Choroba przesiadywania

Istotą wiedeńskiej cywilizacji kawiarnianej jest absolutna zwyczajność. Chodzi o to, żeby we własnej kawiarni poczuć się jak w kapciach, w domowym fotelu.

09.12.2013

Czyta się kilka minut

Café Bräunerhof: tu nadal siedzi się długo nad kawą i prasą, bo mimo cyfryzacji wszystkiego, gazet tam wciąż zadziwiająco wiele, każda rzetelnie nanizana na kij. / Fot. Wojciech Nowicki
Café Bräunerhof: tu nadal siedzi się długo nad kawą i prasą, bo mimo cyfryzacji wszystkiego, gazet tam wciąż zadziwiająco wiele, każda rzetelnie nanizana na kij. / Fot. Wojciech Nowicki

Mieszkałem przez jakiś czas w wiedeńskim domu, nie moim własnym, i kiedy tylko z niego wychodziłem, żeby zaraz skręcić za róg, w lewo, było zawsze tak samo: staruszka w futerku z lepszych czasów szła o lasce, drobiąc kroczkami. Z nią pies kaprawy, spaniel. Staruszka szła do kawiarni, zasiadała zawsze przy tym samym stoliku przy oknie, zawsze na tym samym krześle. I wtedy kelnerka, zawsze ta sama kelnerka, biegła do lady, porywała tacę z kanapkami pod kloszem, jednocześnie zamawiając kawę, brauner. Innej nie chciała. Prezentacja kanapek odbywała się w ćwierćukłonie, w leciutkim pochyleniu, a dama w futrze wyciągała dłoń, i palec zawisał na dłuższą chwilę. Po chwili stara dziobała pazurem dwa razy, wybierając zawsze to samo, najprostsze kanapki z serem i szynką. A potem torcik, z kawą jedzony, a potem przywoływanie psa do porządku, starego jak ona sama.

Taka się przede mną odgrywała scena, dzień w dzień, zawsze o tej samej godzinie. Pod ścianą, w kącie koło toalety, siedział jeszcze, tak samo niezmienny, student z brodą i czytał całe stosy ksero, jadąc po nich zielonym markerem; podnosił wzrok na chwileczkę i zaraz go opuszczał, obojętny na teatr tej ze spanielem. I byłem ja, obcy element: bo mój pobyt w mieście zbyt krótki, no i w wiedeńskiej kawiarni nie wypada pić espresso na jednej nodze i biec dalej; to nie Paryż.

Wiedeń uczy siedzenia, pracowania w kawiarni – jak mało które miasto. Bo kawiarnia wiedeńska to nie tylko kawa i ciastka, wszędzie podobne, tylko styl życia, krążenie, siedzenie, takie samo, od kiedy Europa, od kiedy Wiedeń poznał dobrodziejstwo kawy. Kolschitzky, tak nazywają tego Polaka (choć Ukraińcy mówią, że Ukraińca), który dał im kawę; my go nazywamy Kulczycki. To on, pisze Krystyna Bockenheim, „założył pierwszą w Wiedniu kawiarnię Blaue Flasche [po prawdzie, Hof zur Blauen Flasche, rok założenia 1686 – WN], która zapoczątkowała szybko rosnącą popularność tej używki”. Nie tylko używki zresztą: kawiarnia Kulczyckiego-Kolschitzky’ego zapoczątkowała coś znacznie większego: kawiarnianą cywilizację.


LENIN, HITLER, FREUD I INNI...


U końca XIX w. wiedeńska cywilizacja kawiarniana osiągnęła niezrozumiałe dziś rozmiary, podobnie niezrozumiałe jak rozmiary niegdysiejszych imperiów. Dziś jeszcze luksusowe wydawnictwo wiedeńskie informujące o życiu kulinarnym miasta grzmi: „Wiedeńska kawiarnia to instytucja, legenda, wyznanie, tradycja, styl życia i filozofia”. Prawda; ale to nie naturalny pęd mieszkańców, lecz turystyczna fala uratowała wiedeńskie dziedzictwo, gnębione przez typowe choroby światowej gastronomii: wysokie czynsze, wysokie koszty, odpływ klientów, którzy, okazało się, koniec końców woleli kawiarnie sieciowe. Starbucks w Wiedniu ma się doskonale, i trzeba było przyjezdnych z ich naiwnym poszukiwaniem oryginalności, żeby uratować Wiedeń i jego kawę. Trzeba było specyficznych środków, takich jak Aida.

Aidy to lokale doskonale zaopatrzone, z kawą nie gorszą niż gdzie indziej – ale wszystko tu tańsze. Po południu ceny niektórych ciastek spadają o połowę; na taką hańbę tradycyjna kawiarnia wiedeńska nie może sobie pozwolić, jakość musi mieć swoją cenę. Ale to tu, do Aidy, przychodzą staruszki z kaprawym spanielem, to tu odgrywają dramatyczne sceny wyboru kanapki; to tu studenci mażą flamastrem po kserowanych książkach. Ta niewielka sieć narodzona w Wiedniu ma już swoje odnogi w Katarze, w Chorwacji. A ostatnio, w mglisty wieczór – Kraków ujawnia w takie wieczory swój chory urok – wyłonił się przede mną na murze napis świecący na różowo. Nie mogłem odczytać, bo za daleko, bo mgła za silna, wreszcie, już pod samym murem, ścianą Pałacu Pod Baranami w Rynku, stało się jasne, że to Aida: wiedeńska sieć kawiarniana, w nowoczesnym wydaniu, zglobalizowana i gotowa do sprzedawania franczyzy, jednocześnie wyraz bezradności wobec nowego i dowód przystosowania do współczesności. Inna, gorsza, bo powtarzalna i sztampowa, a jednocześnie lepsza, bo przystępna i sieciowa.

W roku 1913 bywalcami Café Central przy Herrengasse byli jednocześnie Lenin, Trocki, Josip Broz Tito i na dokładkę Zygmunt Freud, żeby wspomnieć tylko tych najbardziej znacznych. Ach, i jeszcze jeden: Adolf Hitler. (Ale jego ulubiony adres to Café Sperl, obok Akademii. Sperl swoim najsławniejszym gościem nie bardzo się chwali). A wcześniej do Café Central chadzali syjonista Herzl, psychiatra Adler, pisarze von Hofmannsthal i Polgar, wreszcie Adolf Loos, architekt. Ten ostatni, zafascynowany Stanami Zjednoczonymi i amerykańskim stylem życia, zaprojektował dwa kawiarniane wnętrza – maleńki, do dziś zachowany Kärntner Bar (niecałe 28 metrów kwadratowych; teraz nazywa się Loos American Bar), i Café Museum (projekt z 1899 r.), na wskroś nowoczesna, dramatycznie naga przestrzeń: zielone ściany, gołe żarówki, czerwone gięte krzesła. W latach 30. wnętrze przerobił Josef Zotti. Do wystroju Loosa próbowano wrócić, ale wzburzyła się klientela; nie chciano krzeseł, tylko ułożone z kanap loże Zottiego. W tym lokalu spotykali się pisarze – Broch, Canetti, Musil, Roth, Trakl i Werfel, kompozytorzy Berg i Lehar, malarze Klimt, Kokoschka, Schiele. Tym jest wiedeńska kawiarnia: miejscem wielkości, choćby podejrzanej, tego miasta. Bo w wiedeńskich kawiarniach od samego ich zarania spotykali się ludzie, którzy przesądzić mieli o losach sztuki albo o losach świata.


SALON CAŁODZIENNY


Zanim jednak to wszystko mogło się stać, zanim powstała cywilizacja, trzeba było wieków. Kawa (nigdy dość przypominania) ma swój początek w Etiopii, tam ucierano ją z masłem na pastę, i pod tą postacią spożywano. Potem zawędrowała na południe Półwyspu Arabskiego, gdzie nauczono się ją wypalać, tłuc w moździerzu i zalewać wrzącą wodą; pomagała sufim nie zasnąć podczas nocnych modłów, czytam w „Histoire de l’alimentation” pod redakcją Flandrina i Montanariego. W połowie XVI w. dociera do Konstantynopola (zaś pierwsza europejska wzmianka o kawie, pisze Maguelonne Toussaint-Samat w „Naturalnej i moralnej historii jedzenia”, „pochodzi od Prospera Alpino z Padwy, który w 1580 r. towarzyszył konsulowi Republiki Weneckiej w podróży do Egiptu, będącego wówczas pod dominacją otomańską”). Flandrin wylicza: po raz pierwszy w Europie kawa pojawia się w Wenecji, następnie w Marsylii, stąd rozlewa się na Francję. W 1720 r. w Paryżu istniało już 380 publicznych kawiarni. W Londynie pierwsza kawiarnia powstała w 1652 r., a za nią dalsze; jednak dość prędko kawę wypiera tam herbata. W tej wyliczance pisanej z francuskiej perspektywy zabrakło Wiednia i Kulczyckiego-Kolschitzky’ego, zabrakło miasta, którego kultura kawiarniana została w 2011 r. zapisana na liście UNESCO jako niematerialny skarb kultury. Wiednia, miasta spiętego z Krakowem i z jego historią, w tym historią kawiarnianą.

„Kawiarnie istniały wprawdzie w Krakowie od końca XVIII wieku, ale początkowo były to lokale bardzo pierwotnie urządzone” – pisze Maria Estreicherówna w „Życiu towarzyskim i miejskim Krakowa w latach 1848–1863”: „dwie izdebki, na środku jednej z nich stały stoliki z przybitymi na łańcuszkach trzema blaszanymi łyżeczkami”. „Pierwsza całkiem nowa, elegancka kawiarnia była założona przez wiedeńczyka Wintera”. Ten rodzaj wiedeńskiej kawiarni – choć w kilku zaledwie miejscach – przetrwał w Krakowie do dziś: lokale z ciemną boazerią, kanapami obitymi pluszem i stolikami o marmurowym blacie, z wiedeńskim śniadaniem, z niezbyt gadatliwymi kelnerami w słusznym wieku. Gdzie na ciastka i kawę przychodzi się od zawsze rodziną, bo tak nauczył dziadek.

I skąd im się to wzięło, to wieczne siedzenie nad strudlem i kawą? Thomas Bernhard pod koniec „Bratanka Wittgensteina”, późnego tekstu pełnego jadu i słodyczy zarazem, pisze o myśli, która go naszła: „Naraz uświadomiłem sobie też, dlaczego wcześniej, choć przecież setki razy byłem z nim w Bräunerhof” – a w Café Bräunerhof Bernhard przesiedział całe lata, i nad tą kawiarnią mieszkał bohater książki, postać prawdziwa – „a więc w jego domu, nigdy mnie nie zaprosił do swojego mieszkania. Składało się ono tylko z jednego obszernego pokoju, natomiast kuchnia i toaleta znajdowały się obok, w jednym pomieszczeniu”.

Na przełomie XIX i XX w. miasto pękało w szwach i stale rosło; około 1913 r., na chwilę przed wybuchem, przed tym, jak wszystko się zawaliło, miasto liczyło niemal dwa miliony sto tysięcy mieszkańców; dziś, po stu latach, tylko milion siedemset tysięcy. Wtedy rosło szybko, a jednym z głównych problemów był niedobór mieszkań. Kawiarnie wiedeńskie, podobnie jak budapeszteńskie, berlińskie czy praskie, były ratunkiem dla ludzi mieszkających jak w klatce, ściśniętych, siedzących sobie na głowach. Były ich dodatkowym pokojem, salonem, w którym spędzali cały dzień, nawet odbierali pocztę, nie wstydząc się biedy ani ciasnoty. Bogato wyposażone w prasę – w kawiarniach często można było znaleźć setkę świeżych tytułów – serwowały kawę, ciastka i tradycyjne wiedeńskie dania. Tafelspitz, czyli sztuka mięsa (której z polską sztuką mięsa, wygotowanym kawałkiem mięsa z rosołu, mylić nie należy), sznycla po wiedeńsku, kiełbaski i jajka, kanapki, a nade wszystko ciastka – Apfelstrudel czy Sachertorte, albo słodkie naleśniki Palatschinken.


MIŁOŚĆ I NIENAWIŚĆ


W bernhardowskiej Café Bräunerhof przy Stallburggasse, w centrum miasta – gdzie w antykwariatach przelewa się więcej dobra, niż człowiek ze wschodniej Europy może sobie wyobrazić – nadal siedzi się długo nad kawą i prasą, bo mimo cyfryzacji wszystkiego, gazet tam wciąż zadziwiająco wiele, każda rzetelnie nanizana na kij. Nie mam pojęcia, przy którym stoliku Bernhard siadywał. Nie to mnie interesowało. Chciałem zobaczyć wnętrze, które jego rozdygotanemu umysłowi dawało odrobinę spokoju, gdzie mógł się zasłonić gazetą przed światem, gdzie pił kawę za kawą, wnętrze, które prezentował jako własne: fotografował się tutaj nieraz, ciekawe, czy kogoś w ogóle do własnego domu wpuszczał? Café Bräunerhof to był dom zastępczy Bernharda, tak jak w ogóle kawiarnie wiedeńskie wciąż są zastępczym domem dla mieszkańców miasta; miejscem spotkań i oddechu, salonem i biurem.

Można by się spodziewać luster i kandelabrów, i czasem są. Ale najczęściej ludzie wybierają miejsca zastanawiająco nijakie, wielkie sale o wysokich sufitach, małe salki ciemne i puste z pluszowymi kanapami nie pierwszej świeżości; wybierają kawiarnie z lat 50. i 60., obsiadują je i uznają za swoje. Bo mają blisko, bo im zależy właśnie na tym: żeby było jak w domu, tylko trochę inaczej, i bez tego kłopotu. Mogą zapłacić za kawę i siedzieć za tą drobną opłatą cały dzień. Kiedy się kawa skończy, przyjdzie kelner i poda szklankę kranówy, alibi do dalszego siedzenia. Bez słowa, jakby mimochodem. Kawa jest tu jak bilet do całodobowego kina. Nie bardzo rozumiem, ale siedzę, wciągam się, oglądam. Kibicuję grubasowi z czarną brodą, w welwetowej marynarce o wypchanych kieszeniach, błagam go w myślach, żeby się uspokoił wreszcie, przestał krzyczeć na swojego towarzysza od stolika; tak jak kibicowałem wcześniej kelnerce z Aidy obok Albertiny, Rosjance we frotowych różowych skarpetach i w ortopedycznym obuwiu, która walczyła ze swoimi rodakami. Byli oburzeni, że swojaczka zakazuje im jedzenia przyniesionych kanapek.

Kibicuję niegrzecznym kelnerom z Café Prückel, którzy krążą w milczeniu po salach, salach, gdzie od lat zmieniło się niewiele. Biegają jak oszalali, denerwują się, kiedy ktoś, jak ja, marudzi z zamówieniem. Napiwek ich nie wzrusza. Kibicuję im, bo ich zachowanie to wzorzec wiedeńskiego kelnerowania.

Kibicuję innym, których po knajpach obserwuję: kucharzowi Tajowi, który nie wie, po prostu nie ma pojęcia, że podawać curry na lunch w kawiarni wiedeńskiej to pomysł nie najlepszy. Kibicuję mu, bo jeśli nie on, kto przejmie tę podłą kawiarenkę obok jednego z licznych domów Mozarta? Tak to wygląda: jedzie dorożka, dorożkarz wywrzaskuje do pasażerów informacje o mijanych domach, o Mozarcie, pewnie z przewodnika kiedyś wyuczone na pamięć. Taj wygląda zza kontuaru, chce wiedzieć: smakuje czy nie smakuje. Klienci się krztuszą, za ostre. Taj kiwa głową, zrezygnowany.

Kawiarnie są po to, uczy Bernhard. Trzeba się skryć za gazetą, trzeba swój kąt wynaleźć i siedzieć w nim, prowadzić obserwacje. „Całymi godzinami siedzieliśmy na tarasie u Sachera i obserwowaliśmy przechodzących ludzi”, czytam, i przypomina mi się własne siedzenie. „Zaczynaliśmy przykładowo od jakiegoś łapczywie, niemal w konwulsjach pochłaniającego swoją porcję tortu albo paryskiej szynki owiniętej wokół chrzanu ze śmietaną, pijącego kawę (...) żeby potępić szerzącą się coraz bardziej od kilkudziesięciu lat bezmyślną żarłoczność”. I ad infinitum, jak to u Bernharda:

„W Bräunerhof (...) jeszcze dziś przeszkadza mi nieprzyjemne powietrze tudzież światło, zapewne z perwersyjnej oszczędności stale zredukowane do absolutnego minimum (...), w Bräunerhof nie lubię też kanap, ponieważ już po chwili siedzenia nieodmiennie i trwale uszkadzają kręgosłup, nie mówiąc już o przejmującym odorze kuchennym, który nawet po krótkim pobycie w Bräunerhof przenika na długi czas ubranie, aczkolwiek Bräunerhof ma również wiele istotnych zalet, których jednak nie starcza na zaspokojenie moich najbardziej osobistych wymagań. (...) W Bräunerhof myśli duszą się natychmiast w kłębach dymu i wyziewach z kuchni tudzież w paplaninie wiedeńskich trzy czwarte, pół i ćwierćinteligentów, którzy tam koło południa wpuszczają swoją towarzyską parę. (...) Bräunerhof, w gruncie rzeczy (...) jest uosobieniem kawiarni wiedeńskiej (...)”.

„Zawsze pałałem nienawiścią do wiedeńskiej kawiarni, a jednak wciąż do tej znienawidzonej wiedeńskiej kawiarni chodziłem, codziennie tam przesiadywałem, mimo bowiem że zawsze pałałem nienawiścią do kawiarni wiedeńskiej i właśnie dlatego, że zawsze pałałem do niej nienawiścią, chorowałem zawsze w Wiedniu na chorobę przesiadywania w kawiarni i na tę kawiarnianą chorobę chorowałem bardziej niż na jakąkolwiek inną”.

Bo istotą wiedeńskiej cywilizacji kawiarnianej jest absolutna, wszechogarniająca zwyczajność – od oszczędności na świetle i smrodów kuchennych aż po zwyczajność ludzi bogatych, lekko przegiętą w stronę kiczu. Bo chodzi o to, żeby we własnej kawiarni poczuć się jak w kapciach, w domowym fotelu. Fotel może być niepiękny, i kapcie wstydliwe. Byle dobrze było, byle ciepło, byle była gazeta. Byle być we własnym mieście, z ludźmi swoimi, bo choć nas łączy miłość i nienawiść, to należą do jednej rodziny.  


Fragmenty z „Bratanka Wittgensteina” Thomasa Bernharda podaję w przekładzie Marka Kędzierskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2013