Coś pękło, nic się nie skończyło

Kryzys na szczytach władzy nie oznacza żadnego przełomu. A wyjście z niego na pewno nie będzie dziełem pani premier.

14.06.2015

Czyta się kilka minut

Donald Tusk przekazuje Ewie Kopacz „talizman" – wyborczy szalik Platformy. Warszawa, 8 listopada 2014 r. / Fot. Stanisław Kowalczuk / EAST NEWS
Donald Tusk przekazuje Ewie Kopacz „talizman" – wyborczy szalik Platformy. Warszawa, 8 listopada 2014 r. / Fot. Stanisław Kowalczuk / EAST NEWS

Ten kryzys polityczny nie skończy się wraz z wyborami parlamentarnymi. Może się skończyć dopiero wraz z pojawieniem się ośrodka politycznego zdolnego do zapewnienia stabilizacji – a takiego na razie nie widać. Trzy główne siły, które ujawniły się w wyborach prezydenckich, wyrażają trzy sprzeczne ze sobą pragnienia społeczne. Pierwsze jest pragnieniem utrzymania status quo za wszelką cenę i z tego powodu musiało przegrać. Drugie – chęcią odwrócenia polityki uprawianej przez ostatnie osiem lat. Trzecie – oczekiwaniem zmiany, która polega na wyeliminowaniu obecnych elit politycznych.

Klęska obozu władzy
Ewa Kopacz nie jest ani Jerzym Buzkiem, ani nawet Markiem Belką. Choć przyszło jej rządzić w czasie załamania własnej formacji, nie ma ona komfortu zajmowania się jedynie rządem. Buzek i Belka nie musieli układać strategii wyborczej swoich partii, przydzielać „jedynek” na listach, ujarzmiać skłóconych frakcji. Fakt, że w obliczu kryzysu PO nie zdecydowała się na rozdzielenie funkcji premiera i szefa ugrupowania, pokazuje, że utraciła elementarną sterowność. Struktury partii uznały widocznie, że dryf polityczny jest jedynym stanem, w którym mogą przetrwać do wyborów jako całość. Obóz władzy nie dostrzega też faktu, że obecny kryzys przebiega na trzech różnych poziomach: wyczerpania się formuły rządzenia krajem, zmiany nastrojów społecznych oraz chaotycznych zachowań grup interesów, pragnących sobie poradzić w sytuacji, w której PO nie będzie w stanie spełniać swych dotychczasowych funkcji.

Formuła rządzenia krajem, którą wypracował w 2007 r. premier Donald Tusk, opierała się na wykorzystaniu obaw establishmentu przed powrotem PiS do władzy oraz na powolnym budowaniu zaplecza społecznego zadowolonego z rządów PO – skupionego przede wszystkim wokół administracji i instytucji sektora publicznego. Ten pierwszy czynnik dawał Tuskowi taryfę ulgową w mediach i tworzył sytuację, w której wiele środowisk opiniotwórczych rezygnowało z zajmowania się nawet oczywiście szkodliwymi propozycjami władzy. Przez lata identyfikowały one krytykę PO czy Tuska z sympatią do PiS, co wpłynęło pośrednio i w sposób niezamierzony na delegitymizację części opozycji (SLD, Ruchu Palikota).

Wzmacnianie pozycji PO w administracji i instytucjach sektora publicznego było związane z wykorzystaniem ogromnych środków unijnych. Budowano w ten sposób klientelistyczny system powiązań, w którym poparcie polityczne wymieniano na posady i dostęp do innych zasobów. Afera podsłuchowa była momentem, kiedy ten system został „opowiedziany” przez wysokich urzędników państwowych. I nie chodzi tylko o same mechanizmy, ale także o ducha rządów.

Z tych właśnie powodów politycznej korekty należało dokonać zaraz po ujawnieniu taśm nagranych przez kelnerów. Tusk to zrozumiał, ale zamiast zmienić skład rządu, postanowił sam się z niego wycofać. Gorzko brzmiały w tym kontekście nagrane w restauracji słowa Jacka Krawca o odseparowywaniu się „od tego folkloru, od tego syfu”. Odejście Tuska ratowało na krótko notowania PO, ale pogłębiało kryzys formuły rządzenia. Było jasne, że Ewa Kopacz dostaje zadanie trudniejsze od tego, jakie stało przed Tuskiem siedem lat wcześniej.

Kryzys władzy pogłębiła nieudolność walczącego o reelekcję prezydenta Komorowskiego, który nie tylko stracił ogromną część poparcia, jakim dysponował przed rozpoczęciem kampanii wyborczej, ale w istotny sposób przyczynił się do podgrzania nastrojów „antypartyjnych” – próbował bowiem wyzwolić się z więzów łączących go z Platformą i stanąć na czele „obywatelskiego” sprzeciwu wobec rządzących. Hasła i ton prezydenckiej kampanii niebywale utrudnią PO uzyskanie dobrego wyniku w wyborach parlamentarnych. Co więcej: fakt, że porażkę w walce o reelekcję uznano za przegraną na własne życzenie, osłabił największą siłę Platformy – przekonanie o nieuchronnym zwycięstwie.

Partie władzy z reguły przechodzą kryzysy popularności gorzej niż inne ugrupowania. Jeden z bardzo zaangażowanych po stronie PO komentatorów napisał, że przegrywając straciła ona swoją najważniejszą zaletę: zdolność obrony Polski przed powrotem PiS. To świetnie oddaje sytuację, w jakiej znalazła się ta formacja i sprzyjające jej środowiska. A przy okazji pokazuje istotę obecnego załamania władzy.

Kryzysu formuły rządzenia krajem nie należy jednak mylić z kryzysem państwa. To fakt, że jest ono strukturalnie słabe. Ale to stan względnie stały i w ostatnich tygodniach nie obserwujemy problemów, z którymi nie mieliśmy do czynienia wcześniej. Nie obserwujemy nawet jakiegoś wyjątkowego nasilenia zjawisk negatywnych. Trudno nazwać kryzysem państwa osobliwie nerwowe zachowania walczącego o reelekcję prezydenta czy umieszczenie w sieci akt śledztwa w sprawie afery podsłuchowej.

Obecna faza kryzysu politycznego to raczej otwarcie nowych możliwości niż przesądzenie czegokolwiek.

Lato zwykłych ludzi
24 maja nie wygrał jedynie Andrzej Duda. Wygrali także „zwykli ludzie”, których opinie o sprawach polityki zarówno obóz władzy, jak szeroko rozumiany establishment dotąd lekceważyły. Ten elektorat został uformowany najpierw przez prezydenckie hasło mówiące o starciu między „Polską racjonalną” a „Polską radykalną”. Ów slogan, uzupełniony ostentacyjnym poparciem celebrytów i ludzi postrzeganych jako elity społeczne, stworzył przekonanie, że ci, którzy nie są beneficjentami rządów PO, tworzą Polskę gorszą. Ktoś ważny powiedział, że prezydenta Dudę wybrały „doły społeczne”. Cokolwiek to znaczy, jedno jest pewne – nie wybrał go obecny establishment: elity gospodarcze, medialne, akademickie i kulturalne.

Dla wielu „zwykłych ludzi” taki też był sens wysokiego wyniku Pawła Kukiza. W niezwykle emocjonalnym wystąpieniu w wyborczy wieczór 10 maja rockman zaatakował nie tylko obóz władzy, ale także wspierające go „reżimowe media”, z TVN24 na czele. Zmieniał w ten sposób sens wyborów: z alternatywy między kandydatem PO a kandydatem PiS – na alternatywę między status quo i grupą jego zdeterminowanych obrońców a zmianą. Zmianą, której twarzą był Andrzej Duda.

Jej treścią było zakwestionowanie czegoś więcej niż jeden kandydat czy jeden rząd. Czegoś więcej nawet niż koalicja PO-PSL. Model rządzenia przyjęty przez dwie partie nie funkcjonował bowiem w społecznej próżni. Nie był projektem wypracowanym w gabinetach, ale elementem społecznego status quo bronionego na poziomie polityki i demokratycznych wyborów.

Dotąd można było sądzić, że najbardziej cyniczni są spin-doktorzy wygrywający ludzkie emocje i przerabiający je na słupki w sondażach oraz głosy w wyborach. Dwie emocjonalne wypowiedzi Adama Michnika i Janusza Czapińskiego pokazały, że cynizm jest gdzie indziej. Obozowi władzy dostarczają go ci, którzy powinni być najbardziej krytyczni i pilnować rządzących. Godzą się na błędy i zaniedbania, na gorszące obyczaje ludzi władzy, byle uniknąć rządów „gówniarzy” i „Polski radykalnej”.

To, co stało się 10 i 24 maja, było chwilowym triumfem nad tym cynicznym zachowaniem elit. Jednak poczucie ważności, zrodzone z niespodzianki, jaką pewnym siebie ludziom z obozu władzy i ich sprzymierzeńcom sprawili wyborcy Kukiza i Dudy, nie będzie trwało wiecznie. Może mu towarzyszyć satysfakcja z dekompozycji obozu władzy, z popłochu widocznego w partiach rządzących, paniki komentatorów wspierających rządową propagandę sukcesu. Ale jesienią głosy protestu będą przekładały się na przyzwolenie dla tych czy innych polityków chcących rządzić Polską.

O ile sukcesom wyborczym poprzedniej koalicji nie towarzyszyły duże oczekiwania, co widać było po niewielkiej reakcji sondażowych słupków na ostentacyjne porzucanie wyborczych obietnic, o tyle polityczne zaplecze PiS oraz ruchu Kukiza tworzą ludzie wiążący z tymi partiami nadzieje na odczuwalne zmiany. Jednak nawet ta technicznie najłatwiejsza – jaką może być reforma ordynacji wyborczej – będzie z sobą niosła wiele problemów. Nawet gdy uda się przeprowadzić konieczne zmiany legislacyjne, trzeba będzie zdecydować, czy na nowe wybory przyjdzie czekać aż do 2019 r., czy też dojdzie do skrócenia kadencji Sejmu. Trzeba będzie również ustalić, czy osłabiając – nawet chwilowo – partie polityczne, wbudowujemy w konstytucję mechanizm ułatwiający tworzenie większościowego rządu. Pozostanie wreszcie pytanie: czym zastąpimy finansowanie kampanii wyborczych z budżetu państwa. Czy będzie to powrót do „wolnej amerykanki” z lat 90., czy też próba ucywilizowania obecnego modelu?

Wiele wskazuje na to, że już sama reforma ustrojowa związana z postulatem JOW może być przyczyną ostrych parlamentarnych konfliktów, a co dopiero – gdy sięgniemy po postulaty ekonomiczne, zmiany w administracji albo konieczne rozstrzygnięcia w sprawach światopoglądowych. Bez względu na to, jak zostanie ostatecznie sformułowany, program reform z pewnością nie zaspokoi on oczekiwań obudzonych w maju i podsycanych latem tego roku.

Twardy kontekst
Twardy kontekst to jednak nie tylko obietnice wyborcze i możliwe konflikty koalicyjne. Każdy, kto uważnie przeanalizował dwuletnie rządy PiS z lat 2005–2007, wie doskonale, że musiały one radzić sobie nie tylko z działaniami opozycji, ale różnymi formami sprzeciwu pochodzącymi z kręgów, które w partyjną politykę angażują się sporadycznie. Na początku rządów premiera Marcinkiewicza straszono perspektywą osłabienia złotego, wzrostu cen, możliwą nieprzychylną reakcją rynków finansowych. Ostrzegano, że elity polityczne UE krytycznie patrzą na PiS, postrzegając tę partię jako nacjonalistyczną i klerykalną. Było też jasne, że każdy błąd, który uszedłby na sucho innym rządom, będzie w przypadku PiS roztrząsany dłużej i dogłębniej.

Dodajmy do tego niechęć wobec tej formacji istniejącą na wysokich szczeblach administracji, władzy sądowniczej i służb mundurowych – w grupach, które mają ogromny wpływ na realia funkcjonowania państwa. Wszystkie one potrafią „grać na przeczekanie”, bojkotować niektóre cele władzy, wyciągać na światło dzienne każde przekroczenie uprawnień.

Ten twardy kontekst rządów „obozu zmiany” oznacza, że możliwy jest powrót do sytuacji, w której demokratycznie wybrana większość jest kontestowana przez całe, niezwykle wpływowe otoczenie. Problemem rządów PiS było, co warto powiedzieć, także i to, że widziały one w konflikcie z establishmentem źródło politycznej legitymizacji i budowania własnej społecznej wiarygodności. Takie sygnały łagodzenia napięcia, jak zaproszenie do rządu Stefana Mellera – z czasem słabły, a wzrastały zachowania antagonistyczne.

Po ośmiu latach polityki PO i PSL establishment jest bardziej niechętny współpracy z opozycją, niż miało to miejsce po załamaniu się rządów SLD. Realia ustrojowe, społeczne i ekonomiczne sprawiają, że siły w takiej rywalizacji będą na tyle wyrównane, by uniemożliwić „skonsumowanie zwycięstwa” w formie innej niż symboliczna i personalna. Już dziś na zapleczu obozu władzy pojawiają się apele, by podjąć działania ograniczające pole manewru opozycji po ewentualnym zwycięstwie.

Jeżeli obecna koalicja nie zdoła utrzymać władzy, najbardziej prawdopodobnym zachowaniem ze strony przeważającej części elit będzie gra na destabilizację i podważenie prawomocności rządów opozycji. Doświadczenie lat 2005–2007 będzie podpowiadało, że stawką w tej grze jest także takie zmęczenie społeczne, które zaowocuje przyzwoleniem na rządy „akceptowalne” dla establishmentu. Rządy, które po kilku miesiącach będą chwalone lub przynajmniej usprawiedliwiane przez większość komentatorów.

Jednak reprodukcja modelu ustanowionego w 2007 r. będzie znacznie trudniejsza. Również dlatego, że establishment ma przeciwko sobie nie tylko jakąś formację polityczną i jej wyborców. Ważnym elementem jego osłabienia jest też fakt, że nie potrafił uruchomić mechanizmów kooptacji ludzi młodszych i stał się formacją pokoleniowego egoizmu.

Skoncentrowany na tradycyjnych środkach przekazu i tradycyjnych formach „dystrybucji szacunku społecznego” – jak celnie ujął to Ludwik Dorn – przegapił nową rzeczywistość. Długo nazywał ją „wirtualną”, upewniając się w tym, że nie ma ona przełożenia na tę, w której sam się urządził. Uznał wręcz ludzi istniejących wyłącznie w sieci za społecznie nieistotnych. Dlatego z ogromnym zdziwieniem przyjął fakt, że „rzeczywistość wirtualna” ma wpływ na tę, którą sam uznawał za „realną”.

Dziś – z natury rzeczy – skupiamy się na tym, co spektakularne: na roszadach personalnych, zaskakujących wynikach sondaży, przewidywaniach koalicyjnych. Na skandalach obyczajowych i politycznych. Ale w ostatecznym rachunku istotne jest to, jaka formuła określi następny okres stabilności, jeśli on w ogóle nastąpi. Czy będzie to kompromis podobny do tego, jaki establishment zawarł z Tuskiem w 2007 r., czy też modus vivendi nieobejmujący zgody na rozwojowy dryf, na nadużycia władzy, na polityczny klientelizm. Układ otwarty na zmiany pokoleniowe i kariery, których sprawcą nie muszą być silni patroni, ale uznanie dla talentu i pracowitości. ©

Autor (ur. 1967) jest politologiem, wykładowcą Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2015