Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nudle, nudle, wie pan, co to nudle? – powtarza natrętnie kobieta, zgodnie z nierzadkim przeświadczeniem, że jeśli mówić po polsku dość głośno i wyraźnie, to nawet Wietnamczyk w końcu zrozumie. Mężczyzna tylko z czystej uprzejmości udaje, że czegoś pod jej dyktando szuka, w rzeczywistości próbując zgubić ją w alejkach swojego sklepu. To trudne, bo są tylko dwie. W tej temperaturze wszystko staje się nieznośne. Klimatyzacja słaba jak oddech astmatyka, bez przekonania tłoczy w stojące powietrze wiotkie nitki chłodu. Zaraz przepadają. W skrzynkach kostki tofu gotują się sous-vide, więdną kolendry, nadymają się pudełka z kimchi. Targowisko na Bakalarskiej, azjatycka eksklawa, czeźnie w upale tak samo, jak reszta Warszawy, ale jakby bardziej z nim pogodzone. Umiejętniej, z większym doświadczeniem.
My trochę w histerii, trochę w wyparciu. Zgadzaliśmy się na kryzys klimatyczny pod warunkiem, że będzie wydarzać się stopniowo, narastać w jakimś rozsądnym, zrozumiałym, kontrolowanym przez instytucje unijne tempie. Że będzie czas podyskutować, pozaprzeczać, poszerować teorie spiskowe, wysłuchać wszystkich stron i stwierdzić, że prawda leży pewnie gdzieś pośrodku, a w międzyczasie zainstalować klimatyzację i w jej kojącym, dyskretnym chłodzie sprytnie zestarzeć się i umrzeć, tak by już jego realnego przebiegu doświadczyły nasze dzieci czy tam wnuki. Myśleliśmy, że jakoś przebidujemy do końca inkarnacji, nieprzyjemności zaś dotkną co najwyżej innych ludzi z tych jakichśtam trzecich światów, którzy i tak żyją w piekle, więc wysoka temperatura to dla nich żadna nowina. Tymczasem to wszystko dzieje się tak szybko, nagle, w dodatku NAM. Nie zdążyliśmy nawet się pożegnać z tamtym poprzednim światem, a już go nie ma. Z dnia na dzień trzeba było przejść na czas katastroficzny, czas niezrównoważony, arytmiczny, szalony. W którym, jak w filmie, jedne rzeczy dzieją się w przyspieszeniu tak dużym, że trudno zrozumieć słowa, inne zaś ślamazarzą się w slow motion.
Katastrofa konkretyzuje się błyskawicznie, dużo szybciej, niż to do nas dociera. W slow motion przydarza się zaś jej konkret: dyskomfort naszych ciał w drastycznych upałach rozciąga każdą chwilę jak gumę. DNA nie nadąża; urodzeni w klimacie umiarkowanym, nagle budzimy się we włączonym piekarniku z popsutymi pokrętłami. Parna, niedająca wytchnienia noc przechodzi w gorący poranek, który przechodzi w dzień jak pożar, niemy, ślepy, bez płomieni. Fizyczne doznanie gotującego się na wolnym ogniu własnego ciała jest dojmującym, intymnym spotkaniem z katastrofą każdego z nas. Łaskoczące strużki potu, niechcące oddychać płuca, zamierające serce: konkret tej osobistej, cielesnej udręki umieszcza nas tam, gdzie zapomnieliśmy, że jesteśmy – w porządku biologicznym. W którym cyfra, kilka stopni Celsjusza, okazuje się paraliżująca, groźna, zabójcza.
Tacy zawsze ponad wszystkim, mądrzy, przygotowani przez kapitalizm na każdą okazję, z szafami pełnymi maszynek do lodów tajskich, miniodkurzaczy, wag cyfrowych i aparatów do mikrodermabrazji. Teraz nagle bezradni, cieleśni, na pastwie czynników zewnętrznych. Warszawa też nie nadąża. Asfalt lśni jak czarne masło. Powietrze szkli się nad rozżarzonym betonem, metal parzy. Zagrożone jest każde życie, duże i małe. Drzewo, pokrzywa, pies, staruszka, dziecko w aucie. Miasto staje się nagle areną męczących się ciał. Człapią, dyszą, zieją, ćpają cień, zwisają z ławek; stare i młode, wytatuowane albo w poplątanych siatkach niebieskich żył; fabrycznie nowe albo ze śladami użytkowania, wytrawione przez czas, harmonijki, zgąbczenia, nawisy, stalagmity i stalaktyty, pieprzyki, myszki, sutki. Uderza mnie ich delikatność, bezbronność, zniszczalność. Przypadkowe, bawełniane ubrania z głupimi napisami, odbierające im zwyczajową powagę – dotychczasowe garderoby ciągle nie przewidują takich okoliczności, uruchamiają jakieś niedorzeczne, kryzysowe rezerwy.
Na Bakalarskiej pod blaszanymi zadaszeniami sauna. Prawie dotykalny smród śmieci, gumy i chińskich ciuchów. Sprzedawcy, nie krępując się, kładą się w górach staników i gaci i drzemią. Naszym problemem jest, że klimat zmienia się szybciej niż reguły rzeczywistości, obyczaje, dress code’y. Musimy jak najszybciej nauczyć się gotować. ©