Cud wyskakuje z pieroga

Są młodzi. Pomagają obcym ludziom. Dlaczego?

18.03.2008

Czyta się kilka minut

O ldze Ślepowrońskiej, dwudziestodwuletniej, przydarzył się świr. Tak mówi. Wyskoczył z półek z książkami. To przez niego jej szczęśliwa miłość do upośledzonych.

Paweł Pawelczyk, dwudziestosiedmioletni, nie wie, dlaczego pewnego dnia zgłosił się do pomocy w hospicjum. - Gdyby człowiek wszystko wiedział, przestałby stawiać pytania - dodaje.

Ilona Czapczyńska któregoś ranka usiadła na łóżku i pomyślała: "Kurczę, mam już dziewiętnaście lat i jeszcze nie zrobiłam nic dobrego".

Tak się zaczęło.

Kiedy Olgę przechodzą ciarki

Na półkach stoją dzienniki Korczaka. Olga, jeszcze w podstawówce, zaczyna czytać. I jakby magnes tam był między kartkami, bo czyta drugi raz, dziesiąty. Gdy dorośnie, wytłumaczy: - Wciągnął mnie jego pozbawiony egzaltacji styl w traktowaniu podopiecznych. Szacunek. Zero cukierkowatości.

Po Korczaku pochłania stosy innych pedagogicznych publikacji, których w domu pełno, bo matka jest terapeutką. Szesnastolatka zaczyna marzyć. Widzi grupę wgapionych w nią dzieciaków. Serce jej wali, a książkowe mądrości błąkają się po głowie. Naraz wykonuje jakiś gest i już jasne: złapała kontakt. Potem razem tańczą, ci na wózkach inwalidzkich też. Bo ludzie na wózkach jak się rozbawią, to zdrowi mogą pozazdrościć. Marząc tak, zagania do różnych doświadczeń młodszą o pięć lat siostrę Miłkę. "Ty jesteś - powiada - moją pierwszą grupą".

Bóg raczy wiedzieć, jak długo by ją tak zamęczała, gdyby nie poznany przez znajomych pedagog Marian Jaroszewski, który organizuje wakacyjny obóz z upośledzonymi i proponuje: "Jedź z nami".

Tam jakiś smuteczek ją dopada, sprowadza myśli, że raz płakać by się chciało, a raz zaśmiać. Jednego ranka kuca przy Oldze Marta, dziewczynka z downem, za rękę bierze. "Ty taka smutna jesteś, bo się zakochałaś - mówi. - W Krzyśku".

Krzysiek pracował na obozie jako wolontariusz. Olgę z wrażenia zamurowało; Marta lepiej poznała się na jej duszy niż ona sama.

Dziś Olga Ślepowrońska bez trudu może sobie wyobrazić jednowymiarowy świat istot podobnie inteligentnych, sprawnych i zdrowych, w którym nie ma muminków, autystyków ani ludzi z porażeniem mózgowym, tych z rozpląsanymi kończynami, jakby grała im w głowie orkiestra.

- Ale mnie - mówi mrużąc wielkie oczy - na myśl o takim świecie ciarki przechodzą.

Kiedy Paweł odkrywa paradoks

Paweł Pawelczyk odtwarza okoliczności, w jakich zadzwonił do hospicjum: jest wieczór, wraca z pracy. Sublokatorzy z wynajętego mieszkania gdzieś się porozjeżdżali. Nie pasuje mu ta cisza. Parzy sobie herbatę. Dzwoni.

Może by tego nie zrobił, gdyby nie wychował się w Różanie, miasteczku koło Ostrołęki. Na całej ulicy było tylko troje dzieci. Reszta - starcy. Pamięta, jak się tą ulicą snuli, powłócząc nogami; ich twarze bielejące w czeluściach okien. A potem znikali niczym senne mary. Może ten obraz odchodzenia przechował się w podświadomości jako oswojony, nie straszny. I może by nie zatelefonował, gdyby na przełomie marca i kwietnia 2005 r. Karol Wojtyła nie wciągnął go w swoją śmierć, i gdyby potem, kiedy Paweł studiował już psychologię społeczną, w kościele akademickim nie obejrzał filmu dokumentalnego z hospicjum. Jego bohaterowie wyznawali: "Gdy będę odchodził, nie chcę być sam".

Ale po tamtym telefonie przez długi czas nic się nie działo. W wakacje łaził po Tatrach Wysokich, pływał kajakiem, jak zwykle. Raptem, jesienią, dzwonią. Zapraszają na szkolenie. Na pierwszym spotkaniu jest ich trzydziestka, w większości młodych. Do końca wytrzyma siódemka. - I ja się bałem, że jak mi przyjdzie czyścić odleżyny i zmieniać pampersy, to ucieknę - przyznaje Paweł.

Nie uciekł.

Może dlatego, że jego pierwszym podopiecznym był pilot wojskowy, a Paweł ma na punkcie samolotów bzika.

Żona lotnika z takim żarem opowiadała o tym, jak w partyzantce bił się o Polskę, jak się prezentował w mundurze, jakby samemu Panu Bogu chciała męża zarekomendować. Dzień po dniu uderza Pawła zdumiewający kontrast między coraz bardziej znikomym i brzydkim ciałem a wciąż jednakowo piękną duszą. I, o dziwo, w tym paradoksie, w tej rozbieżności odnajduje namacalny znak, że dusza nie umiera, nie zna pojęcia kresu.

Kiedy Ilonę tknęło

Ilonie Czapczyńskiej staje przed oczami całe dziewiętnastoletnie życie, przede wszystkim przytulona do lasu wieś pod Nałęczowem. Pobudki o czwartej rano przy już rzedniejącym niebie i zbieranie malin. Ich smak. (W maliny całą rodziną się szło, bo sporo krzewów Czapczyńscy uprawiali). Obżeranie się słodyczami, które ojciec kupował w tajemnicy przed matką, żeby nie fuknęła po swojemu: "Na fanaberie nas nie stać, oszczędzać trzeba". Zaganianie ptactwa. Obrazy jakby w obłoku z cukrowej waty. Takie przyjemne. Aż do tego dnia w kościele.

Ilona ma trzynaście lat. Słucha kazania o chłopcu, któremu przyśniło się, że umarł i anioł zabrał go do nieba. Idą sobie niebiańską ulicą, mijają pałace, okazałe wille z basenami i kwitnącymi ogrodami. Przy jednej z nich chłopiec wykrzykuje: "O, to jest na pewno mój dom!".

Lecz anioł prowadzi go do miejsca, gdzie widać ledwie kilka cegieł świeżo związanych zaprawą, i mówi: "To jest twoje miejsce na wieczność. Bo każdy dobry uczynek to jedna cegiełka domu w niebie. A ty mało dobrego uczyniłeś".

Chłopiec ocknął się zlany potem i od tamtej pory zbierał cegiełki.

- Ja myślę - mówi dziś Ilona, nieco zaokrąglając śpiewnie głoski - że wtedy obudziło się moje sumienie.

A z obudzonym sumieniem wydaje się, że we wszystkim, w pochylonych nad patelnią plecach matki, w gdakaniu kury, w głosie ojca, we wzgórzach - chowa się jakieś pytanie: po co? Dlaczego? Jak? I bywa, aż coś Ilonę za gardło ściska, gdy obudzone sumienie podsuwa taką myśl: "A jaka będzie moja wieczność?".

Z końcem lata 2004 r. zamieszkuje w przylicealnym internacie w Nałęczowie. Na rogatkach odwraca się: wie, że powrotu do malinowego świata nie będzie.

W Nałęczowie zaczyna rozglądać się za jakąś cegiełką. Ale tu ludzie żyją w cichym, samowystarczalnym skupieniu. Czasem, gdy na ulicy mija kogoś, przemyka jej przez głowę: "A może on potrzebuje pomocy?" - ale przecież głupio tak obcego zaczepić. A jeśli to kuracjusz? I poirytowana pyta Pana Boga: "Jak ja mam sobie, na tej pustyni prawie, na tę fajną wieczność zapracować?".

I kiedy już się wydaje, że Pan Bóg to kupił, obudzone sumienie znowu daje popalić: "jak kot nic nie robi dobrego - podsuwa - i wyleguje się na słońcu, to jest pełnowartościowym kotem. A człowiek?". Ilona odpowiada sama sobie: "Nie jest".

I jeszcze bardziej się irytuje.

Podczas wakacji na wsi nie próżnuje, pomaga w polu, przy obrządku. Ale nadal tak się czuje, jakby nic nie robiła, jakby dla wieczności to się nie liczyło. "No, to co ja mam począć?" - wierci Panu Bogu dziurę w brzuchu.

Tym bardziej że matura blisko, trzeba decydować, co dalej z życiem. Ilona: - Specjalnie zdolna nie jestem. Nie miałam sprecyzowanych zainteresowań. Więc wertowałam mnóstwo katalogów uczelni. I nagle coś mnie tknęło.

Kiedy Olga obserwuje

Tymczasem pochłonięta wielowymiarowością Olga Ślepowrońska po zdanych egzaminach na psychologię jedzie z dziadkami na Ukrainę, do sanatorium. W tym samym budynku na piętrze mieszkają ukraińskie dzieci, chore. Ale w okropnych warunkach. Gnieżdżą się całe dnie w upale na balkonie. Olga myśli: "O rany, ja zdrowa jestem, a pokój mam z telewizją satelitarną, duży, czysty. Jak by je rozerwać?".

Po rosyjsku ani po ukraińsku nie mówi. Więc wzięła pojemnik z wodą i mydłem. Cud wyskoczył z bańki mydlanej: żaden język nie był potrzebny, gdy je puszczali, śledząc z zapartym tchem, jak świat się rodzi, pączkuje chybotliwie i gdzieś umyka.

Już na studiach Olga trafia do ośrodka dla upośledzonych niedaleko Łomży. I powiedziałby ktoś: nic nadzwyczajnego tu się nie dzieje. Malują, jeżdżą konno, przerzucają siano, majonez kręcą, lepią pierogi. Ale w wielowymiarowym świecie, gdy Olga przygląda się poczerwieniałym z wysiłku twarzom i palcom z mozołem ugniatającym ciasto, i słyszy pomrukiwania, westchnienia, a czasem jęk, lepienie przemienia się w jakieś misterium. Cud wyskakuje z pieroga.

Wkrótce to zaowocuje; Olga napisze program o włączaniu do wolontariatu niepełnosprawnych. Bo z pomaganiem jest jak z czarami: nie wiesz jak, nie wiesz kiedy, a działa, odmienia. Tak jak odmieniło jej siostrę, bardzo zamkniętą w sobie, która raz pojechała na obóz wcześniej. "Gdzie jest Miłka?" - zastanawia się Olga po przyjeździe, pewna, że ona przycupnęła w jakimś kącie. A tu Miłka rozszczebiotana wychodzi jej naprzeciw. Dusza towarzystwa. A dostała pod opiekę dziewczynkę bardzo trudną w kontakcie.

- Bo ludzie dzielą się na takich, którzy lepiej dogadują się z muminkami, i takich, którzy lepiej dogadują się z autystykami - przekonuje Olga. - Z tego wynika, że każdy może pomagać.

Kiedy Paweł przenosi góry

Gdy Paweł Pawelczyk, szczupły, ruchliwy, odkrywa następny paradoks, jego lotnik balansuje już na pograniczu ziemskiej i nieziemskiej rzeczywistości: raz traci przytomność, raz ją odzyskuje. Wtedy rozmawiają.

Któregoś wieczoru, po całym dniu pracy w wydawnictwie (gdzie zajmuje się doradztwem personalnym), Paweł zachodzi do pilota, myje go. Gdy wraca do domu, jest już noc. - Nagle poczułem, że w ogóle nie jestem zmęczony - opowiada. - Góry mógłbym przenosić.

Jakby odchodzący człowiek tak okazywał wdzięczność za to, że się z nim jest.

Dzień po katastrofie CAS-y w Mierosławicach Pawłowy lotnik dostaje wysokiej gorączki. Przewożą go do szpitala. Paweł: - Ckniło mi się za nim, więc pojechałem go ogolić. Tam odszedł. Może w tym samolocie zginęli jego uczniowie, bo wykładał w Szkole Orląt, i nie mógł tego przeżyć?

Teraz Paweł jeździ do wdowy. Sam niewiele mówi. Słucha.

Niedługo po pogrzebie lotnika odbiera telefon od koordynatora z hospicjum. Pytają, czy nie zająłby się teraz 95-letnią panią, w pełni świadomą, która leży w ośrodku dla przewlekle chorych u sióstr felicjanek. Zgodził się.

W sali dziesięć pań, a wszystkie czyste, nakarmione (bo siostry bardzo dbają) i podobne do siebie jak siwe gołąbki. Piękny widok. Siada przy swojej pani. Rozmawiają o tym, że kwitnie leszczyna. Że najsmaczniejszy jest chleb z masłem. Że nawet najdłuższe życie mija tak szybko. Czasem pomilczą, zwłaszcza gdy panią coś zaboli. Paweł nieraz ma wrażenie, gdy otwiera drzwi do tej pełnej staruszek sali, jakby wracał do swojego Różana. Tylko ulica bardziej ruchliwa.

Kiedy Ilona już wie

Coś ją tknęło i Ilona Czapczyńska wybiera studia w Warszawie, w Wyższej Szkole Ekonomiczno-

-Informatycznej. Później wszystko dzieje się szybko, jakby rzeczy od dawna czekały na swą kolej.

A więc siada na łóżku w Warszawie z nieco mniejszym ciężarem w duszy, lecz ciągle z poczuciem mało dobrego życia. Jest niedziela, zatem wybiera się do parafialnego kościoła. Wychodząc z klatki schodowej (choć równie dobrze mogło się to zdarzyć, gdy wyrzucała śmieci), przyłapuje się na tym, że już wie. Przed samym kościołem niemal biegnie. Z tablicy ogłoszeń odpisuje telefon osoby, która koordynuje parafialny wolontariat. Spotykają się. Ilona deklaruje, że chce się zaopiekować kimś starszym. I czeka. - To czekanie było najgorsze - wspomina. - Taka niecierpliwość mnie ogarnęła, taka tęsknota za lepszym życiem, że czasem pomyślałam: "Kurczę, nie wytrzymam". Aż w końcu zadzwonili: "Proszę się zgłosić tu i tu". Na takich skrzydłach leciałam, jakbym miała pierwszą randkę.

Lustro

Nie ma mowy, by Olga Ślepowrońska rzuciła wolontariat i brała za umiejętność porozumiewania się z niepełnosprawnymi pieniądze. Jest przekonana, że o cuda, jakich była świadkiem, łatwiej w wolontariacie: - Bo wysyłam podopiecznemu komunikat: tyle dla mnie znaczysz, że jestem tu za darmo. I człowiek ze skóry wyskakuje, żeby tego dowieść.

Olga nie przestaje się zachwycać. Ostatnio stoi w kościele, obok niej muminek, jeden z takich, co nie używają wielu słów, a mają w spojrzeniu dojrzałą smugę. A jak się ten chłopiec modli, to w tym spojrzeniu pojawia się coś jeszcze: bezgraniczna koncentracja. Całkowite oddanie.

- Ja się od niego tego uczę. Żeby się Panu Bogu podać jak na tacy, bezwarunkowo. Ale - wzdycha Olga - jeszcze mi do tego daleko.

Gdy znajoma zagadnęła niedawno Pawła Pawelczyka, czy się nie obawia, że to obcowanie ze śmiercią zatruje go, zaśmiał się: - Ja dzięki temu jestem odtruty. Bo bzdurami się nie przejmuję, każda chwila mnie cieszy.

Kiedy spytać Ilonę Czapczyńską, co się w jej lepszym życiu zmieniło, powie: - Uspokoiłam się.

Przedtem, gdy jej coś nie wyszło, miała do Pana Boga pretensje. Teraz i podziękować potrafi, bo człowiekowi musi się czasem noga powinąć, żeby ruszył dalej. Albo denerwowała się, że nie może rozpoznać swego talentu. A dziś myśli: "Czekaj. Coś cię tknie".

Albo gdy patrzyła w lustro, myślała: "Żebyś ty chociaż ładna była". Dziś przegląda się w oczach pani Basi, która po złamaniu kości udowej nie wychodzi z domu. I jak jej Ilona posprząta, przytaszczy zakupy, a potem siedzą przed telewizorem i piją herbatę, to pani Basia tak na nią patrzy, jakby nie było ładniejszej istoty.

I wtedy zdaje się, że z sąsiedniego pokoju lub zza okna dochodzi jakiś chrobot.

A to anioł dokłada kolejną cegłę.

Bohaterowie tego reportażu pracują i działają w Warszawie

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2008