Kołysanka Maryi w stolicy sufich

Na wewnętrznym dziedzińcu muzeum Batha u wrót mediny, w bodaj najpiękniejszym średniowiecznym arabskim mieście świata, Ghada Shbéir z Libanu niskim głosem śpiewa po aramejsku starożytne i wczesnochrześcijańskie melchickie pieśni...

23.06.2008

Czyta się kilka minut

Festiwal w Fezie /fot. Bertrand Bechard /
Festiwal w Fezie /fot. Bertrand Bechard /

Towarzyszy jej akompaniament cymbałów, zwanych qanoun. Te dźwięki pochodzą z bardzo daleka: nikt ze słuchaczy nie potrafi odnaleźć się w świecie melodii i słów wydobywanych z dawnych manuskryptów. Jedną z pieśni, kołysankę z I w., Ghada Shbéir nazwała "Kołysanką Maryi" - mówi, że mógłby słuchać jej mały Jezus.

Pod królewskim okiem

W przedziwne melodie bez rytmu, czasem zaskakująco krótkie, czasem rozbudowane i brzmiące zaskakująco nowocześnie, wplata się nagle śpiew muezzina. To samo dzieje się, gdy francuski kwartet smyczkowy Ysaye gra "Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu" Haydna. Bo muezzin z pobliskiego minaretu wzywa przecież na jedną z modlitw nieodmiennie o piątej po południu. Publiczności, zachwyconej wyrastającą z religijnego natchnienia harmonią, znakomity aktor Michael Lonsdale czytający filozoficzne komentarze Michela Serres mógłby powiedzieć to, co mnie: że zaśpiew muezzina wprowadza fałsz i muzycy muszą grać głośniej. Nie przeszkadzają im natomiast ptaki śpiewające w gałęziach 350-letniego dębu, ponad który wyrastają palmy, stojące na barwnym tle oleandrowych krzewów.

O scenografię koncertów organizatorzy nie musieli się kłopotać: zarówno kameralne wnętrze dziedzińca muzeum rzemiosł, jak brama ceremonialnego podwórca Bab Al Makina - monumentalna, zwieńczona trzykrotnie łukiem, okolona ornamentalną arabeską, z obu stron oflankowana obronnymi wieżami, stanowią dla artystów niepowtarzalne tło. Wszyscy występują pod czujnym i dobrotliwym spojrzeniem patronującemu festiwalowi króla Mohammeda VI, którego portret zawieszono nad sceną. To spojrzenie jest w Maroku wszechobecne - portrety "wodza wierzących", prowadzącego islamski kraj drogami nowoczesności, wiszą obowiązkowo we wszystkich miejscach publicznych, aż po najmniejszy sklepik.

Ojcze Nasz i Amin Allah

Festiwal w Fezie, który przed 14 laty oparł się na sufickiej tradycji poszukiwania obecności Boga poprzez muzykę, dziś współtworzy wizerunek otwartego na świat Maroka. "Chcieliśmy, by różne kultury rozmawiały ze sobą poprzez to, co najgłębiej w każdej z nich zakorzenione, to, co sakralne. Wszystko po to, by stawić czoło wyzwaniom współczesnego świata, coraz gorzej znoszącego izolację poszczególnych kultur" - mówi dyrektor artystyczny, Gérard Kurdijan.

Proponowana mieszanka bywa chwilami porażająca, szczególnie dla kogoś, kto postanowił wysłuchać wszystkich koncertów. Festiwal otwiera zmęczony już nieco latami występów, ale wciąż mocno brzmiący w afroamerykańskich pieśniach sopran Jessy’e Norman. W kolejne dwa wieczory obserwujemy poszukiwania tego, co wspólne w rytmicznym negro spirituals i śpiewie adeptów sufizmu z Pakistanu. Pakistańczycy zdobywają publiczność synkopami, a Amerykanie - przygrywaniem im na fortepianie i gitarze basowej. Nikt się nie dziwi, kiedy wybrzmiały słowa "Ojcze nasz" i widownia spontaniczne podejmuje płynące ze sceny "Amin Allah Allah, amin, amin"...

Wydarzeniem bodaj jeszcze większym był koncert zatytułowany "Stabat Mater - chrześcijanie i muzułmanie wysławiają Maryję". Po kilku miesiącach wspólnych prób okazało się, że możliwe jest spotkanie bizantyjskiego polifonicznego chóru z Aten i zespołu śpiewaków z Wielkiego Meczetu Omajjadów w Damaszku, wspomaganego przez sufickich derwiszy. Artyści zaprzeczają oskarżeniom o religijny synkretyzm: każdy zespół śpiewa zgodnie z własną tradycją, wspólne jest poszukiwanie możliwych punktów stycznych. Grecka polifonia okazuje się doskonałym tłem dla transu derwiszy, a orientalnej lutni wyjątkowo pozwolono akompaniować bizantyjskim hymnom. W efekcie muzyka okazuje się zbyt trudna dla części festiwalowej publiczności. "Niech Maryja uleczy tych, którzy nie rozumieją" - wzdycha kierujący chórem Kostantinos Angelidis.

Muzułmańska dyskoteka

Odwagi nie zabrakło tunezyjskiemu reżyserowi Fadhelowi Jaziri w rekonstrukcji sufickiej ceremonii hadrat - obecności Bożej. Tradycyjne jednostrunowe skrzypce podpięto do elektrycznego głośnika, słychać było jazzujący saksofon i organy hammonda, a obok od stuleci używany qanoun, a zamiast lutni - zwyczajną gitarę niewidomego muzyka. Te melodie zaczynają się jakby od niechcenia, wydaje się, że to jeszcze strojenie instrumentów, tymczasem jeden z nich już gra. Powoli przyłącza się kolejny, spektakl zaczyna się jakby znienacka, i równie znienacka, w największym natężeniu rytmów - urywa się i kończy. Sufitki ubrane na biało - ni to nowocześnie, ni to monastycznie - narzuciły bladoróżową albo turkusową pelerynę i utrefiły czarne loki, członkowie bractw w tradycyjnych długich koszulach i okrągłych szydełkowych czapeczkach przykładnie wpadali w trans, by na koniec dać się poprowadzić w tańcu jako żywo przypominającym chasydzki, muzykowi w czerwonym fezie i z pomalowaną na czerwono brodą. Wszystko w rytm barwnych, niemal w dyskotekowym rytmie zmieniających się świateł.

Ostatnie dni festiwalu to występy gwiazd: najpierw marokańskiego weterana klasycznej piosenki Abdelwahaba Doukkaliego, potem libańskiej divy Madji El Roumi, wreszcie Mohameda Abdou z Arabii Saudyjskiej. Akompaniujący sobie na lutni, z dużą "orientalną orkiestrą" (połączenie zespołu smyczkowego, wschodnich instrumentów perkusyjnych oraz sporego chóru), Doukkali nawiązuje w swych pieśniach bezpośrednio do islamu. Na słowa "Allah akbar" na widowni zrywają się oklaski.

Piosenkarka z Libanu jest maronicką chrześcijanką. Muzułmanie słuchają jej w myśl arabskiej solidarności i z zamiłowania do bogato instrumentalizowanych melodii. Na występ gwiazdy, odzianej w haftowane złotem szaty rodem z dziecinnych wyobrażeń o księżniczkach, walą tłumy, a przyjazd królewskiej małżonki Lalli Salmy paraliżuje pół miasta. A potem jest jeszcze koncert Senegalczyka Ismaëla Lô, pokaz cygańskiego flamenco i przedziwnych tańców balijskich...

Postępująca komercjalizacja festiwalu budzi polemiki. Prawdą jest, że przyciąga on melomanów z bardzo daleka - nietrudno spotkać tu, szczególnie na popołudniowych kameralnych koncertach pod dębem czy porannych debatach, przybyszy z Europy, Ameryki, a nawet Australii, a także Europejczyków mieszkających w Fezie na stałe. Brakuje za to "miejscowych". Organizatorzy muszą tłumaczyć się z zarzutu elitarności: 300 czy 500 dirhamów za bilet to cena bardzo wysoka - za dziesiątą część tej sumy można zjeść zupełnie dobry obiad.

Sufickie noce

Festiwal nie zapomniał o sufickich korzeniach - co wieczór w baśniowych ogrodach pałacyku Dar Tazi, siedziby firmującej festiwal fundacji "Duch Fezu", na rozłożonych na ziemi dywanach siadają ci, którzy nie boją się muzyki autentycznej, dalekiej od scenicznego blichtru. Przychodzą tu zarówno zachowujące religijną tradycję arabskie rodziny, jak żądni wrażeń europejscy słuchacze. Nierzadko tworzą oni "show-off", konkurując swoim tańcem z tym, co dzieje się na scenie.

Szczególnie podatni są na rytmy bębenków: czy to norweskiej "córki szamana" Mari Boine, czy Tuaregów z grupy Tartit. Jeszcze niedawno skazani na kulturową śmierć mieszkańcy pustyni z Mali zaczynają święcić triumfy, a grający tradycyjną muzykę na elektrycznej gitarze Amano ag Assa z Timbuktu ma autentyczny talent we wciąganiu do zabawy publiczności, początkowo nieufnej wobec śpiewaków i tancerzy ubranych po czubek głowy w białe zawoje, w szafirowych albo błękitnych strojach obszernych niczym małe namioty. Tuaredzy tańczą głównie dłońmi - nikt tak jak oni nie potrafi klaskać i zakreślać w powietrzu kół i arabesek.

Zwykle jednak w ogrodach śpiewają ubrani na biało sufici i sufitki. Siedzą nieruchomo w dwóch prowadzących ze sobą niekończący się niemal muzyczny dialog chórach, sami przygrywają sobie na tradycyjnych instrumentach, chwalą zasługi marabutów - pośredników w drodze do poznania Boga. Muzułmańska publiczność potrafi przy tej, dla naszego ucha tajemniczej i wymagającej skupienia muzyce, zwyczajnie bawić się - klaskać, podrygiwać, tańczyć.

Dla wielbicieli tych "sufickich nocy" pomysłodawcy spotkań sprzed 14 lat, niezadowoleni z komercjalizującego się charakteru i rosnących rozmiarów głównego festiwalu, organizują za rok festiwal suficki. Być może ta nowa impreza, bezpośrednio odwołująca się do mistycznych tradycji Fezu, stanie się okazją do bezpośrednich spotkań między wierzącymi różnych religii, miejscem wymarzonym dla ceniących w muzyce przede wszystkim jej duchowy wymiar. Tymczasem "duży" festiwal nadal będzie przyciągał wielkimi nazwiskami. Pozostanie w rodzinie liczących się w świecie festiwali muzycznych jako jedyna na taką skalę impreza w rejonie Maghrebu i bodaj jedyna we wszystkich krajach islamu. A na jego stronie internetowej nadal będzie obecna zapowiedź krakowskiego festiwalu Misteria Paschalia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]