Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pomijam z konieczności wileńskie “Odrodzenie", potem AK, wreszcie w Krakowie bardzo trudną w tamtych czasach próbę wstąpienia do seminarium. Bo poznałem Stacha dopiero wtedy, kiedy rodziło się środowisko “Tygodnika Powszechnego" i “Znaku", związane taką przyjaźnią i ufnością, że nie zdołały ich naruszyć żadne spory. Stach był współtwórcą i najstarszym uczestnikiem tego środowiska, ja byłem wówczas w najlepszym razie praktykantem. Podam więc skrawki kilku wspomnień.
Stefan Swieżawski wprowadzał nas w krystaliczne, racjonalne struktury ortodoksji tomistycznej. Stach stanął jakby z boku, może dzięki Marianowi Zdziechowskiemu, mocniej polegając na św. Augustynie, jako prekursorze egzystencjalizmu, niż na wielkich scholastykach.
Znacznie później i na zupełnie innym terenie ulubionej wędrówki Stacha pod wiatr, jakże uporczywie trwało jego przekonanie, że głupota i nikczemność polityków mają granice. Słynne głosowanie sejmowe w pojedynkę było dla Stommy głębszym dramatem niż tylko pięknym aktem cywilnej odwagi, bo oznaczało koniec jego wiary, na tym etapie historii, w szansę współdziałania z ludźmi odmiennych przekonań. Mężne gesty mało Stacha obchodziły, ale widziałem, z jak niefrasobliwym męstwem wyruszał toczyć najtrudniejsze i najbardziej ryzykowne rozmowy, jeśli sądził, że mogą się okazać owocne.
A przecież pragmatyzm Stommy podbity był mocną podszewką romantyczną. Myślę, że historiografia stosunków polsko-niemieckich dotychczas nie w pełni doceniła pionierską, upartą, skromną i ogromną pracę Stommy nad rozwojem tych stosunków, szeregu jego działań pragmatycznych, sterowanych wyobraźnią romantyczną.
***
Może to starcza zaćma, ale w porównaniu z ludźmi stojącymi wraz ze Stanisławem Stommą u kolebki “Tygodnika" i “Znaku" lub wspierającymi dalszą działalność tych pism ludzie dzisiejsi wydają się pod pewnymi względami niepokojąco do siebie podobni; albo różniący się sztucznie, na siłę. Ich reakcje, sposoby wyrażania się, style ich zachowań widzi się jak przez uniformizującą mgłę. Brakuje dojmująco w dzisiejszym świecie osób dobitniejszych, ich bliskości i zarazem odrębności.
Co te osoby, których już nie ma wśród nas, dzieli od czasu, w którym my jeszcze żyjemy? Jedną cechę nazwę, nie najważniejszą zapewne, ale frapującą: wstręt do wulgarności. Dziś snobujemy się nieraz na wulgarność. To nudne i monotonne. Tamten wstręt do wulgarności przejawiał się rozmaicie: u Stacha Stommy jako naturalna repulsja wobec wszelkiego tabu, niemal pruderyjny wstręt do zapaskudzania wyobraźni, języka, do niechlujstwa manier. Jego staroświecka kurtuazja, jakby wyszkolona przez Podkomorzego z “Pana Tadeusza", miała sens, bo szła w parze ze sprężystą nieustępliwością przekonań.
Wstręt do wulgarności to w praktyce życiowej tamtych ludzi (jakżeby się pragnęło zaszczepić podobną praktykę ludziom dzisiejszym) wstręt do łapczywości, do karierowiczostwa, do samochwalstwa i w końcu do samolubstwa. Myślę, że kardynał Newman, zastanawiając się, jaką osobą winien być chrześcijański gentleman, byłby wobec Stacha Stommy pełen podziwu.