Chwała liberum veto

Adam Zamoyski, historyk: Jestem oburzony słysząc, że jak każde dziecko z Izraela powinno odwiedzić Auschwitz, by zrozumieć, co to znaczy być Żydem, tak każdy młody Polak musi pojechać do Katynia, bo tam kryje się klucz do jego tożsamości. Rozmawiała Agnieszka Sabor

19.07.2011

Czyta się kilka minut

Agnieszka Sabor: Wielu cudzoziemców uważa, że Polacy to naród, który znacznie częściej niż inne nacje (może nawet zbyt często) zajmuje się swoją historią. Czy zgadza się Pan z tą opinią?

Adam Zamoyski: I tak, i nie. Najczęściej Polacy sięgają do historii, by utwierdzić się w swoich kompleksach i poczuciu, że są ofiarą, którą "zdradzono o świcie". Skupiają się na wydarzeniach XX wieku, głównie tragicznych - czego dowodzą niedawne pomysły ministerstwa edukacji, koncentrujące się na tym, by do nich zredukować nauczanie historii w szkołach. Oczywiście, należy zrozumieć fascynację dziejami najnowszymi, których rzetelne badanie było do niedawna niemożliwe, ale przecież nie wolno zamykać się na to, co było wcześniej, a co ukształtowało nas w równym stopniu. Zresztą, program nauczania tego przedmiotu od dawna jest skandaliczny, w głowach uczniów pozostają wyłącznie chaotycznie zapętlone stereotypy: liberum veto doprowadziło do rozbiorów, targowiczanie byli zdrajcami, konfederaci barscy bohaterami, a Kościuszko - naczelnikiem pierwszego powstania narodowego.

Szkoła nie uczy dyskusji o przeszłości, nie pozwala na jej niezależne interpretacje. Nie umiemy np. zauważyć, że z historią jest jak z naszym życiem prywatnym: sukces może okazać się klęską, a przegrana prowadzić do czegoś budującego. Jeśli nie dostaniemy pracy, o której marzyliśmy, musimy znaleźć dla siebie nową drogę. Jeśli przegramy bitwę, zaczynamy zastanawiać się, jak w nowej sytuacji wygrać wojnę.

Zresztą, nie zauważyliśmy, że w świecie Zachodu myślenie o historii bardzo się zmieniło. Kiedy chodziłem do szkoły, najważniejsze były wygrane bitwy i wielcy królowie. Dziś zwraca się uwagę np. na życie codzienne wikingów albo kuchnię w czasach Marii Medycejskiej. Wobec tych tendencji pozostajemy w tyle. Nadal machamy szabelkami.

Książki Adama Zamoyskiego

"CHOPIN. POWŚCIĄGLIWY ROMANTYK", Znak 2002, tłum. Dominika Chylińska.

Pozbawiony pomnikowości portret kompozytora, patrioty, człowieka swojej epoki - bardzo dobra odtrutka na oswajaną nieudanymi eksperymentami skamielinę Roku Chopinowskiego. Opowieść o chorym na suchoty tytanie pracy, o romantycznym stoiku, zakochanym w Polsce "obywatelu świata" i inteligentnym myślicielu religijnym. Z fascynującym wątkiem romansowym: czy związek z George Sand nie przyczynił się aby do przedwczesnej śmierci muzyka?

"PADEREWSKI", PIW 2010, tłum. Agnieszka Kreczmar.

Przyszły premier polskiego rządu Odrodzonej Rzeczypospolitej musiał być postacią fascynującą. Majątkiem podolskiego kompozytora i wirtuoza, robiącego karierę w krajach tak egzotycznych jak Tasmania, Afryka Południowa czy Australia, podbijającego dwory królewskie i republikańskie, było, jak pisze Zamoyski, "dziesięć palców". Podobno, ilekroć grał Chopina, nad fortepianem pojawiał się mały pajączek. Ten sam człowiek angażował się w życie społeczno-polityczne kraju - i to od chwili, gdy w czasach Kakanii budował w Krakowie pomnik bitwy grunwaldzkiej, albo przyczyniał się do zwycięskiego powstania w Poznaniu. Paderewski bronił się przed biografami. Mary Lawton powiedział nawet kiedyś: "Jak pani może to pisać, kiedy wszystko zamknięte jest tu - w mojej głowie i sercu". Adam Zamoyski kreśli nieautoryzowany portret niepokorny.

"ORŁY NAD EUROPĄ. LOSY POLSKICH LOTNIKÓW W CZASIE DRUGIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ", Wydawnictwo Literackie 2004, tłum. Tomasz Kubikowski.

Trwa Bitwa o Anglię. Brytyjska rodzina spędza czas na polu golfowym. Nagle żona, wskazując na niebo, mówi do męża: "Popatrz, nadlatuje jakiś Niemiec. Mam nadzieję, że nie zamierza tu lądować. Wojna wojną, ale to teren prywatny". Anegdot, opowiadanych z iście brytyjskim humorem, jest w tej książce mnóstwo. Przede wszystkim jest to jednak - napisana na prośbę Stowarzyszenia Lotników Polskich - opowieść o drogach, które doprowadziły ich podczas wojny do Anglii, o skomplikowanych aspektach współpracy z RAF-em, o relacjach z mieszkańcami kraju, w którego obronę wnieśli istotny wkład (ostrzeżenia przed niebezpieczną galanterią polskich żołnierzy znalazły się nawet w kryminałach Agaty Christie). A także o - nierzadko tragicznych - powojennych losach niedawnych bohaterów.

"WARSZAWA 1920. NIEUDANY PODBÓJ EUROPY. KLĘSKA LENINA", Wydawnictwo Literackie 2009, tłum. Michał Ronikier.

"Miałem możliwość rozmawiać z ludźmi, którzy niegdyś zaglądali w oczy śmierci, przyczajonej na ostrzu lancy, lub widzieli blask okularów Trockiego. (...) Żałuję, że nie byłem w stanie porozmawiać wtedy z ludźmi, którzy brali udział w wojnie po stronie sowieckiej" - pisze Zamoyski. Książka, świadcząca o dobrej znajomości archiwów polskich i rosyjskich, zachowuje charakter gawędy, w której wyraźnie słychać głosy uczestników wydarzeń roku 1920. Napisana z myślą o czytelniku anglojęzycznym, przywraca pamięć o bitwie, której znaczenie porównuje autor do Maratonu czy Waterloo, szybko zapomnianej poza Polską, m.in. dlatego, że "wpłynęła na bieg historii tak, że zapobiegła pewnym wydarzeniom, a nie odwróciła ich biegu".

"POLSKA. OPOWIEŚĆ O DZIEJACH NIEZWYKŁEGO NARODU 966-2008", Wydawnictwo Literackie 2011, tłum. Michał Ronikier.

Najnowsza książka Adama Zamoyskiego, która ukazała się na rynku polskim przed kilku tygodniami, to zwarta synteza dziejów Polski, ukazanych na tle historii Europy, niestroniąca od osobistych interpretacji (czasem kontrowersyjnych, a przez to prowokujących do dyskusji). Autor zwraca uwagę na demokratyczny potencjał, który krył się w ustroju Rzeczypospolitej Szlacheckiej, zauważa, że "państwo Jagiellonów było w teorii - podobnie jak inne państwa chrześcijańskie - królestwem rzymskokatolickim, ale większość jego mieszkańców nie wyznawała religii katolickiej". Wskazuje na dorobek intelektualny dawnej Polski, twierdząc, że polska myśl prawnicza czy naukowa oddziaływała na inne kraje w stopniu większym, niż mogłoby się zdawać, a na przeszkodzie w jej międzynarodowej recepcji stanęło... zastąpienie łaciny językami narodowymi i skomplikowana gramatyka polska.

Przyznam, iż zbulwersował mnie fakt, że na ubiegłoroczne obchody rocznicy bitwy pod Grunwaldem wydano mnóstwo pieniędzy podatnika. Nie bardzo rozumiem, po co.

Historyczne rekonstrukcje powinny być miłym, prywatnym hobby zapaleńców. Znam takich, którzy - w mundurach z epoki - od lat powtarzają wydarzenia bitwy pod Komarowem. Problem polega na tym, że Polacy nie potrafią spojrzeć na swoje dzieje syntetycznie, jako na proces, w którym pewne momenty powracają cyklicznie. Nie mamy poczucia, że w przeszłości zawiera się kształt przyszłości, że przyglądając się historii i wyciągając z niej wnioski, możemy uniknąć starych błędów i wykorzystać dawno zapomniane atuty. Nie chodzi wyłącznie o edukację. Również w historiografii dominują pozycje bardzo przyczynkarskie, pisane przez autora dla trzech, czterech kolegów po fachu. Brakuje syntez, polemik, płynnej narracji - wszystkiego tego, co w całym świecie czyni tak atrakcyjnymi książki historyczne pisarzy anglosaskich.

Najważniejszy jest kontekst

Wierzy Pan w sens "polityki historycznej"?

To pojęcie wysoce niebezpieczne, u jego sedna leży bowiem niezdrowe przekonanie, że tylko moja koncepcja dziejów Polski jest prawidłowa. Każdy, kto rozumie je inaczej, musi być obcym, prawdopodobnie Żydem albo homoseksualistą. Zresztą, "polityka historyczna" zakłada zazwyczaj zredukowanie myślenia o historii do kilku użytecznych w danej chwili elementów. Jestem oburzony, słysząc głosy, że jak każde dziecko z Izraela powinno odwiedzić Auschwitz, by zrozumieć, co to znaczy być Żydem, tak każdy młody Polak powinien pojechać do Katynia, bo tam kryje się klucz do jego tożsamości.

Taka redukcja mnie obraża (przy całym szacunku dla tego, co symbolizuje Katyń): moją tożsamość zbudowało tysiąc lat polskiej historii, jej całe, podlegające różnym interpretacjom, dziedzictwo polityczne, duchowe, kulturalne. Na szczęście "polityka historyczna" - w jakiejkolwiek formie - nie ma szansy na przetrwanie w przyszłych pokoleniach.

Lubi Pan Muzeum Powstania Warszawskiego?

Doskonale spełnia swoją rolę. Wbrew opinii krytyków, uważam, że dużo uwagi poświęcono tam doświadczeniu cywilów. Kwestią dużo bardziej problematyczną - i niestety niedyskutowaną publicznie - jest kształt przyszłego Muzeum Historii Polski. Instytucja prezentująca dzieje naszej państwowości to konieczność. Rzecz w tym, jak będzie ona uwzględniać kontekst - kluczowy dla narracji historycznej. Nie da się np. opowiedzieć o powstaniu warszawskim, nie zwracając uwagi na całą cywilizację dwudziestolecia międzywojennego, na wydarzenia roku 1920, na tradycję romantyczną z jej etosem powstańczym.

Z drugiej strony, jak przedstawić wszystkie mitologizacje naszej historii, których dokonywano "ku pokrzepieniu serc"? Nie chodzi tylko o pisarstwo Kraszewskiego czy Sienkiewicza, ale także np. o mit związany z Tadeuszem Kościuszką.

Nie był wodzem pierwszego powstania narodowego?

Oczywiście, że nie. Przypomnijmy, w jakich okolicznościach doszło do insurekcji. W dużej mierze do jej wybuchu przyczynił się kryzys ekonomiczny: po II rozbiorze miasta zostały odcięte od swego rolniczego zaplecza, sześć największych banków warszawskich ogłosiło upadłość, trzeba było utrzymywać czterdziestotysięczny garnizon rosyjski i płacić drakońskie cła Prusom... Redukowano armię, tym samym tworząc pulę niezadowolonych bezrobotnych.

Wojskowi wywołali insurekcję, ale motłoch warszawski po wypędzeniu Rosjan zaczął rabować i wieszać arystokratów. A o co tak naprawdę chodziło warszawskiemu szewcowi Janowi Kilińskiemu czy chłopu spod Racławic Bartoszowi Głowac­kiemu - tego nikt nie wie.

Kościuszko zapewne wierzył w jakąś "sprawę narodową", ale świadomość państwowości narodowej wtedy prawie nie istniała, i jak on ją widział, nie jest ewidentne. Czym się różnił jego Uniwersał Połaniecki, w którym nadawał cudzą ziemię chłopom walczącym w jego szeregach, od tego, co robili komuniści w 1944 r.?

Kołłątaj rabował kościoły. A dowodzący insurekcją w Wilnie Jakub Jasiński wprowadzał metody paryskich jakobinów i pisał do Kościuszki, że powiesiłby stu ludzi dla zbawienia sześciu milionów... Niczego nie zbawili, tylko doprowadzili do trzeciego rozbioru i ostatecznej likwidacji państwa polskiego.

Ta insurekcja czy też rewolucja zmitologizowała się w powstanie narodowe dopiero później, na początku XIX wieku, gdy zaczęto tworzyć nową koncepcję państwowości i narodowości - wtedy z Kościuszki trzeba było zrobić bohatera narodowego.

Zaburzmy i inne stereotypy wyniesione ze szkoły. Zawsze byłam przekonana, że liberum veto i wolna elekcja to dwie niezwykle istotne przyczyny upadku I Rzeczypospolitej. Czy absolutyzm nie był koniecznym etapem w dziejach Europy?

Od dwustu lat bijemy się w piersi, przekonani, że liberum veto ośmiesza nas na arenie międzynarodowej. Słynne hasło "Polska nierządem stoi" odczytujemy wyłącznie pejoratywnie i krytycznie, zapominając, że alternatywą był absolutyzm, który ani nie wynikał z "konieczności dziejowej", ani nie kojarzy nam się zbyt dobrze. Począwszy od XVI wieku Tudorowie, Burbonowie, Habsburgowie, carowie rosyjscy, Hohenzollernowie budowali model władzy scentralizowanej, który krwawo rozbił się w 1914 r. Absolutyzm próbowano odrodzić w czerwonej Rosji i nazistowskich Niemczech, co ostatecznie go skompromitowało.

Krytycyzm wobec demokracji szlacheckiej ma źródło w "protestanckim" twierdzeniu, że miarą sukcesu jest wyłącznie wyliczalny zysk. Rzeczywiście, w tym sensie I Rzeczpospolita przegrała. Jednak w dzisiejszej Europie - przy wszystkich jej wadach - ten sposób myślenia odchodzi na szczęście w niepamięć. Zaś "dziwaczny" ustrój demokracji szlacheckiej zawierał elementy, które stają się dziś atrakcyjne jako budulec cywilizacji Zachodu.

Przypomnijmy, że to z Polski już w XVI wieku szły w świat projekty jakiegoś zjednoczenia europejskiego. Państwo to było też - w zdumiewająco nowoczesny sposób - pacyfistyczne. Polacy uważali, że zawsze można jakoś się dogadać, zaś wydawanie pieniędzy na armię to czyste marnotrawstwo (przecież dziś Zachód utrzymuje armię wyłącznie dlatego, że musi pełnić w świecie funkcję policjanta, której chętnie by się pozbył).

W całej Europie dyskutujemy o kwestiach równościowych, warto więc przypomnieć, że gdy Henryk Walezy, składając w paryskiej katedrze Notre-Dame przysięgę, że będzie wierny obowiązkom monarchy w odległej Polsce, nie chciał odczytać fragmentu dotyczącego wolności wyznania, Jan Zborowski zagroził mu wobec całego dworu francuskiego: "Jeśli nie zaprzysięgniesz, nie będziesz panował". Rzeczpospolita opierała się, i to już od czasów piastowskich, na regionalizmie, silnym poczuciu tożsamości i spójności "małych ojczyzn". Ów nierząd, którym Polska stała, można więc rozumieć jako brak władzy centralnej, która przeszkadzałaby w rozwiązywaniu "spraw powiatowych", istotniejszych ze swej natury.

Tymczasem dziś - wciąż zakompleksieni naszą historią XIX i XX wieku - anachronicznie bronimy scentralizowanego państwa, w pewien sposób absolutystycznego, obcego naszej mentalności (o czym świadczy np. fakt, że i dzisiaj ludzie, którzy dorobili się milionów na prowincji, inaczej niż we Francji czy Wielkiej Brytanii, wcale nie przenoszą się na stałe do stolicy). Zresztą, czy jest sens bronić centralizmu w świecie, w którym ani my nikomu nie zagrażamy, ani nikt, co najwyżej zagubiony terrorysta, nam nie zagraża?

Po co nam tak silna władza w Warszawie, minister kultury czy oświaty? Może większe prerogatywy należą się województwom i powiatom, gdzie korupcja pozostaje zjawiskiem o wiele rzadszym?

Wracając do liberum veto: czy instynkt niezgody, który w nim tkwił, nie przyczynił się aby do tego, że przetrwaliśmy zabory, drugą wojnę światową, komunizm?...

W poszukiwaniu analogii

Targowiczanie nie byli więc zdrajcami?

Sprawa była nad wyraz skomplikowana. Zacznijmy od konfederacji barskiej, zawiązanej 29 lutego 1768 r. przez braci Józefa i Kazimierza Pułaskich oraz biskupa kamienieckiego Adama Krasińskiego. Owszem, w ich programie pobrzmiewały wzniosłe (i banalne) hasła o świętej wierze katolickiej i narodowej wolności. Jednak w gruncie rzeczy konfederaci dali argumenty Rosji i Prusom, "uprawomocniając" niejako I rozbiór Polski. Francja, na którą tak bardzo liczyli, zainteresowana początkowo wspieraniem antyrosyjskiej (i antykrólewskiej) opozycji w Polsce, już w 1770 r. wycofała się politycznie z tego rejonu.

A targowiczanie? Pamiętajmy, że do podpisania konfederacji konserwatystów doszło tuż po ustanowieniu Konstytucji 3 Maja, którą widzieli jako początek zamachu stanu i rewolucji - analogicznej do tej, która trwała właśnie we Francji. Wydawało im się, że ratują kraj, broniąc "złotej polskiej wolności" przed zakusami "monarchicznej i demokratycznej rewolucji". To nie było tak, że - jak chciał widzieć Targowicę Wyspiański w "Weselu" - cynicznie sprzedawali Rzeczpospolitą za złoto...

Czy mit "Arkadii szlacheckiej" mógł się zrealizować?

Oczywiście. Na przeszkodzie stanęło kilka zbiegów okoliczności.

Po pierwsze, zręby demokracji szlacheckiej powstawały w paradoksalnej sytuacji: istniała jeszcze dynastia. Potem - choć obowiązywała wolna elekcja - władcy nadal próbowali budować dynastie. Z drugiej strony, skoro król nie mógł liczyć, że jego syn na pewno obejmie tron, myślał wyłącznie o własnym panowaniu. Polacy starali się uczynić cnotę ze sprzeczności, którą była koegzystencja monarchii i republiki.

Po drugie, ustrój I Rzeczypospolitej tworzył się bardzo szybko. Niemal natychmiast musiał zmierzyć się z niebezpieczeństwami zewnętrznymi. Instytucje demokratyczne nie zdążyły jeszcze okrzepnąć, nie ukształtowała się administracja sejmowa. Wszystko było doraźne: w parlamencie trzeba było wybierać nawet tego, kto będzie liczył głosy albo spisywał uchwały. Szansa była - zabrakło czasu.

Czy kiedy myśli Pan o tym, jak kształtują się dzieje Polski w ostatnich dwudziestu latach, przychodzą Panu do głowy jakieś analogie?

Oczywiście. Jeden tylko przykład, z ubiegłego roku. Kiedy Prawo i Sprawiedliwość przegrało wybory prezydenckie, wielu członków partii Jarosława Kaczyńskiego po prostu nie przyjęło tego faktu do wiadomości. Analogiczne sytuacje kilkakrotnie zdarzały się podczas wolnych elekcji, począwszy od 1587 r. Wtedy, po śmierci Stefana Batorego, konkurowały ze sobą dwa obozy: prohabsburski (wspierany przez papieża i Hiszpanię) oraz antyhabsburski, działający na rzecz Zygmunta Wazy, syna Katarzyny Jagiellonki, siostry Zygmunta Augusta. Gdy wybrano Szweda, jego przeciwnicy po prostu nie uznali tego wyboru, zaś Maksymilian Habsburg i jego zwolennicy stanęli pod murami Krakowa.

Z czymś podobnym mieliśmy do czynienia podczas "konkurencyjnych" wobec siebie elekcji Stanisława Leszczyńskiego i Wettynów, Augusta II Mocnego i Augusta III Sasa... Rokosz, konfederacja - te pojęcia, nieodmiennie kojarzone z historią I Rzeczypospolitej, dobrze służą też opisowi polskiej współczesności politycznej.

Jednocześnie trzeba zauważyć, że przemiany ostatniego dwudziestolecia dokonywały się - wbrew pozorom - w sposób o wiele bardziej spokojny, dojrzały, konsekwentny niż te, które odbudowywały Rzeczpospolitą po okresie zaborów. Przynajmniej w niektórych aspektach.

Na początku lat 90. ubolewaliśmy, że nie mamy elit intelektualnych ani politycznych, podczas gdy do odbudowy Rzeczypospolitej po 1918 r. zabierali się ludzie świetnie wykształceni, "terminujący" wcześniej w parlamencie austriackim, rosyjskiej Dumie i Reichstagu... Mimo to okazało się, że rozwój polityczny II Rzeczypospolitej był raczej żałosny. Inaczej niż po 1989 r., kiedy to okazało się, że 130 partii, które stawiły się do wyborów na początku III Rzeczypospolitej, zredukowało się dziś do kilku. I niezależnie od tego, czy są one mądre, czy głupie, marzycielskie czy racjonalistyczne, dobre czy złe, faktem jest, że nie było żadnej wariackiej próby rokoszu.

Nikt na poważnie nie protestował przeciwko wejściu do NATO czy Unii Europejskiej. Nikt nie zabił prezydenta - tak jak zamordowano Gabriela Narutowicza. Co równie ważne, Polacy - w odróżnieniu od Słowaków, Serbów czy Węgrów - nie zgłaszali po 1989 r. żadnych roszczeń terytorialnych. Kraj - inaczej niż Rumunia i Bałkany - nie spłynął krwią. To świadczy o racjonalizmie i dojrzałości.

Paradoksalnie, temu ostatniemu przysłużyła się klęska 1945 r.: powojenne przesunięcie granic i akcje przesiedleńcze. Polska wbrew całej swej tradycji stała się wtedy homogeniczna. Może to dlatego gloryfikujemy II, a nie III Rzeczpospolitą.

Tak, ale trzeba sobie zadać pytanie: co my tak naprawdę gloryfikujemy? Przede wszystkim wojnę polsko-bolszewicką, a w niektórych rejonach, głównie w dawnej Galicji, trwa także kult marszałka Piłsudskiego. Nie doceniamy natomiast tego, z czego moglibyśmy dzisiaj czerpać: osiągnięć polskiej edukacji, systemu sądowniczego, opieki społecznej. W dwudziestoleciu wszystkie te sfery działały znakomicie.

Obecne szkolnictwo polskie to tragedia. Opieka społeczna nie ma w sobie krzty przedwojennego poczucia służby. System sądowniczy to skandal. Jeden tylko przykład: kwestia reprywatyzacji. Żaden rząd po 1989 r. nie rozwiązał tego problemu - a w gruncie rzeczy nie chodzi o to, czy majątek będzie zwracany, czy nie (zawsze będą pokrzywdzeni), ale o podjęcie konkretnej, obowiązującej decyzji, pójście w prawo albo w lewo (niech będzie to nawet "gruba kreska"). Na razie każda sprawa jest przekładana z szuflady do szuflady. A za politykę "Pomyślę o tym jutro" płaci podatnik.

Tak więc: mimo bolesnych kosztów wiążących się z reformami ekonomicznymi i finansowymi transformację po 1989 r. przeszliśmy o wiele łagodniej niż proces odbudowy naszego państwa po rozbiorach. Mimo to w wielu sprawach nie potrafimy skorzystać z doświadczeń II Rzeczypospolitej w kwestiach co prawda mniej spektakularnych niż polityka rozumiana jako gra, ale niezbędnych do funkcjonowania państwa.

Czyli okazało się, że w gruncie rzeczy historia niewiele nas nauczyła?

Najwyższy czas przestać narzekać, zawodzić o nieszczęściach, które nas spotkały. Pod wieloma względami Polska znajduje się obecnie w nieporównywalnie lepszej sytuacji niż wiele państw, którym zazdrościmy. Francja, Wielka Brytania czy Niemcy stoją wobec ogromnego wyzwania społeczno-politycznego, które wynika z imperialnej historii Zachodu i wiąże się z napływem gigantycznej rzeszy imigrantów spoza Europy. Widzimy, jak rozpadają się stare społeczności, jak nieskuteczne okazują się kolejne projekty integracyjne, jak trudno o kompromis, gdy zderzają się tak różne wartości jak islam i cywilizacja judeo-chrześcijańska. Okiełznanie tego chaosu będzie się wiązało z gigantycznymi kosztami (nie tylko finansowymi). Skali problemu nie widać z polskiej perspektywy, tymczasem powinniśmy się cieszyć, że jak na razie - nas on nie dotyczy.

Najwyższy czas zastanowić się, w którym momencie naszej historii stoimy, czego chcemy i jakie mamy atuty. Do tego przydaje się historia - zwłaszcza tym, którzy wybrali karierę (i odpowiedzialność) polityczną. PiS, jedyne stronnictwo, które chciało promować jakąś wizję historii, zdobyło się jedynie na projekt IV Rzeczypospolitej - koncepcję jałową, bo opierającą się wyłącznie na doświadczeniach II wojny światowej i okresu PRL-u, postrzeganych zresztą z jednej tylko, warszawskiej perspektywy.

Paradoksalnie, w podobny sposób postępowali władcy PRL-u, którzy wybrali sobie Polskę Piastów i na niej zbudowali propagandę historyczną. Tymczasem każdy, a przede wszystkim mąż stanu, powinien analizować wszystkie wątki, składające się na dzieje naszego kraju, a następnie stworzyć jakąś ich syntezę - ze świadomością, że nie będzie idealna, ale wskaże mu drogę do kształtowania przyszłości.

ADAM ZAMOYSKI jest historykiem i eseistą, nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się właśnie "Polska. Opowieść o dziejach niezwykłego narodu 966-2008" (tłumaczenie książki napisanej z myślą o czytelniku brytyjskim), trafiając na szczyt listy bestsellerów literatury faktu. Do 12 lipca Adam Zamoyski pełnił też funkcję prezesa zarządu Fundacji Czartoryskich - o sprawie jego odwołania piszemy na s. 34 .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2011