Cygański żar i zimny joik

Jest taki port w Polsce, z którego nie wypływają żadne statki, bo mieści się nad wąską rzeką i nie ma nawet nabrzeża, ale i tak możemy stamtąd odpłynąć do najbardziej egzotycznych zakątków świata. Jeśli zamiast wiatru w żagle wystarczy nam muzyka. Poznański Ethno Port po raz drugi pozwolił nam wybrać się w taką podróż.

17.06.2009

Czyta się kilka minut

Mari Boine na Festiwalu Ethno Port Poznań 2009 /fot. Bartek Dobroch /
Mari Boine na Festiwalu Ethno Port Poznań 2009 /fot. Bartek Dobroch /

Ideą festiwalu jest przybliżenie muzyki najwybitniejszych twórców nurtu tzw. world music. Określenie to jest nieprecyzyjne i nieco irytuje - czym bowiem jest "muzyka świata" i który nurt, gatunek, region muzyczny należałoby wyłączyć z jej zbioru? Dlaczego na przykład grający czystego, nieco archaicznego bluesa zespół Tinariwen z Mali zaliczany jest do twórców world music a nie bluesa właśnie? Dobrze więc, że w nazwie festiwalu podkreślony jest etniczny charakter muzyki zapraszanych do Poznania twórców, a nie jej bliżej nieokreślone światowe korzenie.

Chociaż na Ethno Porcie, określenie world music nie irytuje tak bardzo. To głównie zasługa dużej otwartości organizatorów festiwalu, nie tylko tej geograficznej i kulturowej - na festiwalu pojawiają się bowiem muzycy z najodleglejszych zakątków świata i niemal zupełnie w Polsce nieznanych grup etnicznych i tradycji kulturowych - ale także i przede wszystkim otwartości muzycznej. To dzięki niej można zobaczyć w Poznaniu twórców, którzy swoje tradycyjne rodzime rytmy i melodie mieszają z tak odmiennymi gatunkami, jak jazz, rock, muzyka klezmerska, elektroniczna, klubowa a nawet klasyczna. Obok artystów do cna awangardowych, których muzyka skierowana jest do garstki wytrawnych słuchaczy, na scenie Etno Portu zobaczyć można też twórców mającej etniczne korzenie muzyki popularnej. Dlatego na płycie prezentującej próbki twórczości zeszłorocznych gwiazd festiwalu eksperymentujący fiński akordeonista Kimmo Pohjonen spotyka się ze znanym z dyskotek hindusko-brytyjskim didżejem i raperem Panjabi MC. Muzyka przeznaczona do namysłu, kontemplacji, wywołująca duchowe emocje, przeplata się tam z żywiołową eksplozją muzycznej zabawy.

Tak było w tym roku, gdy podczas jednego dnia festiwalu melancholia i żal wydmuchiwane z drewnianego duduka przez ormiańskiego mistrza gry na tym instrumencie, Djivana Gasparyana ustąpiły wieczorną porą szalonej miksturze egzotycznych rytmów i nowoczesnych bitów zafundowanej słuchaczom przez Transglobal Underground. Zasługą organizatorów festiwalu jest fakt, że pomiędzy wykonawcami tak różnych nurtów i tradycji nie następuje sprzężenie. Że w tej odmienności da się odnaleźć jakąś międzykulturową harmonię. Oraz że w Starym Korycie Warty, gdzie odbywa się festiwal, panuje spokojna piknikowa niemal atmosfera z przerwami pomiędzy koncertami, bez nerwowego biegania od sceny do sceny, jak na wielkich festiwalach typu Open’er. Etno Port, nie ma wątpliwości, jest i będzie zawsze imprezą kameralną.

***

Gwiazdami zeszłorocznej, pierwszej edycji festiwalu organizowanego przez poznańskie Centrum Kultury "Zamek" były między innymi rodzimy, łączący słowiańską ludowość z elektronicznym brzmieniem Village Kollektiv, wykonujący stary fiński folk zespół Värttinä oraz słynna malijska wokalistka Oumou Sangare. W tym roku organizatorzy Ethno Portu postanowili kontynuować piękny i sprawdzony model zderzania ze sobą artystycznych temperamentów Północy i Południa. Na scenach dominowali znów jak trzy żywioły - woda, wiatr i ogień - wykonawcy z trzech kręgów kulturowych: słowiańskiego, skandynawskiego i afrykańskiego. Słowiańskiego, bo to nasz festiwal i nie może na nim zabraknąć polskich wykonawców. Skandynawskiego, bo znane jest przywiązanie mieszkańców północy Europy do własnych źródeł muzycznych, a także jakość ich nagrań. W końcu - afrykańskiego, bo to wciąż nie do końca odkryty muzycznie kontynent, którego zasoby talentów są wręcz trudne do oszacowania. Dobrze też że organizatorzy zauważają modne obecnie muzyczne terytoria Bałkanów i Indii, których serce bije od wieków w rytm tradycyjnych ludowych melodii.

Te drugie reprezentowane były wprawdzie w tym roku tylko w utworach brytyjskiego kolektywu Transglobal Underground, który nowoczesne brzmienia spod znaku house i drum’n’bass łączy z dźwiękami tradycyjnych przeważnie hinduskich instrumentów: bębna dhol, tabli i sitaru. Solo na tym ostatnim zagrała w utworze "It’s a Sitar" z ostatniej płyty zespołu "Moonshout", Sheema Mukherjee, prawdziwa zresztą hinduska. Wywodzący się z wielokulturowego Londynu zespół dał zgodnie z przewidywaniami najbardziej energetyczny koncert festiwalu.

Ale publiczność przed ich występem była już znakomicie rozgrzana koncertem prawdziwej legendy muzycznych Bałkanów. Taraf De Haidouks, kilkunastoosobowa grupa muzyków z rumuńskiej wioski Clejani, to obok ich pobratymców z orkiestry dętej Fanfare Ciocărlia, niewątpliwie najbardziej znana cygańska grupa na świecie. Grali z Yehudi Menuhinem i Kronos Quartet, wystąpili w filmie "Latcho Drom" u znanego z miłości do Romów francuskiego reżysera Tony’ego Gatlifa, gdy nagrali muzykę do filmu "Człowiek, który płakał" z Johnnym Deppem, aktor stał się ich wielkim fanem, co wyznaje w wyświetlanym dwa lata temu w polskich kinach dokumencie pt. "Opowieści cygańskiego taboru". Znana z tego filmu słodko-gorzka ballada "Mugur Mugurel" rozbrzmiała pięknie także w Poznaniu. Taraf De Haidouks oprócz typowych cygańskich melodii sięgają też po klasykę. Dwa lata temu nagrali płytę "Maškaradă" z kompozycjami m. in. Bartóka i Chaczaturiana.

Sława nie odarła jednak Kapeli Zbójców - jak brzmi w tłumaczeniu nazwa zespołu - z ich naturalnej, spontanicznej cygańskości. Członkowie zespołu wciąż zachowują się, jak kapela weselna, którą byli na początku swojej działalności, w latach osiemdziesiątych XX w. Ubierają się, jak przystało na eleganckich Cyganów, w przykrótkie niemodne garnitury, znoszone swetry lub białe dresy z trzema paskami, nawet na scenie podczas koncertu pozują do zdjęć fotografom, wykrzykują coś po rumuńsku lub w romani do nic nierozumiejęcej publiczności, a ich wysłużone akordeony Hohnera i Weltmeistera wyglądają jakby jeszcze za czasów Ceauşescu przemycili je przez Dunaj z NRD.

***

Kilka lat temu podczas koncertu w Warszawie rubaszny, grubiutki Paul Giuclea "Pasalan" przechadzał się w przejściu dla publiczności wyciągając od widzów papierosy. To on zresztą, po śmierci dawnego lidera Hajduków Nicolae Neacşu, wiedzie dziś prym w zespole na przemian z kostycznym, poważnym, wyglądającym na podstarzałego gangstera Ilie Iorgą. Zespół tworzy zresztą gromada typów i fizjonomii, niczym żywcem wyjętych z cygańskich filmów Kusturicy. Kto przegapił festiwal i koncert Taraf De Haidouks, może być spokojny, że kiedyś ich jeszcze zobaczy. Jest to bowiem jeden z nielicznych na świecie zespołów, który istniał będzie wiecznie, dopóki żyją Cyganie, dopóki istnieje muzyka. Miejsce starych mistrzów z powodzeniem zajmują kolejne pokolenia.

Koncert rozpoczął się na dobre zanim weszli jeszcze na scenę. W namiocie dla artystów, w którym wbrew zakazowi palenia, odpalali - jak rzekłby Poznaniak - ćmiki i wyciągali je z ust tylko po to, by napić się wódki. Zarówno tam, jak i w drodze na scenę śpiewali już, grali na akordeonach i kłócili się o to, co chcą zagrać dla widzów. Doprawdy trudno wyobrazić sobie zespół bardziej zrośnięty z muzyką.

Publiczność potrzebowała trochę czasu, żeby "wejść" w ich koncert, oszołomiona jeszcze wrażeniem, jakie zrobił na niej występujący wcześniej na scenie pod namiotem Djivan Gasparyan. Ponad 80-letni Ormianin to największy mistrz tradycyjnego instrumentu - duduk - kształtem zbliżonego do drewnianego fletu, dźwiękiem jednak przypominającego obój. W swojej karierze współpracował m.in. z Peterem Gabrielem, Stingiem, Lionelem Richiem, Andreasem Vollenweiderem czy Hansem Zimmerem podczas pracy nad muzyką do filmu "Gladiator".

Jego muzyka jest zresztą w naturalny sposób filmowa, głęboko ilustracyjna. Gasparyan w ujmujący sposób potrafi wygrać na duduku różne odcienie uczuć i emocji: melancholię, tęsknotę, żal, ból, nawet rozpacz; a z drugiej strony nadzieję, radość, wolność... Swoją muzyką potrafiłby zilustrować zarówno ormiańskie ludobójstwo, jak i kaukaskie wesele. W Poznaniu wystąpił z trzema towarzyszącymi muzykami, wśród których partie solowe na duduku zagrał oprócz niego tylko jeden - jego wnuk. Gasparyan, który zaśpiewał także jedną ormiańską pieśń, był wyraźnie wzruszony wielkimi owacjami, jakie zasłużenie zgotowała mu polska publiczność.

Dzień wcześniej podobnymi brawami słuchacze zgromadzeni w festiwalowym namiocie nagradzali popisy wokalne Ivy Bittovej, charyzmatycznej czeskiej wokalistki, skrzypaczki i kompozytorki, która w Poznaniu wystąpiła z akompaniującą pianistką z Australii, Lisą Moore. Bittová bezkompromisowo łączy morawski folk, muzykę klasyczną i dokonania bardów rock’n’rolla (kołysanka "Good Night" Lennona na koniec koncertu) z awangardową melodyką i zabawą głosem, w której jej wokal z tradycyjnego śpiewu przeradza się w ekstazę krzyków, jęków, szeptów. Występ Czeszki poprzedzał najważniejsze wydarzenie festiwalu - koncert Mari Boine.

***

Wywodząca się z żyjącego na północy Norwegii ludu Sámi wokalistka to od dwudziestu lat niezmiennie jedna z największych osobowości na światowej scenie muzyki etnicznej. Śpiew w swoim ojczystym języku przeplata z tradycyjną formą szamańskiego gardłowego zaśpiewu zwanego joik. To właśnie joik sprawia, że śpiew Boine zyskuje niemal hipnotyczną moc, a jej koncert ogląda się niczym muzyczny rytuał mający wprowadzić nas w trans. Muzyka towarzyszącego jej jazzrockowego zespołu nie tłumi wrażenia rytualności, ale podkreśla dodatkowo niezwykłą siłę i skalę głosu tej muzycznej szamanki. Tak było w Poznaniu od samego początku, od narastającego, gęstniejącego "Vuoi Vuoi Mu" z ostatniej płyty artystki, w którym głos tej ponad pięćdziesięcioletniej wokalistki brzmi młodo, nastoletnio niemalże, dojrzewając dopiero po przejściu w joik. I w zagranym jako drugi utwór nostalgicznym "Gula Gula" z albumu o tej samej nazwie, wydanego w 1989 r. jako jeden z pierwszych albumów w słynnej później wytwórni Real World Petera Gabriela. A zwłaszcza w "Modjas Katrin" - kilkunastominutowej muzycznej zabawie złożonej z czystego joiku wyśpiewanego niemal całą skalą głosu Mari w rytm szalonego folkowo-jazzowego jamu. Pierwszy dzień Etno Portu, wyjątkowo zimny i deszczowy, jakby dopasowany do estetyki muzycznej gwiazd wieczoru i zapierających dech w piersiach żeńskich wokali, Boine, odziana w koc, tańcząca z czerwonym szalem i bębnem z reniferowej skóry, kończyła radosnym, przebojowym "Mielahisvuohta".

Pogoda zresztą nie tylko pierwszego dnia, którego obok zagranicznych wokalistek wystąpiła także Joanna Słowińska z zespołem, dopasowywała się do charakteru i temperatury granej na scenach Ethno Portu muzyki. Drugiego dnia było już nieco cieplej, chociaż prawdziwą poprawę pogody przyniósł dopiero ostatni dzień festiwalu, niedziela. To być może także zasługa zaproszonych tego dnia na scenę artystów z Afryki: malijskiego gitarzysty i piosenkarza Habiba Koité, który zagrał w Poznaniu ze swoim zespołem Bamada oraz Hourii Aichi, jednej z najbardziej znanych algierskich pieśniarek, która z kolei przyjechała nad Wartę w towarzystwie francuskiej grupy L’Hijâz’Car. Dodajmy do tego występ energicznego polskiego Żywiołaka i już nie ma wątpliwości, że to muzyka sprowadzała do Poznania burze i deszcz albo odganiała je zimnym wiatrem z Północy. Przywoływała leniwe popołudniowe słońce znad Dunaju i rozpalała je dzień później w kulę afrykańskiego żaru.

Bo muzyka, którą mogliśmy usłyszeć w wyimaginowanym porcie nad Wartą w Poznaniu ma w sobie jeszcze magię, z której współczesna muzyka popularna jest niemal całkowicie odarta.

***

Dyrektor festiwalu, Andrzej Maszewski, twierdzi, że pomysłów na twórców, których chciałby zaprosić na kolejne edycje festiwalu, starczyłoby nawet na 20 lat. Pozostaje więc życzyć, aby znakomite pomysły przekładały się nadal na poparcie władz miasta dla Festiwalu, a co za tym idzie - na niezbędne do jego organizacji środki finansowe. Bez tego poparcia i bez tych środków impreza prezentująca dziesiątkę niszowych przeważnie twórców widowni liczącej od kilkuset w porywach do kilku tysięcy ludzi, po prostu nie mógłby się odbyć.

Tak jest w Krakowie z wypróbowanym już i otrzymującym równie dobre recenzje muzyczno-filmowym festiwalem Muzyka i Świat, który boryka się z dużymi problemami ze względu na niemal całkowity brak zainteresowania nim ze strony odpowiedzialnych za kulturę włodarzy miasta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej