzed trzydziestu lat, słynny basista Henry Strzelecki w ogóle jej nie pamięta. Dopiero gdy podsyłam mu kilka piosenek, przyznaje z dumą, że to rzeczywiście brzmi znajomo.

– Przykro mi, muszę cię rozczarować. Nie pamiętam wiele z tej sesji, ponieważ w tamtych latach ciągle nagrywałem – tłumaczy się Strzelecki. – Pracowałem z Johnnym przez rok. Byłem z nim w trasie po Europie oraz występowałem w „Johnny Cash TV Show”. Praca z nim była przyjemnością, bo oznaczała najlepsze hotele, jedzenie i limuzyny. Johnny załatwiał nam nawet ubrania. Był bardzo dobrym człowiekiem i, przy tej całej sławie, osobą niezwykle nieśmiałą.

Oczywiście tylko do momentu wyjścia na scenę. Gdy tylko rozbrzmiewał jego baryton, a gitara grała słynne boom-chicka-boom, Cash stawał się panem i władcą ludzkich serc. Niezależnie od miejsca, w którym odbywał się koncert.

PIERWSZY WŚRÓD GRZESZNIKÓW

Cash występował w najróżniejszych miejscach i z najróżniejszych pobudek. Równie często śpiewał na życzenie pastorów, co pracowników więzień o zaostrzonym rygorze. Choć ten ostatni krok odradzali mu znajomi menadżerowie, nagranie albumu „At Folsom Prison” okazało się wydawniczym sukcesem. Śpiewał skazańcom swoje mroczne historie, w okamgnieniu budując z audytorium niesamowitą relację. Oni przyjęli go jak swojego, a on dał im wiarę, że są normalnymi ludźmi – ludźmi, którzy mogą się podnieść.

– Szereg darmowych występów, które dał w więzieniach, przyczynił się do zbudowania wokół Casha mitu postaci wznoszącej się ponad społeczne podziały i uprzedzenia – dopowiada Lipnicka.

Niestety w latach 60. Cash coraz bardziej upodabniał się do bohaterów swoich posępnych historii. Zaczęło się niewinnie, od popularnego leku, który pozwalał dłużej zachować koncentrację i lepiej znosić trudy podróży. Ów medykament nazywał się amfetamina i do końca lat 60. można go było zakupić bez recepty. Dla młodego muzyka, który słabo radził sobie ze stresem i rozpadającym się pierwszym małżeństwem, ogólnodostępny narkotyk stanowił ucieczkę na złamanie karku. Jak mawiał później Cash: dowodzenie przejął w nim czarny pies. Bestia, która rozwalała siekierą ściany hoteli i tłamsiła artystyczny talent. Pomimo heroicznej postawy June Carter, szerokiego grona przyjaciół, modlitw i odwyków, czarny pies zawsze błąkał się po podwórku Casha. Powracał w latach 70. i 80. – mógł zagryźć, a jednak nigdy tego nie zrobił.

Narkotyczne lata przedzielały okresy świetliste. Cash wchodził w nie z wielką pompą. Takim momentem było objawienie, którego doznał w jaskini Nickajack w 1968 r. Zniszczony narkotykami i zdewastowany psychicznie muzyk wczołgał się głęboko w labirynt podziemnych korytarzy, by w całkowitej samotności ostatecznie ze sobą skończyć. Gdy skrajnie wyczerpany leżał w ciemności, poczuł nagły przypływ energii, silny impuls, który uznał za znak od Boga. Resztkami sił wydostał się z jaskini i rozpoczął nowe życie. Trzeba przyznać, że niezależnie od tego, czy się staczał, czy też wspinał na wyżyny – Cash robił to naprawdę spektakularnie.

PIERWSZY WŚRÓD ŚWIĘTYCH

Jedną z nielicznych stałych w życiu Casha była wiara. Niezależnie od tego, czy był na szczytach list przebojów, czy dochodził do siebie w klinikach, dużo czasu poświęcał Bogu. Od czasu ślubu z June Carter każdy dzień zaczynał krótką modlitwą, a w trasę zawsze brał ze sobą Biblię. Najchętniej z komentarzem. Co więcej: wśród przyjaciół muzyka zawsze znajdowali się duchowni – zarówno lokalni pastorowie, jak i medialni kaznodzieje. Dość powiedzieć, że dobrym znajomym Casha był Billy Graham – znany jako „pastor prezydentów”.

Żarliwa wiara musiała znaleźć ujście w twórczości legendy country. Przede wszystkim Cash bardzo chętnie sięgał po gospel. Podniosłe religijne pieśni nie tylko wplatał w koncerty, lecz także rejestrował je na kolejnych płytach. Szczególne miejsce w jego repertuarze zajmuje „The Gospel Road” – podwójny album, który towarzyszył nakręconemu przez Amerykanina Roberta Elfstroma filmowi o życiu Jezusa Chrystusa. Choć płyta sprzedawała się nieźle, z pewnością nie pokryła ogromnych kosztów, jakich wymagała podróż do Jerozolimy z grupą najlepszych muzyków. Cash nie przejmował się jednak pieniędzmi. To była kolejna stała w jego życiu.

Podsumowując chrześcijański dorobek artysty, nie można zapomnieć o jego powieści – „Człowiek w bieli”. Cash lubił czytać, a jego ulubionymi lekturami były biblijne komentarze oraz fabuły bazujące na żywotach świętych i losach pierwszych chrześcijan. Wśród ulubionych książek znajdowało się m.in. „Quo vadis”. Jego powieść była owocem kursu korespondencyjnego dotyczącego życia św. Pawła. Cash szczególnie podziwiał jego nawrócenie. Odnajdywał w tym znajomy element, wspólne przeżycie, które mogło połączyć człowieka w bieli z człowiekiem w czerni i zagłuszyć ujadającego psa.

LEPSZE CZASY

Motto w herbie klanu Cashów brzmiało: „Lepsze czasy nadejdą”. Prosta sentencja idealnie wpasowała się w losy Johnny’ego, który za każdym razem, gdy wychodził z tarapatów, trafiał na falę wznoszącą. Kiedy odniósł pierwsze zwycięstwo w niekończącej się wojnie z nałogiem, nagrał platynową płytę „At Folsom Prison”. Kiedy odnosił ostatnie, trafił na Ricka Rubina.

Brodaty producent, znany głównie ze współpracy z grupami metalowymi i hiphopowymi, złożył w latach 90. wizytę popadającemu w zapomnienie muzykowi i zaoferował kontrakt. Cash był nieufny. Nie zależało mu, aby za wszelką cenę przypodobać się młodej publiczności. Bał się, że współpracując z człowiekiem z innego świata, będzie musiał iść na ustępstwa. Było wręcz przeciwnie. Na pierwszej przygotowanej wspólnie płycie Rubin pozwolił Cashowi spełnić najskrytsze marzenie – nagrać intymny, bardzo oszczędny brzmieniowo album z ulubionymi piosenkami, zagranymi przy akompaniamencie gitary akustycznej. Ku zaskoczeniu artysty „American Recordings” osiągnęły ogromny sukces, przedstawiając muzyka nowej publiczności. Nie tylko w Stanach.

– Tak się złożyło, że nasza praca nad płytą w Londynie [„Nieprzyzwoitymi piosenkami” – przyp. autora] zbiegła się w czasie z pierwszym nagraniem Johnny’ego Casha wyprodukowanym przez Ricka Rubina – wspomina Anita Lipnicka. – Słuchaliśmy tego albumu na okrągło, byliśmy pod wielkim wrażeniem jego brzmienia i minimalistycznych aranżacji, których siła wyrazu była wręcz porażająca. W tak nagiej, bezkompromisowej odsłonie głos Casha, głęboki i silny, a jednocześnie już kruchy i łamliwy z powodu wieku, wydawał się nieść jakąś głębszą prawdę. Zetknięcie się z tą płytą było dla mnie czymś zupełnie mistycznym. To były przecież covery, a on wyśpiewał je tak, jakby przeżył te wszystkie historie.

Cash wrócił i zainspirował kolejne pokolenia. Jego surowe aranżacje, niewydumane teksty i przejmująca szczerość trafiły na żyzną glebę. Nie nosił się groteskowo, nie udawał kowboja – był wiarygodny. Największą przysługę wyświadczył jednak muzykowi niemającemu nic wspólnego z country. Zaraz przed śmiercią Cash wykonał utwór „Hurt” Nine Inch Nails – słynnej dziś grupy Trenta Reznora. Opatrzona przejmującym teledyskiem próba podsumowania trudnego życia w obliczu zbliżającej się śmierci robi kolosalne wrażenie. Gorzki tekst Reznora pasuje idealnie – jakby został napisany specjalnie z myślą o Cashu. Dokładnie tak, jak w złotych czasach country, kiedy uczył się odnajdywania własnych prawd w piosenkach innych. Być może w swoim ostatnim przeboju dostrzegł domknięcie tego pierwszego – „I Walk the Line”. I pomyślał, że ten spacer po linie to był naprawdę niezły slalom.  


WKRÓTCE NA PÓŁKACH:

25.03 – „Out among the stars”, Sony Music

18.04 – „Cash. Autobiografia”, wyd. Czarne, przeł. Adam Pluszka

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2014