Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W związku z tym kłopotliwym faktem Ministerstwo Kultury postanowiło, że nie będzie dłużej przesadzać z promowaniem polskiej literatury za granicą i zainwestuje w szlachetniejsze imprezy, jak to się mówi, na własnym podwórku. Mamy przecież na tym odcinku niemałe osiągnięcia. Wiadomo, jak świetnie sprawdził się niegdysiejszy pomysł ministra Podkańskiego otaczania mocnym chłopskim ramieniem gospodyń wiejskich, których wycinanki do dzisiaj wspominają z rozrzewnieniem ministrowie kultury Lesotho i Liechtensteinu. Wiadomo także, że szybko trzeba było skończyć z samowolką Albrechta Lemppa, któremu niebacznie udało się na Targach we Frankfurcie w 2000 roku przekonać Niemców, żeby kupowali polskie książki. Nie po to się trudziła Maria Konopnicka, żeby Niemcy nam mówili, że nie tylko nie dadzą pogrześć mowy, ale wręcz przeciwnie, uratują ją od zapomnienia w przekładach na własny język. A do tego dopuścić nie było można, bo nie po to polscy pisarze pisali po polsku, żeby ich wydawali po niemiecku. Jakby chcieli być wydawani po niemiecku, to by po niemiecku pisali. A jak nie piszą, to znaczy, że nie chcą. Podobnie jak premier: zna języki, ale nie mówi, bo przecież jest polskim premierem, a nie francuskim. O prezydencie nie wspomnę, bo przecież nie będzie reagował na zaczepki pani kanclerz i to nie w łacinie, do której nawykło jego ucho, tylko w języku Shakehanda, przepraszam, Shakespeare'a. Jak chce mu coś powiedzieć ważnego, to niech się nauczy polskiego. Skoro się nie uczy, to znaczy, że nie warto, wbrew napomnieniom Jana Pospieszalskiego, rozmawiać.
Ta żelazna logika przypomina mi anegdotę opowiedzianą przez młodego krytyka literackiego. Rzecz dzieje się na jednym z prowincjonalnych, choć słynnych festiwali poezji. Młody krytyk stoi sobie z poetą irlandzkim, którego wiersze zostały właśnie przetłumaczone na język polski. Podchodzi do nich wybitny polski poeta w średnim wieku i nienaganną polszczyzną, mówiąc głośno, jak mówi się do ludzi przygłuchych, cedzi: "Widziałem twoją książkę. Bardzo ładnie wygląda". Po czym, nie czekając na reakcję, odchodzi dumnie. Reakcja była do przewidzenia, albowiem poeta irlandzki, nie znając oczywiście polskiego, nieco się zdziwił, słysząc obcą mowę, ale dostawszy natychmiast tłumaczenie tej osobliwej formuły powitalnej, odparł, że owszem, bardzo miły pan, tylko dlaczego mówił tak głośno.
Polscy poeci, zwłaszcza średniego i młodszego pokolenia, dzielą się ogólnie na anglistów, analfabetów i Tomasza Różyckiego, który napisawszy już nowego "Pana Tadeusza" oszalał i przetłumaczył Mallarmégo. Polscy prozaicy dzielą się na romanistów, analfabetów i Andrzeja Stasiuka, który mówi w każdym języku, najbieglej zaś po rumuńsku. Angliści, romaniści i Stasiuk poradzą sobie z promocją swoich książek świetnie, ale co zrobić z całą masą poetów, którzy nie umieją mówić w językach obcych?
Otóż dla nich wszystkich Minister Kultury i podlegające mu jednostki przygotowali wspaniały projekt: 2000 chórów na drugie tysiąclecie. Żeby chociaż 4 chóry, żeby uczcić IV Rzeczpospolitą! To byłoby wprawdzie symboliczne, ale niezbyt śmiałe, niezbyt grubą kreską odkreślone od tych ponurych czasów III RP, kiedy to chóry były tak strasznie dławione przez postmodernistyczną myśl liberalną i nigdzie nie można było usłyszeć dramatycznej historii, jak to Karliczek poszedł za Karolinką, a potem jego ptaszek z rozpaczy przeleciał kalinowy lasek. Śmiały gest Pana Ministra ratuje olbrzymie niezagospodarowane obszary polskiej poezji niechętnie wystawiające się na ryzyko spotkania z zagranicznymi wydawcami i poetami. Teraz poeci, którzy nie znają języków obcych, będą mogli pisać pieśni, które następnie wieloosobowe chóry będą wykonywały w trakcie licznych akademii państwowych, których skromni urzędnicy naszego rządu nie będą żałować nam wszystkim, albowiem nowa Rzeczpospolita ma być nie tylko tania, ale też Ludowa.