Cisza szkła

Od czasu do czasu wracam myślą do zapomnianej piosenki „Skarby” Libera i Donia. Jej słowa opowiadają o ciężkich warunkach pracy w budowlance, przeplata je zaś zawodzony z penitencjarną tęsknotą refren „Gdy zbudzi nas dźwięk potłuczonego szkła”.

05.10.2020

Czyta się kilka minut

Dorota Masłowska / fot. Grażyna Makara /
Dorota Masłowska / fot. Grażyna Makara /

Ze wzruszeniem obracam sobie w głowie to niezamierzenie piękne zdanie. Potłuczone szkło jest przecież wyjątkowo bezdźwięczne, nieme. Ciche upiorną ciszą, następującą zazwyczaj bezpośrednio po hałasie, jaki wywołuje szkło tłuczone. Odkąd wróciłam do Warszawy, ten dźwięk budzi mnie w każdy poniedziałek niedługo po szóstej.

Śmieciarka przyjeżdżająca po recyklingi najpierw z rykiem gramoli się, ładuje, mości się w podwórku. Znam te jej kontrolne parsknięcia, przygotowawcze rżenia, wciskające się za nimi przez okno wiotkie smugi spalin, ich srebrzysty zapach przenikający do moich gliczujących się już snów. Zaraz potem przechylanie się kubła… I trach! Przenikliwy hukobrzęk jest zawsze tak samo epigenetycznie przerażający. Zawsze tak samo się go nie spodziewam, choć wiem, że to tylko metabolizmy codzienności; zwykła, niemordercza lawina słoików i butelek po winiarach, gerberach, radlerach, lagerach. Wielkich winach i małych, jednoosobowych winkach. I zaraz po niej właśnie ta niesamowita cisza, przez półsen nigdy nie wiadomo: albo bardzo krótka, albo bardzo długa. Śmieciarka zaczyna wycofywać się, popiskując miarowo, i jakby sama przerażona tym, co narobiła, odjeżdża na inne podwórka, potwornymi fanfarami wygrywać początek tygodnia.

Wprost za nią wcześniej trzymane pod ciśnieniem, a teraz uwolnione, ruszają pełną parą tramwaje, ciężarówki, autobusy, ambulanse, rowery i hulajnogi; porywista rzeka pojazdów zagęszcza się szybko, około siódmej osiągając pełną ciągłość, bezustanność. Grzmiąc i rycząc oplata Pomnik Lotnika i tam przelewa się w Żwirki i Wawelską. Aż dziw, że to właśnie u ich zbiegu rozciąga się ten dziwnie piękny, tajemniczy ogród nonsensu.

Stadion Skry. Z powodu zaszłości i konfliktów miasta z klubem sportowym, których tu dziś niestety nie rozwikłam, obiekt od wielu lat opiera się remontom i rewitalizacjom. To utrwala go w kondycji wiecznego manowca, miejsca poza czasem i wzrostem. Nie ma tu unijnych orbitreków ani supernawierzchni, lodów rzemieślniczych, hamaków, wytyczonych ścieżek biegowych ani rowerowych, polbruku ani tuj. Na bieżni fermentują mirabelki; pordzewiałe, poprzerastane roślinnością drabinki gimnastyczne wyglądają jak outdoorowa sala tortur. Wejście wyznacza sucha potłuczona fontanna i coś jakby kostnica samochodów. Wypoziomowany cegłami kiosk z lat 90. licznymi kartkami A4 informuje natrętów, że „Parking nie przyjmuje żadnych wpłat” i „Parking nie udziela odpowiedzi na żadne pytania”. Tak jakby w tej anarchicznej przestrzeni, wśród chabaziów, pokrzyw, butelek i pokruszonego betonu błędni przechodnie notorycznie czegoś dociekali, o coś dopytywali, natrętnie usiłowali dokonać jakichś gorączkowych, mimowolnych wpłat.

Zrujnowana Skra to robaczywy as, którym raz po raz wymachują sobie przed nosami stołeczni politycy. W oficjalnej narracji jej stan definiowany jest jako „śmierć techniczna”, jednak trup ośrodka ma swoich patriotów i beneficjentów; daje schronienie dziwnej społeczności: niemożliwemu kohabitatowi sportowców i włóczęgów. Ci ostatni każdego ranka roją się z krzaków ze swoimi siatkami, nieróżowymi spacerówkami. Mijając się z kolejnymi biegaczami w odzieży funkcyjnej z Lidla, roznoszącymi aurę płynu do płukania i porannego fitnessu, opatrzonymi w mierniki tętna i spalanych kalorii, idą zesztywniałym krokiem osób, które spały na zimnie, nieliczonym przez żadne krokomierze. W pochmurne dni może tu nie być nikogo, można biegać kwadransami, za jedynego arbitra mając nieubranego w gore-tex mężczyznę odsypiającego kaca w wiacie sędziowskiej.

W poranki słoneczne bywa tłoczno, atmosfera zaś jest egalitarna. Starsi panowie ćwiczą jogę na trawniku. Przeskalowani atleci fikają pajacyki. Ukraińcy i Rosjanie, ze swoim ulubieniem dla kulturyzmu podwórkowego, poważnie i metodycznie wyciskają na kikutach drabinek. Hindusi zaś wykonują niezrozumiałe sekwencje ruchów, wymachów i przykuców jakby z zupełnie innego kodu gimnastycznego, pytająco zaglądając w twarze usiłujących ujędrnić pośladki i wyszczuplić uda kobiet. Zawsze też bywa silna reprezentacja psów i osób, które uprawiają sport bierny poprzez patrzenie, jak inni go uprawiają.

Modernizacja tej dziwacznej nibylandii to kwestia czasu. Jak na razie, cieszy mnie cisza potłuczonego tu kiedyś szkła, beztroska, wręcz ostentacyjna. ©

Czytaj także: Bez tytułu - poprzedni felieton Doroty Masłowskiej

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i autorka sztuk teatralnych, od września 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutowała w 2002 r. powieścią „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (Paszport „Polityki”), a wydany cztery lata później „Paw królowej” przyniósł jej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2020